Drukuj
Dość siedzenia w mieście!
Jedziemy w Bieszczady! Długi weekend
się zbliża, trzeba to wykorzystać!

tyt.jpgMniej więcej tak wyglądała moja rozmowa z Kasią przed weekendem 11-14 listopada. Co ciekawe, nie zabrakło chętnych na wyjazd (kto by pomyślał?). Zebrało się nas dziewięcioro: Kasia ze swoją drugą połową Marcinem i jego dwiema koleżankami: Zuzą i Kamilą, Afryka, Bogusia, Zyga, Tomek i ja. Jako, że ekipa dobrze zgrana i sprawdzona w niezwykle ciężkich warunkach, zapowiadała się niezła zabawa. Pociągiem jechaliśmy razem z pierwszym i trzecim semestrem kursu, zatem SKG miało w pociągu do Zagórza bardzo dużą reprezentację. Z resztą dało się to zauważyć.

O pierwszej po południu w czwartek wyruszyliśmy z Mucznego na Bukowe Berdo. Pogoda była znakomita: piękne lato mieliśmy tej jesieni. Jedyny mankament stanowił fakt, że po nocnej integracji w pociągu niektóre osoby czuły się na początku nienajlepiej. Jednak kiedy dotarliśmy na połoninę, wszelkie troski uleciały jak za dotknięciem ręki. Jakie te Bieszczady są piękne! Aura nie mobilizowała nas do pośpiechu, więc na Siodle pod Tarnicą byliśmy już po zmroku. Doszliśmy tam w momencie, kiedy grupa kursantów trzeciego semestru zeszła ze szczytu, więc mogliśmy przez chwilę razem podziwiać cudnie rozgwieżdżone niebo. Po powrocie z Tarnicy zjedliśmy kolację, by ruszyć w drogę do Wołosatego. Zejście obfitowało w dużą ilość upadków, ale szybko dotarliśmy na miejsce i rozbiliśmy się na podwórku przed czyimś domem.

Kolejny dzień powitał nas równie ładną pogodą. Busem pojechaliśmy do Ustrzyk Górnych i rozpoczęliśmy atak na Połoninę Caryńską. Kiedy wyszliśmy z lasu, urządziliśmy sobie wielkie lenistwo. Czasu było mnóstwo, pogoda przepiękna, trasa do przejścia krótka, więc żyć, nie umierać. Dziwnie tylko wyglądała konfrontacja naszej grupy z ludźmi schodzącymi z połoniny, poubieranymi od stóp do głów. My zaś, rozgrzani podejściem przez duszny las nie mieliśmy na sobie prawie nic. Niedługo potem okazało się, że na górze wcale nie jest tak ciepło i wieje porządny wiatr. Póki co jednak przeżywałem coś bliskiego błogostanowi. Słońce, góry, trawa, czekolada, ciastka, piękne kobiety, sesja fotograficzna... Myślę, że w takich chwilach, dzielonych z naprawdę bliskimi ludźmi, człowiek odkrywa, za co kocha góry.

Kiedy w końcu wyszliśmy na połoninę, zorientowaliśmy się, że nie może być nam dobrze wiecznie. Wszystko wskazywało na to, że pogoda się popsuje. Ale póki co było dobrze i mogliśmy spokojnie zejść do Brzegów, gdzie spędziliśmy noc na polu namiotowym. Wieczór był bardzo sympatyczny, a dziewczyny zrobiły znakomity obiad. Niestety, zawsze, kiedy coś jest takie dobre, to jest tego za mało.

W nocy zaczęło padać. Rano nadal padało i nie było nic widać. Przyszła jesień. W środku listopada nie ma w sumie nic w tym dziwnego, ale po dwóch dniach lata trzeba się było przemóc, by wyjść z namiotu. Zadziałał też syndrom par i Kasia ze Stankiem nie poszli na Połoninę Wetlińską, tylko pojechali stopem do Wetliny. Reszta twardzieli ruszyła do góry i półtorej godziny później dotarliśmy do Chatki Puchatka. Pogoda była parszywa: padała mżawka, wiał wiatr i było zimno. Do tego w schronisku straszna drożyzna i wielka grupa hałaśliwych harcerzy. Ale prawdziwy górołaz jest przygotowany na wszystko, więc ruszyliśmy dalej. Do Wetliny dotarliśmy kompletnie przemarznięci i mokrzy, więc po zakwaterowaniu w schronisku "U Stacha" (bardzo polecam) poszliśmy do Bazy Ludzi z Mgły, by ogrzać się ciepłym winem z kija. Kiedy już się ogrzaliśmy, poczuliśmy potrzebę ponownego ogrzania się, a potem jeszcze jedną, itd... Ale była zabawa! Zyga, Zuza i ja zostaliśmy w Bazie do końca (nawet barman nam śpiewał "Szczęśliwej drogi już czas"), a następnego dnia w sklepie ktoś kazał pozdrowić Zuzę - niezaprzeczalną królową parkietu.

Kiedy wstałem rano, stwierdziłem, że chyba trochę przesadziłem poprzedniego wieczoru, bo wszystko za oknem widziałem na biało. Białe były drogi, domy, góry, białe było też niebo. W ten oto sposób 14 listopada zaczęła się w Bieszczadach zima.

Gdybym powiedział, że ten dzień charakteryzował się nadmierną aktywnością, skłamałbym. Generalnie polegał on na odpoczywaniu, jedzeniu i podróży do Zagórza, z czego dwa pierwsze były zdecydowanie przyjemne. Co tu dużo mówić - jajecznica z dwudziestu sześciu jaj z kiełbasą, cebulką, pomidorkiem i koperkiem to jedzenie, które nie ma sobie równych po trzech dniach zasuwania.

W pociągu powrotnym z Zagórza spotkaliśmy kursantów trzeciego semestru w mocno już okrojonym składzie, z Damianem na czele. Wymieniliśmy się wrażeniami z wyjazdów i kanapkami, po czym zapadliśmy w sen. Rano nastąpiły czułe pożegnania, i rozstanie.

Tak się skończył krótki, acz znakomity wypad w Bieszczady. Trzeba by teraz gdzieś w góry wyjechać.