Drukuj

tyt13.11.1993 r. Gdzieś między Czumakiem a Hutą Polańską. Jest godzina druga w nocy, a ja idę. I po co to robię? I tak sobie myślę, że to nie jest normalne. Po co człowiek tak się męczy? Czy jestem normalna? (Chyba nie - od redakcji). I na dodatek burczy mi w brzuchu. Ostatni posiłek był 3 godziny temu - pyszny glutek z ciasteczkami i owockami z puszki, którą dało szefostwo. Glutek był pyszny. Muszę sobie zrobić w domu po powrocie identyczny. Właśnie taki sam.

Jak dobrze, że to już ostatnia noc w górach. Ciekawe, czy za chwilę zasnę, czy uda mi się dojść do bacówki. A jeżeli nie dojdziemy? Nie, chyba powinniśmy dzisiaj dojść, ciekawe tylko o której godzinie? Teraz prowadzi Rysiek. Z nim dojdziemy, on jest dobry. Nawet nie wiem, gdzie w tej chwili jesteśmy. Nie mogę tak iść i nie odzywać się, bo za chwilę zasnę. Z kim by tu pogadać? I na dodatek zepsuła mi się latarka. Mam mokre nogi, bo wleciałam w błoto, a właściwie to nie mokre, ale ubłocone.

Czy to jest normalne? (Odpowiedź redakcji - jak wyżej). Jakie śliczne niebo - całe rozgwieżdżone. Nareszcie. Jak dotąd było zachmurzone i bez gwiazd. Szkoda, że nie umiem rozpoznawać gwiazdozbiorów. Ciągle obiecuję sobie, że się nauczę i nigdy mi nie wychodzi. Góry w nocy są wspaniałe. Takie inne i wcale nie groźne. Są tajemnicze, ciche i pełne wewnętrznego spokoju, bez żadnego szelestu, szmerów. Tylko nasze kroki i głosy zakłócają tę ciszę. Jak dobrze, że Paweł, który idzie przede mną, ma latarkę i co jakiś czas przyświeca sobie, bo inaczej byłaby tragedia. Jak wrócę do Warszawy muszę kupić nową (latarkę - przyp. red.).

Ciekawe, jaka będzie ta następna bacówka? Może będzie cieplej i ten dym nie będzie szczypał w oczy. Pierwsza noc była - hm... średnia - kłębiący się tłum ludzi i ten dym gryzący w oczy. Ale jesteśmy nienormalni! Razem z Agnieszką i Ryśkiem wędrowaliśmy pół godziny do strumyka po wodę, a kiedy wróciliśmy okazało się, że płynie on za bacówką.

Dlaczego ciągle chce mi się jeść? To nie jest chyba normalne? (Redakcja już dawno doszła do tego wniosku - przyp. red.). Mam straszną ochotę na lody z "Zielonej Budki"- śmietankowo-czekoladowe, albo może na shake'a z McDonald'sa? Ciekawe, co będzie na kolację i kiedy ją zjemy? Wczoraj zrobiliśmy pyszną ryżownicę. Naprawdę była dobra. Tylko szefowstwo jej nie doceniło. A w ogóle to wczoraj mnie denerwowali... Przyszliśmy do bacówki o 2 w nocy, wszyscy zmęczeni. My gotujemy, a ci dwaj (Maciuś i Karpik - przyp. red.) siedzą na ławie jak kwoki na grzędzie, przyglądają się i krytykują, że za rzadkie, za ostre, za mdłe. Byłam wściekła. Że też im nie wstyd (A to świnie! - przyp. red). I jeszcze nasze pierwsze spotkanie z prawdziwymi waletami było interesujące. Zamiast zrobić sobie śniadanie (a czy wtedy byliby nadal prawdziwymi waletami? - przyp. red.), to stali nad nami i sępili. Właściwie skąd się wzięło słowo walet? Szefostwo też nie było pewne.

A tak w ogóle to szefostwo jest niepewne. Nie mogli sobie przypomnieć ile lat temu byli na kursie. Nawet liczenie na palcach nie pomogło (Redakcja wątpi, czy kiedykolwiek byli, ludzie tyle nie żyją - przyp. red.).

Oh! Jak tu ślicznie. Jakaś polana. To straszne, że nie wiem gdzie jestem. Szkoda tylko, że jest tak zimno i wieje. Góry są obłędne!

Szkoda, że mam nogi mokre, bo jest mi zimno. Będę musiała dzisiaj w nocy włożyć jeszcze jedną parę skarpetek (ach, jakie to romantyczne - przyp. red.) - to już będzie czwarta! Może uda mi się nie zmarznąć. Ostatnio tak się trzęsłam z zimna, że chodziłam razem ze śpiworem. To nieprawda, że góry w nocy są groźne - czuję się tu bezpieczniej niż przed własnym domem (ja się nie dziwię - przyp. red.).

Dzisiaj po raz pierwszy prowadziłam. Tragedia!!! Wstyd. Trzy razy wchodzić i schodzić z Dębu i na dodatek w biały dzień! Już się zaczęło ściemniać a myśmy cały czas krążyli po Dębie. Agnieszka też trochę błądziła, żeby dostać się na Kamienny Wierch i Czarną. Ale to było w nocy. Nawet szefostwo miało kłopoty ze stwierdzeniem, gdzie się znajduje (to normalne - przyp. red.). Ale wszyscy zrobiliśmy bardzo ważne miny. Trzeba było stwarzać pozory, że jest się pewnym. Gdybym tylko wiedziała, gdzie jestem! Kogo by się tu zapytać? Kto mógłby wiedzieć?

15.11.1993 r. - Warszawa. No i już w domu. Czysta, wyspana. Było wspaniale. Góry są wspaniałe. Śmieszne, że nie było tam śniegu, a tu - w Warszawie - spadł. Śmieszna była ta nasza ostatnia noc w górach. Spaliśmy w "daczy" której brakowało tylko jednego - szyb w oknach. Rano obudziło nas piękne słońce i wopista na burczącym motorze, który nas instruował (wopista, a nie motor - przyp. red), że nie wolno chodzić nieoznakowanymi trasami i spać byle gdzie. A potem już powrót do domu - przez Krempną, Jasło do Warszawy. Szkoda, że dopiero ostatniego dnia zrobiła się taka ładna pogoda. Wszyscy byli bardzo sympatyczni. Paweł i Maciek też. Na ławce dworcowej w Jaśle Maciek pokazał swój talent kulinarny robiąc każdemu "osobistą" kanapkę. Każda była inna. Jedna z pomidorem, druga z rzodkiewkami, ułożonymi w różnych kombinacjach - pyszotka.

I były też cerkiewki, drewniane chałupy, sarny...

I jeszcze jedno: zrobiłam wczoraj glutek, identyczny jak na wyjeździe. I wcale mi nie smakował. Najlepszy glutek jest z ogniska, z listkami i patyczkami, a nie taki gotowany w garnku na gazie (ponadto owoce powinny pochodzić z puszki kierownictwa - przyp. red).