×

Ostrzeżenie

JFolder::pliki: Ścieżka nie jest folderem. Ścieżka: [ROOT]/images/galerie/wyprawy/gruzja2005.
×

Uwaga

There was a problem rendering your image gallery. Please make sure that the folder you are using in the Simple Image Gallery plugin tags exists and contains valid image files. The plugin could not locate the folder:

Spis treści

Osetia Południowa

10m.jpgPrzypadek rządził naszym wyjazdem wielokrotnie. Nigdy nie wyszło nam to na złe, a moment kiedy przypadkowo znaleźliśmy się w ostetyńskiej wiosce wspominam jako jedno z najmilszych wspomnień z całego wyjazdu. Jarek postanowił wrócić do Tbilisi. Mi i Piotrkowi nie dosyć było gór i stwierdziliśmy, ze chcemy zwiedzić przynajmniej jeszcze jedną dolinę. Z problemem, że autobusy nie kursują na odcinkach dolina dolina poradziliśmy sobie stosunkowo szybko i po cierpliwym wyczekiwaniu złapaliśmy stopa. Spacer do wnętrza doliny przypominał trochę wkraczanie do innego świata. Nie był to świat gór, gdyż droga cały czas była płaska, ale nie był to też świat zamieszkały a przynajmniej tak nam się wtedy wydawało.
Szliśmy może godzinę, kiedy usłyszeliśmy za sobą warkot samochodu. Kiedy obejrzeliśmy się, zobaczyliśmy luksusowego jeepa z napędem na cztery koła i dwójkę roześmianych Gruzinów, którzy zapraszali nas do środka. Do głowy nam nie przyszło, co mogli robić o porze mocno popołudniowej w miejscu gdzie zaczyna się nic. Dopiero w trakcie rozmowy zorientowaliśmy się, że Gruzini skręcili w boczną drogę ponieważ nas zobaczyli i zechcieli nas trochę podwieźć. Początkowo rozmawianie szło nam całkiem nieźle posługiwaliśmy się tradycyjną angielsko rosyjską mieszanką językową. Po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że dłuższe zdania sprawiają pasażerowi duży problem, słowa zamieniają się w nieartykułowane dźwięki, a głowa chwieje się niepewnie. Była niezła impreza pomyśleliśmy i kontynuowaliśmy podróż. Zaniepokojenie wzbudził dopiero fakt, że kierowca zachowywał się tak samo, a droga zaczynała trawersować strome zbocze doliny. Kiedy pod sobą zobaczyliśmy rwący potok i niepewne ruchy siedzącego przed nami kierowcy rozpoczęliśmy obmyślanie planu ewakuacji na wypadek, gdyby pojazd wylądował w strumieniu. Nasze rozmyślania przerwało zatrzymanie się samochodu bynajmniej nie celowe. Podwozie auta zawisło na olbrzymich fragmentach łupków oderwanych ze zbocza. O słabej głowie kierowcy najlepiej będzie tu świadczył fakt, że po wyjściu z samochodu nie był on w stanie utrzymać się na własnych nogach i czym prędzej musiał dopomóc sobie wróceniem na samochodowy fotel. Trochę kombinowania i przeszkoda została pokonana mięliśmy jednak drobne opory przed ponownym wsiadaniem do auta z drugiej strony nie wypadało odmawiać. Po chwili znowu siedzieliśmy w środku, zastanawiając się do czego nas ta jazda doprowadzi. Czas kolejnych emocji nastał nad wyraz szybko. Stało się to w momencie, gdy wjeżdżaliśmy na chybotliwy mostek, sklecony z luźno położonych blach. Co najistotniejsze, w momencie wjeżdżania kierowca właśnie szukał papierosów pod siedzeniem, więc jedynie czysty przypadek sprawił, że szczęśliwie znaleźliśmy się po drugiej stronie.
Teren pod kołami wypłaszczał się powoli, samochód też zwolnił. Zatrzymaliśmy się w miejscu gdzie w promieniach zachodzącego słońca lśniły rozległe tarasy trawertynowe. Wysiedliśmy z samochodu, podziękowaliśmy i dalej poszliśmy piechotą.
Nie mogłam oderwać oczu od zjawisk i form, które ukazały się moim oczom. Oto ze zlokalizowanych w ścianach doliny źródeł sączyły się silnie zmineralizowane wody. Z płynących po powierzchni wód wytrącał się, w tym akurat miejscu węglan wapnia tworząc niesamowitą białą rzekę z idealnie zarysowanymi kształtami zmarszczek. Napisałam że w tym akurat miejscu wytracał się węglan wapnia. Kiedy weszliśmy głębiej w dolinę napotkaliśmy inne źródła o zabarwieniu krwistoczerwonym lub żółtym z nieznośnie unoszącą się siarkową wonią.
Mrok w dolinie gęstniał powoli. Coraz mniej miejsc rozświetlało blade słoneczne światło, coraz więcej tonęło w ciemnościach. Góry, nisko zawieszone chmury, zmrok i dwoje wędrowców, sceneria jak z tajemniczej opowieści. I wtedy przygalopował do nas na koniu ON samotny wąsaty jeździec w skórzanej kurtce i czapce na głowie. Do dziś nie wiem dlaczego pierwszymi słowami, które do nas wypowiedział było polskie "Dzień dobry", ale tego dnia już nic nie było w stanie nas zaskoczyć. Krótka rozmowa uświadomiła nam że znajdujemy się już na terenie Osetii Południowej, a on jest Osetyńcem w żadnym wypadku nie Gruzinem i na imię mu Timur. Zapewnił nas, ze dolina jest miejscem pod każdym względem bezpiecznym, nie mamy czego się obawiać i spokojnie rozbić możemy namiot w pobliżu widocznej na horyzoncie wioski. Po tych słowach odjechał.
Zostaliśmy sami z naszymi wątpliwościami. Dlaczego mamy się nie obawiać? Właśnie w tym momencie uświadomiliśmy sobie swoje położenie znajdowaliśmy się w bliżej nieokreślonej dolinie wewnątrz gruzińskiego Kaukazu, która w dodatku przynależy już do Osetii Południowej. W dodatku ktoś nas zapewnia, że jest tu bezpiecznie dziwne że wcześniej pominęliśmy tę drobną kwestię bezpieczeństwa Pora był już jednak stanowczo za późna na jakiekolwiek zmiany decyzji, i tak nie mieliśmy zresztą na nie ochoty. Szliśmy więc dalej, delektując się zmieniającymi się o zmroku barwami doliny. Pierwsza napotkana wioska, na wioskę wyglądała tylko z oddali, kiedy to niemożliwe było rozróżnienie kształtów poszczególnych domów, a jedynie stwierdzenie, że jakieś domy tam stoją. Jednak to, co zobaczyliśmy nie było domami, lecz fragmentami zabudowań, które niszczały i stopniowo ginęły pod gęstym przykryciem ekspansywnej roślinności. Tak było kiedy przekraczaliśmy granice wioski, tak było kiedy wędrowaliśmy przez jej środek. Jeden tylko dom zdawał się być zamieszkały przydomowe podwórko wyglądało na wydeptane, wewnątrz dostrzegliśmy ruch. Wtedy wyszła do nas filigranowa babuleńka ciekawa, kto zapuścił się w te ostępy. Zapytaliśmy czy możemy pośród otaczających nas ruin rozbić namiot. Babcia nie miała nic przeciwko, a nawet wskazała nam co lepsze miejsca oraz strumień z dobrą wodą. Kiedy czerpaliśmy wodę znowu zaskoczył nas widok Timura. Kiedy powiedzieliśmy, że właśnie szykujemy się do rozbicia namiotu nie zgodził się. Stwierdził, ze musimy tę noc spędzić u niego w domu, gdzie zajmie się nami jego mama i gdzie będzie nam dobrze, jak nigdzie indziej. Zgodziliśmy się, a jedyną obawą jaka nam wtedy przyszła do głowy była ta, czy nie narobimy Timurowi kłopotów.
Zostałam posadzona na konia razem z plecakami. Koń szedł spokojnie prowadzony przez swojego właściciela, a plecaki zwisały po bokach niczym u osiołka. W dolinie było już prawie zupełnie ciemno, kiedy dotarliśmy do kolejnych zabudowań. Stamtąd nasz przewodnik wziął drugiego konia, którego sam dosiadł. Koń, na którym dotychczas jechałam dostał dodatkowe obciążenie w postaci Piotrka. Ruszyliśmy. Zapadła już noc i teren po którym się poruszaliśmy rozpoznawałam tylko po odgłosach, jakie wydobywały się spod końskich kopyt. Pluskanie przekraczamy strumień, paćkanie brniemy przez błoto, szelest ocierającej się trawy, stukot kopyt uderzających o kamienie. Kiedy wzrok przyzwyczaił się do ciemności mogłam rozróżnić, gdzie kończą się nisko zalegające o tej porze mgły. Nie wiem, jak długo szliśmy. Wtedy trwało to dla mnie całą wieczność. Mój koń, nieprzyzwyczajony do prowadzenia przez obcych szybko wyczuł niedoświadczoną rękę i protestował, kiedy taka była jego wola. Najtrudniej było mi mierzyć się ze strumieniami. Miejscami woda była naprawdę głęboka, a końskie kopyta mogły utknąć między transportowanymi przez rzekę głazami.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce, wioska tonęła w ciemnościach. Ostatni, wiodący stromą ścieżką odcinek pokonaliśmy pieszo. Pod stopami czułam miękką, rozpływającą się masę dopiero rankiem, kiedy przyjrzałam się butom zobaczyłam, po czym stąpaliśmy. Moje obuwie w znacznej części pokryte było krowimi odchodami. Kiedy weszliśmy do domu mama Timura krzątała się przy kuchni. W pomieszczeniu panował półmrok, rozjaśniany jedynie przez nikłe światło lampki naftowej. Byliśmy wygłodniali i przemarznięci, więc już sam zapach podgrzewanych potraw pobudził nas do życia. Po chwili siedzieliśmy i pałaszowaliśmy zupę z barana z gigantycznymi kawałkami tłustego mięsa i równie wielkimi kawałkami ziemniaków. Mama Tiumura nie wydała się ani zaskoczona naszym przyjazdem, ani tym bardziej zbita z tropu. Zostaliśmy potraktowani jak wyczekiwani goście. Zaraz też na stole pojawił się podstawowy trunek jednoczący ludzi wschodu tym razem był to oryginalny osetyński arak. Pierwsza szklanka toast za Boga, ciepło w środku, w głowie nie czuć nic; druga i drugi toast w głowie nic, trzecia wystarczy ale w głowie ciągle nic. Czuję, że piję coś naprawdę mocnego, choć zupełnie nie odczuwam efektów. Energodajna kolacja pobudziła nas do życia, a może tak naprawdę to nie o kolację chodziło, tylko o to, co do niej podano. Timur ostrzegał nas, że to zwodniczy trunek i w przeciwieństwie do Gruzinów, z którymi dotychczas piliśmy nie namawiał nas na dolewki... wiedział przecież co nam wlewa. Nasze luźne rozmowy przerwało zdecydowane spojrzenie Timura w moją stronę i pełne wyrzutu pytanie 'Nu kak?!?' po czym wskazanie na pusty talerz Piotrka. W ten sposób zrozumieliśmy kolejną różnicę w gruzińskim i osetyńskim podejmowaniu gości. W Gruzji nasza rola polegała przede wszystkim na uczestniczeniu w uczcie, nie musieliśmy troszczyć się nawet o dokładanie sobie jedzenia na talerz, gdyż o to dbała nie tylko zapobiegliwa gospodyni, ale każdy z biesiadników, który spostrzegł, ze dziwnym trafem, z naszych talerzy zieje pustka. W Osetii status gościa jest zupełnie inny. Powitanie jest tak samo serdeczne, jednak po zjedzonym posiłku gość sam powinien o siebie dbać, a ja jako dziewczyna powinnam dbać także o swojego towarzysza. Nowy układ bardzo nam odpowiadał, dlatego po krótkim zastanowieniu i zrozumieniu o co chodzi wstałam i nalałam Piotrkowi kolejną porcję zupy. Znacznie lepiej czułam się mogąc pomóc gospodyni posprzątać i pozmywać. Całodzienne zmęczenie powoli zaczynało dawać nam się we znaki, dlatego kiedy tylko mama Timura zaproponowała spanie, nie śmieliśmy odmówić. W jednym z pokojów czekały już na nas łóżka z puszystą pierzyną... marzenie. Zanim jednak położyliśmy się spać należało wykonać standardowe wieczorne czynności. Normalnie nie wymienia się ich, jednak w tym momencie ich znaczenie jest kluczowe tak więc przed spoczynkiem zdołałam wyjść do położonego nieopodal na stoku wychodka, umyć zęby i w pełni skupiona zdjąć soczewki. Pozostało tylko zgaszenie światła, a że lampka stała nad moim łóżkiem, to mi przypadło to zadanie. Piotrek zdążył tylko zażartować, abym nie spadła z łóżka, kiedy wyciągając rękę poczułam jak obezwładnia mnie siła osetyńskiego araku. Ręka wyciągnięta do lampki nie zdołała osiągnąć celu, ponieważ druga, opierająca się na poręczy łóżka jakby przybrała konsystencję galarety, a potem już swobodnie osunęłam się na ziemię.
Poranny chłód nie zachęcał do wystawiania nosa spod pierzyny, jednak perspektywa wędrówki w głąb doliny była silniejsza niż lenistwo. Mama Tiumura od dawna była już oczywiście na nogach, a jednym z jej porannych zajęć okazało się przygotowanie nam śniadania. Chwilę po tym jak zasiedliśmy do stołu, pojawiła się na nim gorąca zupa mleczna marzenie, a kiedy wydawało nam się, że jesteśmy tak syci, że to koniec śniadania, mama Timura postawiła dwa talerze plackami podobnymi do chaczepuri, dopiero co wyjętymi z pieca. Pierwszy z delikatną, rozpływającą się w ustach masą kartoflaną, drugi z masą serową. Niemal w tej samej chwili, gdy na stole nasza gospodyni postawiła talerz z kawałkami osetyńskiego sera białego, Piotrek zaczął nerwowo rozglądać się dookoła. Oglądał swoje buty, ręce, nogi i dopiero w odpowiedzi na moje zdziwione spojrzenie wyjaśnił, ze poszukuje źródła dziwnego zapachu, który rozprzestrzenia się po pomieszczeniu. Nie wiem, dlaczego poszukiwał go na sobie, moje podejrzenie na źródło rzeczywiście intensywnej woni, podobnej trochę do zapachu niezbyt świeżych butów, pomieszanego z kupą padło na niewinnie wyglądający ser. I rzeczywiście, przyłożony do nosa kawałek cechowała tak intensywna i nieprzyjemna woń, że tak trudno było nam uwierzyć, ze jedzenie może coś tak okropnego wydzielać, ze spróbowaliśmy po kawałku. Smak, rzeczywiście intensywny nie był na szczęście tak odrzucający. Doszliśmy do wniosku, że zapach musi mieć jednak coś wspólnego z wszechobecnymi krowimi kupami: przecież po kupach tutaj się chodzi wyłożona jest nimi ścieżka do domu, w kupach się żyje - to doskonała zaprawa przy budowie domów, kupami się pali brak tutaj drewna, a odchody dają dużo ciepła.
Po śniadaniu wyposażeni w wiekowy plecaczek Timura, ruszyliśmy we wskazanym kierunku, gdzie wedle opisów znajdować się miała mityczna, zapierająca dech w piersiach wioseczka Lednik. Tak przynajmniej zrozumieliśmy wskazówki naszych gospodarzy. Krocząc niewyraźną ścieżką nad brzegiem szumiącego lodowcowego potoku, w otoczeniu krzaczastych roślinek na podmokłym gdzieniegdzie podłożu i porozrzucanych wszędzie kamieni czułam się trochę jak w bajce. W oddali, z idealnie zarysowanego cyrku wypływał przepiękny, modelowy lodowiec. Ponad nim ostre, postrzępione skały co i raz zanikały w chmurach, żeby za chwilę znowu błyszczeć w słońcu. Wszystko działo się tutaj przypadkowo i było tak naturalne i proste, że czasem zastanawiałam się, po co człowiek komplikuje sobie życie. Nasza sielanka skończyła się w momencie, gdy dotarliśmy do stromo opadającego prosto do strumienia piargu. Przejście osypujących się mas kamieni i żwiru mimo naszych usilnych prób okazało się niemożliwe, każde podejście nieuchronnie kończyło się zjazdem, a z im większej wysokości zsuwaliśmy się, tym mniej było to przyjemne. Próba przekroczenia strumienia także zakończyła się niepowodzeniem. Rwąca woda nie wzbudzała w nas zaufania i raczej nie chcieliśmy siebie nawzajem z niej wydobywać. Z utęsknieniem popatrzyliśmy w kierunku lodowca. Był tak niesamowicie blisko, a jednocześnie dotarcie do niego było tak irytująco niemożliwe. Nie wiem, czy właśnie wtedy, czy już wracając w naszych głowach zaczęły pojawiać się pewne przypuszczenia, że być może Lednik nie oznacza nazwy wioski, być może oznacza to coś innego, coś co znajduje się na końcu doliny, coś pięknego i wartego obejrzenia z bliska LODOWIEC.
Po powrocie dwoje naszych wioskowych przyjaciół zabrało nas do ruin starego kościółka, położonych na grzbiecie, w miejscu, gdzie 'nasza' dolina łączyła się z inną doliną. Z rozmarzeniem powydziwialiśmy roztaczający się u naszych stóp widok na dolinę, wioskę, lodowiec, sąsiednią dolinę i postrzępioną grań głównego grzbietu kaukaskiego. Kiedy po raz kolejny zapytaliśmy o granice miejsca, gdzie się znajdujemy, usłyszeliśmy taką mniej więcej odpowiedź 'Tutaj się urodziłam, tutaj jest moja ojczyzna, tu jest Osetia Południowa. Granice wyznaczają politycy. Granice są widoczne na mapach, ale dla nas te granice nie istnieją. Za tamtą górą jest już Rosja, za tamtą jest Gruzja, a tu jest Osetia, była i zawsze będzie'. To uświadomiło mi rzeczywisty stosunek mieszkańców Osetii do swojej ojczyzny, do miejsca, które na mapie nie występuje jako państwo. Gruzja jest maleńkim państewkiem, na swoje nieszczęście podzielonym wewnętrznie. Poszczególne regiony bardzo silnie odczuwają swoją odrębność Abchazja wystarczająco silnie, aby walczyć o oderwanie się, Osetia silnie na tyle, aby otwarcie manifestować swą niechęć do Gruzji i otwierać się na związki z Rosją i sąsiadująca Osetią Północną.
Życie mieszkańców wioski, w której przyszło nam się zatrzymać nie jest łatwe. Zaledwie kilka ciepłych, letnich miesięcy pozwala im wrócić w ukochane miejsce, pozostałą część roku spędzają, jako mieszkańcy położonego po rosyjskiej stronie Władykaukazu, politycznie, przynależącego do Osetii Północnej. Wracają, kiedy tylko śnieg stopnieje na tyle, że dojazd wgłąb doliny jest możliwy. Zazwyczaj zastają zniszczone licznymi lawinami domy, które pracowicie co roku odbudowują. To właśnie obecność lawin sprawia, ze niemożliwe jest doprowadzenie elektryczności. Próby takie podjęto raz, jednak lawina zerwała kable i mieszkańcy doskonale radzą sobie używając naftowych lampek. Nie wszyscy mogą spędzić cały letni sezon w ukochanej ojczyźnie. Część na stałe mieszka we Władykaukazie, ma tam pracę, a przyjeżdża jedynie po to, aby choć na kilka dni przenieść się w miejsce, gdzie normalne problemy tracą wagę i ważniejsze staje się podkucie konia i wysuszenie krowich placków. Kiedy tylko powróciliśmy do wioski od razu zaproszono nas na obiad i nieistotne jest to, że trafiliśmy do innego domu, niż ten, w którym mieszkaliśmy. Błyskawiczne obrane ziemniaki wylądowały na patelni razem z cebulką i po chwili całe pomieszczenie wypełniła smakowita woń. My tymczasem pałaszowaliśmy gorącą zupę fasolową. Po wiosce zdążyła rozejść się już wieść, że wróciliśmy i do mieszkania zaczęły napływać coraz to nowe osoby. Niektórzy na chwilę, gdyż goniły ich obowiązki, inni na stałe zajmowali miejsca przy stole. Różnica wieku, sięgająca czasem 60 lat nie stanowiła przeszkody, aby wspólnie zasiąść przy stole, rozmawiać, żartować, śmiać się i pić. Właśnie, pić. W odróżnieniu od Gruzji w Osetii klimat jest surowszy, a dostępność trunków mniejsza, dlatego pije się trunki mocniejsze. Obowiązkowo powalający arak, noszony w piersiówkach na wszelki wypadek koniak i rozcieńczany czysty spirytus. Bałam się trochę, co może stać się po takiej mieszance, ale na szczęście tłuste ziemniaczki zniwelowały działanie wypitych alkoholi.
Po jedzeniu i piciu przychodzi zazwyczaj czas trudniejszych rozmów, tak było i tym razem. Jeden z uczestników, starszy wiekiem dziadek wyjął spod marynarki książkę biografię Stalina. Patrząc w naszym kierunku zapytał:

Stalin haroszyj ili niet?

Tutaj konsternacja z naszej strony, co powiedzieć. Trudno wybrnąć dyplomatycznie, kiedy sugerowana odpowiedź jest tak lub nie. Piotrek nie bawił się w dyplomację i śmiało stwierdził.

Stalin? Niet!

W tym momencie twarz dziadka złowrogo poszarzała i rozpoczął swój wywód na temat wszystkich dobrych rzeczy które zdziałał wielki wódz, popierany kolejnymi cytatami z książki i pokazywaniem fotografii. Nie przeszkodziły mu w tym co i raz wtrącane argumenty Piotrka o tej gorszej stronie działalności Josifa Wisarianowicza. Nasz rozmówca zdawał się ich nie dostrzegać i nie przyjmować do wiadomości. I wtedy padło kolejne pytanie:

A Chruszczow, haroszyj ili niet?

I znowu konsternacja, jak tu być dyplomatą. Ze strony Piotrka pada kolejna odpowiedź.
Chruszczow? Niet horoszyj!

Na to słyszymy kolejny historyczny wywód starszego pana. I wreszcie trzecie pytanie:

A Gorbaczow, haroszyj ili niet?

I kolejna odpowiedź:

Gorbaczow? Haroszyj!

Reakcji łatwo się domyśleć, to już trzecie oburzenie dziadka, po którym nastąpiło pełne emocji wyjaśnianie, jak to Gorbaczow zniszczył wszystko, co do tej pory zbudowali wielcy przywódcy. Atmosfera trochę się zagęściła i zaczęliśmy nawet obawiać się jak to się wszystko dalej potoczy, ale na szczęście nie wszyscy obecni mieli tak zdecydowane podejście do tematu. Kolejka araku ostatecznie załagodziła sytuację.
Kolejny dzień był naszym ostatnim, spędzonym w osetyńskiej wiosce, spakowaliśmy swoje rzeczy, które jak to podczas każdego dłuższego pobytu, zdążyły eksplodować z naszych plecaków. Myśleliśmy o wyruszeniu zaraz po śniadaniu, tym bardziej, że gorący ziemniaczany placek odnowił nasze pokłady energii, jednak uzależnieni byliśmy od naszych gospodarzy bez pomocy koni trudno byłoby nam przekroczyć rwącą rzekę. Po śniadaniu rozpoczęliśmy długi proces pożegnań. Każdego należało uściskać i zapisać adres, potem zrobić pamiątkowe zdjęcie i obiecać przesłanie go. Pożegnanie przerwało nieoczekiwane zabranie nas do jednego z domów, gdzie dostaliśmy porcję mocnej, słodkiej kawy, po czym wróciliśmy do pożegnań. Te jednak znowu zostały przerwane, tym razem zostaliśmy zabrani do domu, gdzie stół był już zastawiony, i na nic zdały się wyjaśnienia, że właśnie zjedliśmy śniadanie. Obawialiśmy się picia i pozornie nic nie wskazywało na konieczność zażycia porannej dawki osetyńskich trunków, tym bardziej, że na stole obok ziemniaczanych placków i gotowanego mięsa barana postawiono czajnik. Toast i wszystko jasne, bez picia się nie obejdzie. Podczas gdy nas ugaszczano, mężczyźni zajmowali się podkuwaniem koni, a kobiety szykowały świąteczne stroje - tego dnia wszyscy wybierali się do kościoła w pobliskiej dolinie. I tylko to utrzymywało w nas nadzieję, że tego dnia opuścimy wioskę, bo trzecie już nasze śniadanie ma się szybko zakończyć. Na szczęście, kiedy podkuto konie, zapakowano na nie wszystkie nasze rzeczy a na końcu nas. Przeprawa przez strumień budziła emocje, jednak obyło się bez przemoczenia. Ostatnie uściski i każdy ruszył w swoją stronę. Droga powrotna w słońcu wyglądała zupełnie inaczej niż zapamiętaliśmy ją jadąc wśród mgieł po ciemku. Teraz dokładanie mogliśmy przyjrzeć się otaczającym nas, rozświetlonym grzbietom. Kolejno mijaliśmy opuszczone wioski i zastanawialiśmy się, ile takich na wpół zamieszkałych osad kryją w sobie kaukaskie doliny. Tak doszliśmy do miejsc, które przemierzyliśmy samochodem. Włosy jeżyły nam się na głowach, kiedy spoglądaliśmy na rwącą rzekę i niepewną drogę, po której wiózł nas pijany kierowca. Bardzo szybko doszliśmy do przelotowej drogi do Władykaukazu i po krótkim namyśle zdecydowaliśmy się skończyć naszą kaukaską wędrówkę i złapać marszrutkę do Tbilisi. Pojazd, który się zatrzymał był wypakowany po brzegi, a mimo to udało się w nim umieścić jeszcze nas dwoje i nasze plecaki. Góry pożegnały nas deszczem, tak jest chyba najlepiej, mniejszy jest żal z ich opuszczania, a i tak tęsknota powraca błyskawicznie, zaledwie po kilku dniach komfortu.