fot. Damian Wójtowicz Pytanie to zadałem mniej więcej w maju zeszłego roku akademickiego dwóm niewiastom kryjącym się pod pseudonimami Kasia i Gosia. Oczywiście żadna z nich nie chciała przyznać: "Przemek, ale masz świetny pomysł!", więc odpowiedziały, że myślały o tym samym. No to było nas troje.

Przez dłuższy czas stan taki się utrzymywał, ale przed wakacjami, kiedy się okazało, że przejście letnie również odbywać się będzie w Rumunii, a na dodatek kończyć się będzie, kiedy my będziemy zaczynać, zrobiło się nas sześcioro. Kolejnymi osobami były Ewa, Agata i Damian. Później jeszcze naszym łupem padli dwaj szacowni seniorzy, czyli Zyga i Fazi, do których dołączyła Anula, koleżanka Zygi. Na koniec Gosia zwerbowała Łukasza - agenta naszej warszawskiej konkurencji - SKPB.

tyt20.jpg

Po wielu perypetiach pierwszego sierpnia spotkaliśmy się w Sybinie. Nie było to specjalnie proste, gdyż stanowiliśmy trzy różne grupy i na pewno była to najbardziej skomplikowana część całej podróży. Większość dnia zwiedzaliśmy to piękne miasto Siedmiogrodu, robiliśmy zakupy i sprawdzaliśmy, jak smakuje rumuńskie piwo. Pod wieczór wsiedliśmy do pociągu i ruszyliśmy w kierunku osławionych Fogaraszy.

Żeby nie było za łatwo, przy wysiadaniu z pociągu rozdzieliliśmy się - Kasia z Fazim wysiedli na jednej stacji, my zaś na następnej. Plotki rozsiewane przez niektóre osoby, jakoby stało się tak przez nasze gapiostwo, są bezpodstawne i niezgodne z prawdą, gdyż wszystko było z góry zaplanowane. W końcu jednak dotarliśmy do wioski Sebesul de Sus, znajdującej się u podnóża gór, których jakoś dziwnym trafem nie było ani trochę widać. Kilka kilometrów dalej rozbiliśmy się na polance i zorganizowaliśmy wieczór integracyjny, czyli rozpaliliśmy ognisko, ugotowaliśmy i zjedliśmy obiad, po czym zaczęliśmy sprawdzać, czy rumuńskie wina są rzeczywiście tak dobre, jak się mówi. Następnego dnia pełni radości ruszyliśmy w góry. I to by było na tyle, jeśli chodzi o słoneczną Rumunię.

tyt21.jpg

Fogarasze to niesamowite góry. Są piękne, pełne mistycyzmu i bardzo ciekawie zbudowane. Co prawda o ich pięknie nie mieliśmy za często okazji się przekonać, gdyż z reguły jedyne, co było widać, to mgła. Jednak kłębiące się w posępnych dolinach nieskończone zwały chmur, które raz na kilka godzin ustępowały, dając słońcu swoje pięć minut tylko potęgowały magiczny nastrój tych gór. Niesamowite było też to, że w momencie wyjścia słońca te posępne szare szczyty zamieniały się w pełne zieleni i życia turnie. I jeszcze te doliny, zawieszone znacznie wyżej od tatrzańskich. Wyglądało to tak, jakby budowniczy miał w planach stworzenie znacznie wyższych gór, ale kiedy zaczął lepić wierzchołki, zabrakło mu budulca. Ale dość tej melancholii.

Zdobywanie grani zajęło nam cały dzień. Wszyscy byli w doskonałych nastrojach i było wiele radości. Rozbiliśmy się na przełęczy Surul, gdzie przyszło nam obejrzeć piękny zachód słońca i spałaszować kisiel, a także sprawdzić pojemność namiotu Agaty (10 osób). Rano przed namiotem zobaczyłem nic.

Nic było szare i mokre. I było wszędzie. Znaczy się wszędzie na przełęczy. Wystarczyło podejść kawałek pod górę, by zobaczyć wszystko poza przełęczą. Na dobre pogoda popsuła się pod wieczór, ale do tego czasu zdążyliśmy już wykąpać się w jeziorku Avrig, wejść na Scarę i dotrzeć do schronu na przełęczy pod Serbotą.

Po dwóch dniach wędrowania niespodziewanie zrobiło się nas trzynaścioro. Siedzieliśmy sobie właśnie w schronie przygotowując wieczorny posiłek, gdy nagle weszły do środka trzy przemoczone i przemarźnięte osoby, konkretnie Dorota, Kuba i Tomek. Zaczęliśmy rozmowę i zaraz się okazało, że są z Warszawy, mamy wspólnych znajomych, m. in. Pawła Prezesa i Piotrka Kwitowskiego, że dawno temu robili u nas kurs, itd. W każdym razie przypadliśmy sobie nawzajem do gustu i od tego czasu chodziliśmy razem.

tyt22.jpg

Podczas zdobywania Fogaraszy nie mogliśmy się nudzić, gdyż ciągle coś się działo. Niestety nie wszystkie nasze przygody będziemy mile wspominać. Na pewno do takich należy wieczór nad jeziorem Caltun. Stoi tam schron turystyczny, w którym chcieliśmy spać. Pogoda i skały dały nam tego dnia mocno w kość i doszliśmy na miejsce wykończeni. W schronie była już wtedy grupa Czechów, którzy zajęli wszystkie miejsca, choć wcale nie było ich dużo. W tym momencie rozpętała się na zewnątrz straszna zawierucha z wtórującym jej oberwaniem chmury. W tych warunkach część grupy zaczęła przygotowywać kolację, a Damian, Fazi i ja, którzy będąc wcześniej, zdążyliśmy już trochę odpocząć, zaczęliśmy rozstawiać namioty. Z pięciu, które mieliśmy, udało postawić się tylko trzy, jednak dla naszych sąsiadów najważniejsza była własna wygoda i mieli nas gdzieś. Skończyło się na tym, że część spała w błocie na podłodze schronu, zaś reszta w namiotach, którym nawet podłoga przemiękła.

tyt23.jpg

Szczęściem w nieszczęściu był fakt, że następnego dnia obudziło nas słońce, więc całe przedpołudnie spędziliśmy nad jeziorkiem susząc ubrania i śpiwory. Siłą rzeczy trasę zrobiliśmy potem krótką, bo doszliśmy jedynie do jeziora Balea, koło szosy transfogaraskiej. Tam, kiedy już wydaliśmy trochę lei na jedzenie i piwo, udało nam się dogadać z kelnerem, który załatwił dla nas możliwość spania na podłodze za pięć złotych, choć oficjalnie w ogóle takiej możliwości nie było. Dlatego też mogliśmy porządnie odreagować poprzedni nocleg, w czym bardzo pomógł nam fakt, że piwo było po 2,5 zł, zaś setka wódki za 2,8 zł. Ale była impreza! Pod koniec inni goście zaczęli sobie nawet robić z nami zdjęcia. No i wspaniałe "noma, noma nei" przez dwie godziny bez przerwy. Gorzej było następnego dnia, ale takie życie. Kiedy ruszyliśmy w góry, dla odmiany przyszła burza z gradobiciem i skutecznie nam przypomniała, że nikt tu nie jest dla przyjemności.

Noc spędziliśmy w klaustrofobicznym schronie. Rano podjęliśmy mocne postanowienie, że trzeba trochę nadrobić i musimy w końcu dojść na Maldoveanu. Jako, że do wody byliśmy już raczej przyzwyczajeni, to deszcz za bardzo nie przeszkadzał. Kasia, Fazi i Damian wykąpali się nawet w jeziorku Podu Giorgiului na wys. 2250 m, do którego spływał jęzor śniegu. Twardziele.

Samo wejście na szczyt odbyło się w słońcu i było bardzo przyjemne. Przed samym szczytem, na Vistea Mare, duża część grupy widziała nawet widmo Brokenu! Na szczycie oczywiście sesja fotograficzna, smakołyki i wiele radości.

tyt24.jpg

Kolejny dzień upłynął pod znakiem powrotu do słonecznej Rumunii. Zaliczyliśmy upiorne zejście po drobnych kamieniach i wkroczyliśmy w gęsty, o niezwykle bujnej roślinności las. Wieczorem rozbiliśmy się na polanie i pierwszy raz od tygodnia zjedliśmy obiad z ogniska. Po posiłku przysiedliśmy się do niezwykle gościnnego małżeństwa Rumunów i przez wiele godzin rozmawialiśmy o górach, w czym świetnie pomagały nam różne rumuńskie trunki.

Rano obudziło nas słońce. Może się to wydawać zupełnie normalne, jednak dla nas to był szok. Ale w końcu opuściliśmy Fogarasze i znów wkroczyliśmy do słonecznej Rumunii. A zatem mycie, pranie, suszenie, golenie, manicure... Trzeba się było przygotować na spotkanie z cywilizacją. Większa część dnia zeszła na podróży do Braszowa. Późnym popołudniem dotarliśmy na miejsce, zakwaterowaliśmy się w skromnym mieszkanku, przebraliśmy, by choć trochę wyglądać na miastowych i ruszyliśmy na podbój nocnego Braszowa.

Kilka godzin później snuliśmy się jakąś starą uliczką, myśląc jedynie o spaniu. Z tego myślenia wyszło nam tyle, że wylądowaliśmy w dyskotece, gdzie przetańczyliśmy resztę nocy. Kolejny dzień był dla mnie ostatni w Rumunii, podobnie jak dla Dorotki, Kuby i Tomka. Zwiedziliśmy jeszcze miasto, po czym nastąpiły czułe pożegania i rozstanie z resztą grupy. Wybierali się na zwiedzanie zamków Transylwanii i klasztorów Bukowiny, a najwytrwalsi jeszcze w Alpy Rodniańskie.

Powrót poszedł nam bardzo sprawnie, zaś najwięcej emocji przyniosło przekraczanie granicy rumuńsko - ukraińskiej samochodem przemytnika. Po trzydziestu kilku godzinach od wyruszenia z Braszowa dotarliśmy do Warszawy.

Wyjazd był genialny. Mimo, że skład był zdecydowanie wielopokoleniowy, dogadywaliśmy się świetnie. Jest na pewno gdzie wracać i co wspominać. I to by było na tyle.