Spis treści

tyt5.jpg Czasem zastanawiam się, co sprawia, że wyjazd, już po powrocie uznam za udany... czy jest to cel podróży, stopień zrealizowania planu, ilość zobaczonych miejsc czy też ludzie i stworzona przez nich atmosfera. Faktem jest jednak, że tak naprawdę nie możemy tego ani zaplanować, ani przewidzieć, bo wtedy wyjazdy nie byłyby tak fascynujące... My wielokrotnie pozwalaliśmy toczyć się sprawom ich własnym torem i może dlatego wszystko tak doskonale się udało.

WSTĘP czyli jak wyprawę doprowadzić do skutku.

Wydawać by się mogło, że aby wyjazd doszedł do skutku potrzeba wielu przygotowań, kombinowania ekipy i rozważania wszelkich za i przeciw. Tak naprawdę tym, co jest rzeczywiście niezbędne są chęci. Kiedy są chęci śmiało można powiedzieć, że reszta zorganizuje się sama, no powiedzmy, że przy odrobinie pomocy z naszej strony. W naszym przypadku chęci były, a co najważniejsze zrodziły się w kilku różnych głowach, wiec połączone stały się naprawdę silne. Wspólnym marzeniem był wyjazd w rumuńską część Karpat i na nim oparliśmy dalsze planowanie

EKIPA czyli kto i jak dojechał, kto już był, a kto przyłączył się zupełnie niespodziewanie

Kursanci XXIII kursu Przewodników Górskich, którzy zostali w Rumunii po swoim przejściu letnim: Agata, Ewa, Damian

Ekipa dojeżdżająca z Warszawy (część polska przejechana stopem): Kasia, Gosia, Łukasz, Przemek

Pozostała część ekipy dojeżdżającej: Ania (zwana Anulą), Marcin (zwany Zygą) i Rafał (zwany Fazim)

Ekipa spotkana w jednym ze schronów, już na fogaraskiej grani, zupełnie przypadkowo: Dorota, Kuba, Tomek

W sumie 13 osób, w różnym wieku i wykonujących na co dzień najrozmaitsze zajęcia, lecz połączonych miłością do gór. W rzeczywistości sprawa uczestników wyprawy komplikuje się, gdy wziąć pod uwagę gdzie kto był. Tak naprawdę był to bowiem wyjazd bogaty w przetasowania (różne osoby wracały do Polski w różnych terminach) - i w miarę upływu czasu liczba uczestników sukcesywnie malała. Jedynym słusznym opisem, jaki mogę ze swojej strony wykonać, będzie oczywiście przedstawienie tej części wyprawy, w której sama uczestniczyłam.

GDZIE DOTARLIŚMY

Wyprawę podzielić można na 3 części:
- cześć górska - Fogarasze
- część transylwańska
- część bukowińska


Polska - Słowacja - Węgry - Rumunia

DZIEŃ 1 (30.07.2004) i DZIEŃ 2 (31.07.)
czyli jak dotrzeć do Rumunii w najbardziej skomplikowany sposób

Wystartowaliśmy wcześnie rano i z różnym powodzeniem rozpoczęliśmy łapanie okazji. Mimo że jednak ekipa - Kasia i Przemek, zdawała się mieć większe powodzenie, do Łysej Polany dotarliśmy - Gosia i Łukasz z zaledwie półgodzinną stratą i już o 1700 mogliśmy wspólnie przekroczyć granicę. Pierwszym słowackim środkiem transportu był autobus do Popradu, w którym co rozsądniejsi zdrzemnęli się, regenerując siły przed szykującą się aktywną nocą. Następnie pociągiem dojechaliśmy do Koszyc. Na zwiedzanie mieliśmy niewiele czasu, dlatego zdecydowałyśmy się - Kasia i ja, jedynie przespacerować na rynek i zobaczyć podświetlone kamienice. Około 23-ciej wsiedliśmy w pociąg relacji Koszyce-Cierna, wysiąść mieliśmy natomiast w Slovenskim Nowym Mesce. Na tym jednak etapie podróży wszyscy zdecydowaliśmy, że chcemy odpocząć przed trudami podróżniczej nocy i zapadliśmy w sen.

Twardy sen, którego nie przerwał nawet budzik, alarmujący o mijaniu "naszej" stacji. Obudziliśmy się wiec w Ciernej ku własnemu zdziwieniu i zdziwieniu pani konduktor, która pobłażliwie rozkładając ręce stwierdziła, że następny pociąg będziemy mieć dopiero za około 3 godziny. Nie pozostało nam wiec nic innego jak położyć się na dworcowych ławeczkach i przespać. Jako, że noc była ciepła spało się wyjątkowo przyjemnie, choć tym razem czujnie na tyle, aby zareagować na pikanie budzika. Wstaliśmy, zebraliśmy swoje rzeczy i skierowaliśmy kroki w kierunku słowackiego konduktora. Ten był nad wyraz wyrozumiały i na nasze stwierdzenie, że nie mamy już słowackich koron odparł, że możemy jechać pociągiem nie tylko do Slovenskiego Novego Mesta, ale także do granicy z Węgrami a nawet jeszcze dalej. Granicę przekroczyliśmy po dziesięciu godzinach pobytu na Słowacji, a zaraz za pogranicznikami w naszym przedziale pojawił się węgierski konduktor.

Jego uśmiechnięta twarz wprawiła nas także w dobre humory i pełni optymizmu rozpoczęliśmy tłumaczenie dokąd chcemy kupić bilety. My mówiliśmy swoje, konduktor swoje - wszyscy pozostawali uśmiechnięci choć nikt nic nie rozumiał. Dopiero po połączeniu języka migowego z pismem obrazkowym udało nam się dojść do porozumienia. Można nawet mówić o pewnym sukcesie, gdyż konduktor zgodził się dać nam 33% zniżki na karty Euro<26. Rozbudzeni dojechaliśmy do Debrecena, gdzie zjedliśmy śniadanie. Tutaj nie może obyć się bez spostrzeżenia ważnego dla wszystkich kawoszy - otóż kawy z węgierskich automatów są małe, nawet bardzo małe, żeby nie powiedzieć malutkie... za to podawane w nieproporcjonalnie dużych kubeczkach.

Kupno biletu w Debrecenie nie było już takie proste. Pani w kasie zapamiętale twierdziła, że nie przysługuje nam żadna zniżka studencka, gdyż te, udzielane są jedynie węgierskim studentom. Na nasze nieszczęście pani mówiła po angielsku, więc nie mogliśmy udać, że nie rozumiemy. Po chwili siedzieliśmy już w pociągu, który pędził przez pola winorośli do rumuńskiej granicy w Nyirabrany. Tam opuściliśmy pojazd, a granicę przekroczyliśmy pieszo. I od razu doznaliśmy miłego zaskoczenia, na granicy bez problemów porozumieliśmy się z rumuńskim pogranicznikiem - w języku angielskim.

Miasteczkiem granicznym po rumuńskiej stronie jest oddalone o 6 km Valea lui Mihaj, gdzie po przejściu części dystansu dojechaliśmy stopem. Jako że tradycyjnie podzielić musieliśmy się na autostopowe brygady, w miasteczku koniecznym było odszukanie się. Zanim jednak spotkaliśmy Kasię i Przemka poznaliśmy czwórkę Polaków studiujących na Politechnice Gdańskiej (Michał - Franek, Rafał, Święty i Marcin). Tradycyjna rozmowa po angielsku: "Do you know where we can change money?" doprowadziła do decydującego pytania "Where are you from?" , potem już wszystko było prostsze... no i mieliśmy zapewnione towarzystwo na najbliższy czas.

Pociągi z Valea lui Mihaj kursują raczej rzadko. Sami mogliśmy się o tym przekonać, gdyż na niewielkiej, przygranicznej stacyjce spędziliśmy w oczekiwaniu na pociąg 6 godzin. W tym czasie na peron zajechał tylko jeden pociąg. Była to dla nas pierwsza lekcja południowej cierpliwości, która nauczyła nas, że jeżeli nie da się zrobić nic, aby sprawy potoczyły się szybciej, należy umiejętnie wykorzystać otrzymany czas i spożytkować go w jak najlepszy sposób.

Oczekiwanie w Valea rozpoczęliśmy wiec od spożycia soczystego południowego arbuza, potem przeszliśmy do degustacji rumuńskich słonych serów... a także mocniejszych regionalnych trunków, wspomaganych trunkami, przywiezionymi ze Słowacji przez poznanych Gdańszczan. Zanim nadjechał właściwy pociąg zdążyliśmy zeksplorować stojące na bocznicy wagony towarowe. Warto tu wspomnieć o pełnej poświecenia wspinaczce Kasi, która zaowocowała rozerwanymi spodniami - motyw rozerwanych spodni, zaskakująco często pojawiał się bowiem w ciągu całego wyjazdu... ale nie uprzedzajmy faktów.

Pociąg z Valea dowiózł nas do miejscowości Copsa Mica. Tutaj właściwie należałoby już mówić o kolejnej rozpoczętej dobie, gdyż na dworcu czekało nas ponowne około dwugodzinne oczekiwanie na pociąg do Sybina. Czas spożytkowaliśmy śpiąc - przynajmniej większość z nas, część natomiast zajęła się zwiedzaniem okolic dworca i pobliskich knajpek z hamburgerami i piwem.

Wczesnym rankiem (około 700) dojechaliśmy do Sybina, gdzie przywitał nas radosny dźwięk klawiszowego instrumentu odgrywającego melodię "Panie Janie", powtarzany, kiedy tylko miał pojawić się komunikat dla podróżnych.

DZIEŃ 3 (1.08.)
czyli jak spotkać się w Sybinie, zwiedzić Sybin i wyruszyć w góry

Etap z Gdańszczanami zakończyliśmy porannym spacerkiem po mglistym Sybinie, po czym pożegnaliśmy nowopoznanych towarzyszy podróży, którzy jako pierwsi wyruszyli na podbój Fogaraszy. Sami zaś przenieśliśmy się do pobliskiego baru - restauracji, celem zjedzenia czegoś i doprowadzenia się do porządku w pobliskiej toalecie. Na śniadanie zamówiliśmy porcję rumuńskiej mamałygi - kaszy kukurydzianej, z bryndzą i śmietaną, nienasyceni jako kolejne danie zamówili mamałygę z mięsem. Pierwszy kontakt z obcą walutą jest zawsze trudny. My też ledwo radziliśmy sobie z buszującymi w portfelu tysiącami lei, potrzeba było trochę czasu, aby oswoić się z ilością zer na banknotach rodem z polskich przeddenominacyjnych realiów.

Ekipa stopniowo kompletowała się. W pewnym momencie taksówką zajechali Anula, Fazi i Zyga - z kursantami spotkaliśmy się dopiero na rynku.

Zamglony Sybin powoli rozświetlał się, ukazując swoją zupełnie nową twarz... Stojąc na Piata Mare - głównym rynku, czuliśmy się jak obserwowani przez okna na poddaszach domów. Do złudzenia przypominają one bowiem otwarte oczy.

Przed wspólną wyprawą sprawdziliśmy jeszcze na ile możemy sobie ufać - przechodząc przez Most Kłamców. Legenda głosi, że most zawali się pod kłamcą. Nic takiego się nie stało, więc już bez obaw kontynuowaliśmy zwiedzanie.

Trochę zawiodła nas wieża ratuszowa. Widok, owszem rozpościerał się na sybińskie kamienice, jednak dostępu do pełnej kontemplacji broniły oszklone okna - trudno było nam poczuć bliskość obserwowanej panoramy.

Przed samym wyjazdem ostatnie górskie zakupy i po chwili siedzieliśmy już w pociągu z grupką Cyganów. Kolorowe stroje kobiet idealnie pasowały do naszego optymistycznego nastawienia. Pociąg mknął wśród słonecznikowych i kukurydzianych pól, a my już w myślach mieliśmy rozpalone słońcem skałki Fogaraszy.

tyt6.jpg

Zapatrzeni w okna, zapomnieliśmy, że niebawem trzeba będzie wysiadać. W pewnym momencie ktoś krzyknął, że właśnie dojeżdżamy, ktoś inny potwierdził, ktoś zdążył wysiąść, a ktoś inny nie, ponieważ pociąg ruszył. Wszystko działo się w tempie błyskawicznym. Maszynista nie widział nas, ponieważ wysiadaliśmy po złej stronie pociągu - tam, gdzie nie było peronu. W efekcie Kasia i Fazi pozostali na dworcu w Racovita, natomiast reszta pojechała do następnej stacji. Stamtąd już na piechotę wróciliśmy do stacji, w drodze prowadząc ożywioną rozmowę z napotkaną Rumunką, która ku naszemu zadowoleniu po angielsku mówiła perfekcyjnie. Kasię i Faziego spotkaliśmy w wiosce Sebesu de Sus, skąd już razem ruszyliśmy malowniczą drogą w dnie doliny. Łagodne, zielone pagórki oświetlało popołudniowe słońce; w oddali natomiast majestatycznie objawiały się skaliste szczyty, co i raz zasłaniane przetaczającymi się chmurami. Minęliśmy kilka obozowisk miejscowej młodzieży i znaleźliśmy przytulne miejsce nad brzegiem strumienia.

Wieczór spędziliśmy delektując się ciepłem i światłem ogniska. Pewna konsternacja zapanowała w momencie, gdy przyszło zdecydować, kto z kim i w jakim namiocie spędzi noc. Ten dylemat pozwoliliśmy wiec rozstrzygnąć opatrzności i zastosowaliśmy technikę losowania par namiotowych - która ode tej pory była punktem kulminacyjnym każdego wieczoru i mile urozmaicała tak prozaiczną czynność, jak spanie.