- Dokąd? Do Afryki? Nie boisz się? |
![]() |
Przeważająca część uczestników wyjazdu to absolwenci XIV LO im. Stanisława Staszica z Warszawy. Wszyscy znaliśmy się dobrze a nawet bardzo dobrze, dlatego mieliśmy duże szanse na powodzenie całej wyprawy.
Dokładny plan pobytu został ustalony już w Polsce. Wybraliśmy miejsca, które chcieliśmy zobaczyć, następnie za pomocą wszechobecnego Internetu nawiązaliśmy kontakt z agencjami turystycznymi. Wybraliśmy trzy, które wydawały się nam najrozsądniejsze zarówno cenowo jak i merytorycznie. Każda agencja miała się nami zająć w swoim kraju, dlatego musieliśmy dokładnie wszystko zgrać czasowo, aby nie było żadnych poślizgów i opóźnień.
Podróż
Do Kenii polecieliśmy samolotem linii Swiss. Udało się nam załatwić bilet grupowy, co pozwoliło zaoszczędzić parę dolarów. W związku z tym, że z Warszawy nie ma bezpośredniego połączenia do Nairobi mieliśmy przymusowy sześciogodzinny postój w Zurichu. Ostatnie chwile w Europie spędziliśmy między innymi leżąc na ławkach w parku nad jeziorem oraz biegając po aptekach w poszukiwaniu szczepionki na dur brzuszny. Szczepionki nie udało się nam znaleźć, na szczęście nie była nam potrzebna.
W tym miejscu nadmienię, że mieliśmy ze sobą jednego lekarza a raczej lekarkę w postaci mojej siostry Ingi, która dzielnie pełniła swoją funkcję przez cały wyjazd.
Z Zurichu wylecieliśmy o 2050, w Nairobi wylądowaliśmy nad ranem, po siedmiu godzinach lotu. Formalności na lotnisku przebiegły sprawnie, nie trwały dłużej niż pół godziny. Nie było żadnej kontroli bagaży, ani nawet specjalnego przyglądania się nam. Jakiś mężczyzna w cywilnym ubraniu zaoferował nam pomoc. Wziął od nas paszporty, pieniądze (50 USD od każdej osoby) i szybko załatwił nam wizy, po czym oddał nam dokumenty już po drugiej stronie bramek. W holu czekali na nas ludzie z agencji Planet Safari. Byliśmy z nimi umówieni, że odbiorą nas z lotniska i przewiozą do oddalonego o 30 km centrum miasta, oraz że załatwią bilety na autobus którym jeszcze tego dnia mieliśmy dojechać do stolicy Ugandy Kampali.
I tak też się stało, o ósmej rano siedzieliśmy już w autobusie Akamba, który pędził w szalonym tempie do Kampali.
Wtedy właśnie, że zaczęła się nasza przygoda z Afryką.
Uganda
|
![]() |
Dosyć szybko zorientowaliśmy się, że stan dróg po których będziemy się poruszać dalece różni się od europejskiego. Generalnie kierowcy nie mają w zwyczaju zwalniać na widok jakiejkolwiek dziury, jedyne co mogą zrobić to z pełną prędkością zjechać na pobocze. Widok ludzi wskakujących do rowu przed pędzącym pojazdem wcale nie był rzadkością.
W takiej właśnie atmosferze przebiegało większość z naszych podróży. Lekko skołowani po 12 godzinnej jeździe dotarliśmy do Kampali, rozległego miasta położonego na niewysokich wzgórzach u brzegu jeziora Wiktorii. Było już ciemno. Po zachodzie słońca na ulicach zaczyna się największy ruch. Mnóstwo ludzi i samochodów przemieszcza się bez poszanowania żadnych przepisów drogowych.
Wzdłuż poboczy widzieliśmy niekończące się rzędy straganów przemieszanych z "domami" mieszkalnymi. W większości obiekty te zbudowane są z drewna, tektury i blachy, a kryte zazwyczaj liśćmi palmowymi. W związku z tym, że nie wszędzie w Kampali jest elektryczność, wokół palą się ogniska a na słupach dyndają lampy naftowe. Mnóstwo stoisk proponuje wszelkiego typu dobra i usługi. Widok ubrań, jedzenia, mebli, elektroniki i np. trumien na jednym rogu nie jest niczym nadzwyczajnym. Wszędzie widać mnóstwo śmieci, piętrzące się góry bananów i innych owoców. Jest parno i duszno, w powietrzu unosi się swąd spalenizny.
Wtedy naprawdę poczułam, że jestem w Afryce, nic nie przypominało innych dużych miast, które widziałam w swoim życiu. Zastanawiałam się tylko gdzie będziemy spać, bo byliśmy już w podróży od 36 godzin. Miałam cichą nadzieję, że nasze lokum choć trochę będzie się różniło od lepianek, które stanowiły scenerię Kampali. Okazało się, że miejsce na nocleg to schludny i przytulny hotel, którego właścicielem jest młody Anglik.
Park Narodowy Bwindi
Przed wyruszeniem do Parku Narodowego Bwindi leżącego na granicy z Kongiem i Rwandą, postanowiliśmy odwiedzić rezerwat szympansów znajdujący się na wyspie na jeziorze Wiktorii.
Następnego dnia opuściliśmy Kampalę, kierując się na południowy zachód przekroczyliśmy równik i pojechaliśmy w stronę Bwindi. Podróż trwała cały dzień, a droga wiła się w głąb gór Wielkiego Rowu Zachodniego. W miarę jak jej stan się pogarszał o podwozie samochodu zaczęły uderzać kamienie i odłamki skał. Pomimo to opony naszego matatu wytrzymały. Tłumik nie. Po drodze dopadła nas tropikalna burza, która całkowicie przemoczyła nasze plecaki przytroczone do dachu.
Bwindi przyznano status Parku Narodowego w 1991 r. chcąc ratować jedną z ostatnich ostoi goryli górskich na świecie. Prawdopodobieństwo wytropienia goryli w tym miejscu jest niemal stuprocentowe - niemal! Nam się niestety nie udało...
Za to nas bardzo skutecznie wytropiono. Na drodze do Parku Narodowego Królowej Elżbiety zatrzymało nas trzech uzbrojonych w karabin maszynowy i maczety mężczyzn. Wysadzili nas z samochodu, położyli twarzami do ziemi i splądrowali bagaż. Ich łupem padło 1800 USD, na szczęście nie tyle żeby udaremnić nam realizację podróży. Sprzętem fotograficznym nie interesowali się wcale, za to zabrali mój zegarek. Chwile spędzone leżąc na ziemi zapamiętam do końca życia i dziękuję Bogu, że wszystko zakończyło się tak a nie inaczej, bo mogło być naprawdę strasznie. Choć niektórzy słuchając o naszych przygodach z zachwytem mówili, że spotkało nas więcej niż "oferta przewiduje."
![]() Mt Kenya
|
Droga nie była zbyt męcząca i przy rozsądnym tempie po południu dotarliśmy do pierwszego schroniska Old Moses położonego na wysokości 3300 m. Wyglądało ono dość ascetycznie, ale było bardzo przyjemne. Spotkaliśmy tam paru turystów głównie z Europy i do późnego wieczoru siedzieliśmy wspólnie przy stole wygłupiając się jak dzieci. Następnego dnia wyszliśmy o 8 rano. Otoczenie coraz bardziej się zmieniało. Wyszliśmy ponad granicę lasu deszczowego, minęliśmy pas kosówki. Wędrowaliśmy ścieżką wijąca się w terenie porośniętym endemitami takimi jak "wodolubna kapusta", "strusie pióra", czy "olbrzymie starce". Tego rodzaju roślinność występuje tylko w kilku równie wysoko położonych miejscach w pobliżu równika w Afryce Wschodniej. Im wyżej wchodziliśmy, tym więcej na naszej drodze pojawiało się góralek - małych roślinożernych zwierzątek uderzająco podobnych do świnek morskich. Ciekawostką jest to, że nie należą one jednak do gryzoni. Budowa anatomiczna ich stóp sugeruje, że mają wspólnych przodków ze słoniami(!)
Na godzinę 17 dotarliśmy do Shipton`s Camp położonego na 4200 m n.p.m. Po kolacji poszliśmy zaraz spać ponieważ następnego dnia musieliśmy wyruszyć o 3 rano. I tak też się stało. Czekało nas bardzo strome podejście po morderczych piargach. Ale wszystko zostało wynagrodzone gdy dokładnie o świcie staliśmy na górze podziwiając nie wyobrażalnie piękne widoki. Wysokość prawie 5000 m dla większości grupy była już odczuwalna, dlatego po niedługim odpoczynku zaczęliśmy kierować się w dół. Tym razem szliśmy już inna trasą. Podobno najbardziej malowniczą spośród wszystkich prowadzących na Mt Kenię - Chogorią. Do przejścia zostało nam jeszcze około 25 km w dziewiczym terenie przy lejącym się równikowym żarze z nieba. Cała wyprawa na Mt Kenya zajęła nam 3 dni. Tak szybkie tempo podyktowane było chęcią zobaczenia jeszcze wielu innych ciekawych miejsc na Czarnym Lądzie.
Parki Narodowe
|
![]() |
Celem naszej wyprawy było także tropienie zwierząt. Bardzo chcieliśmy zobaczyć "wielką piątkę". W czasach kolonialnej Afryki uczestnicy safari najwyżej cenili sobie upolowanie pięciu zwierząt: słonia, nosorożca, lwa, bawołu i lamparta. Na szczęście większość współczesnych turystów urządza bezkrwawe łowy fotograficzne - chociaż dreszcz podniecenia przy spotkaniu któregoś ze zwierząt "wielkiej piątki" pozostaje.
Poza Bwindi i Mt Kenią zobaczyliśmy jeszcze 5 Parków Narodowych. Wspomniany już wcześniej Królowej Elżbiety w Ugandzie zapadł w moją pamięć przede wszystkim z dwóch powodów. Po pierwsze z powodu napadu, który miał miejsce na jego terenie, a po drugie z powodu pierwszego lwa a raczej lwicy, którą mogliśmy podziwiać z odległości pięciu metrów.
Na safari wyjeżdża się rano jeszcze przed wschodem słońca, po to aby obejrzeć zwierzęta przed największymi upałami. Po jedenastej większość chowa się w krzaki do upragnionego cienia i staje się niewidoczna dla człowieka. Po sawannie poruszaliśmy się głównie samochodami terenowymi i mini wanami z podnoszonym dachem, ale zdarzyło się nam też jeździć ogromnym trakiem, w którym czuliśmy się najpewniej. Jest to o tyle ważne, ponieważ znane są wypadki poturbowania przez zwierzęta zbyt ciekawskich turystów. Rozwścieczony słoń z łatwością może staranować nawet dużego jeepa. Dlatego poruszanie się pieszo jest absolutnie zabronione.
Przed wejściem na Mt Kenyę zdążyliśmy jeszcze pojechać do parku Nakuru, który znajduje się u jej podnóży. O jego atrakcyjności decyduje przede wszystkim kontrast między płytkim zamieszkanym przez chmary ptaków (głównie flamingi) słonym jeziorem, a otaczającymi je równi pełnymi życia lasami. Różowe chmary ptaków tworzą fantastyczny widok, zwłaszcza że można je podziwiać również ze zboczy pobliskich gór. Nie brak tu także ssaków. Mieliśmy ogromna frajdę oglądając nosorożce ocierające się o lusterka naszej ciężarówki. Spotkaliśmy też tu żyrafy Rothschilda, zebry, antylopy dikdik, strusie, gazele Thomsona i Granta oraz wszechobecne pawiany. Pawiany tak oswoiły się z widokiem człowieka, że nic sobie już z niego nie robią, co więcej wskakują do samochodów i zabierają wszystko co wpadnie im w łapy.
Oczywiście byliśmy też w najsłynniejszym Parku Narodowym Kenii czyli Maasai Mara, który położony jest na płaskowyżu leżącym na wysokości niemal 2000 m w południowo - zachodniej części kraju. Teren porośnięty jest sawanną, której skąpa roślinność zazielenia się tylko w czasie pory deszczowej przyciągając tym samym miliony antylop gnu ze znacznie większej równiny Serengeti w Tanzanii. Może trudno w to uwierzyć, ale faktycznie ilość gnu przerosła nasze najśmielsze oczekiwania. Z powodu ilości padają one najczęściej ofiarą drapieżników, a przy tym są tak leniwe że nawet nie zawsze chciały się podnieść z drogi na widok nadjeżdżającego samochodu. Maasai Mara przyciąga rzesze turystów nie tylko z powodu ogromnej ilości zwierząt, których nawet nie trzeba specjalnie tropić, ale także z powodu plemienia Maasajów zamieszkujących te tereny.
Masajowie to lud pasterski zajmujący się hodowlą bydła. Żyją na sawannie w małych wioskach, których zabudowa zrobiona jest z krowich odchodów. Tradycja jest ciągle kultywowana: mężczyźni ubierają się w ostro czerwone szaty, które są łatwo widoczne z dużych odległości, a także intensywny kolor pełni funkcję odstraszania dzikiej zwierzyny. Większość z nich ma też "prześlicznie" rozciągnięte uszy (myślę, że w celach ozdobnych), oraz ogromne ilości ozdób koralikowych szczególnie w okolicach szyi. Mieliśmy okazję odwiedzić jedną z wiosek do której wstęp był płatny po 10USD (w cenie jest pozwolenie na fotografowanie) od osoby. Ale było warto! Ludzie byli bardzo serdeczni i gościnni i także dosyć nachalni we wciskaniu nam wszystkiego co moglibyśmy kupić. Niestety bardzo często byliśmy niemal zmuszeni żeby podniesionym głosem opędzać się od namolnych handlarzy.
Następnym parkiem, który także odwiedziliśmy był Park Narodowy Amboseli. Pojechaliśmy tam gównie po to aby zobaczyć Kilimandżaro. Pomimo to że jest na terenie Tanzanii przy odrobinie szczęścia i bezchmurnym niebie można je podziwiać właśnie z Amboseli. Wstaliśmy specjalnie o 3 rano żeby o wschodzie słońca dotrzeć na miejsce. Owszem dotarliśmy, ale niestety zachmurzenie było pełne. Lekko zawiedzeni wyruszyliśmy na safari, i nagle dosłownie na parę minut chmury się rozeszły i naszym oczom ukazała się ogromna góra z widocznymi resztkami śniegu na szczycie. Amboseli to przede wszystkim kraina słoni i owszem spotkaliśmy ich na swojej trasie mnóstwo..
Na tak niewielkiej powierzchni, żyje mnóstwo zwierząt, dlatego naprawdę niewiele musieliśmy się natrudzić, żeby zobaczyć lwa z grzywą czy samotnego samca słonia. Przemierzając Ngorongoro przywykliśmy tak do widoku zwierząt, że pod koniec wcale nie chciało nam się ich fotografować. Czekaliśmy już tylko na scenę polowania, albo widok szarżującego słonia. Spędzone tam dwa dni były ukoronowaniem naszych wszystkich dotychczasowych safari - podsumowaniem tego co do tej pory widzieliśmy. Ngorongoro jest miejscem na tyle niezwykłym, że jest wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO.
Zanzibar
|
![]() |
Ostatnim etapem naszej podróży była wyspa Zanzibar leżąca na oceanie Indyjskim 40 km od wybrzeża Tanzanii. Po przejechaniu 600 km z Aruscha do DarEsSalam popłynęliśmy wodolotem (przeprawa trwała 2 godziny) na tę malowniczą wyspę. Przez to, że jedna z naszych koleżanek była tam 2 dni przed nami, mieliśmy już zarezerwowany nocleg i o nic nie musieliśmy się martwić. Oczywiście w zamiarze mieliśmy tylko się relaksować, ale plan nie wypalił. Cały czas gdzieś nas nosiło.
Już drugiego dnia postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę po wyspie. Zwiedzenie najciekawszych miejsc zajęło nam cały dzień. Byliśmy na plantacji przypraw, gdzie można było zdegustować i kupić wszystko co było tam hodowane. Potem ruszyliśmy do stolicy Zanzibaru czyli Stone Town. Tu po raz pierwszy będąc w Afryce poczułam się trochę jak w Europie. Miasto w niczym nie przypomina innych miast afrykańskich. A to z pewnością dlatego że wyraźnie czuć tu klimaty wschodnie, 90% mieszkańców Zanzibaru to muzułmanie.
Wyprawa nasza nieubłaganie dobiegała końca. 23 września z dużym smutkiem musieliśmy pożegnać się z tą cudowną korzenna wyspą i ruszyć w drogę powrotną do domu. Ostatnią noc spędziliśmy w Dar es-Saalam skąd następnego dnia odlecieliśmy do Europy. Ale po drodze czekała nas jeszcze jedna niespodzianka! A był nią widok z samolotu najwyższej góry Czarnego Lądu Kilimandżaro z resztkami śniegu na szczycie.