Drukuj

Rozpocznij oglądanie zdjęć O wyprawie pierwszy raz usłyszałam w maju 2002 roku, na jednych z zajęć na wydziale socjologii. I choć wtedy moja wiedza na temat tego kraju była praktycznie zerowa, od razu zdecydowałam, że chcę pojechać. Potem było już tylko odkładanie pieniędzy, sprawy organizacyjne, wykruszanie się ekipy i chwile zwątpienia, kiedy w Azji zaczął szaleć tajemniczy SARS. Walka ze zdrowym rozsądkiem, odpieranie racjonalnych argumentów rodziców i znajomych, problemy z pozwoleniami, dodatkowo nie podtrzymywały motywacji. Nagle okazało się, że zdarzenia z odległego zakątka świata, które dla większości osób nie miały najmniejszego znaczenia, pochłaniały całą naszą uwagę. Coś co działo się setki kilometrów stąd mogło zrujnować rok ciężkiej pracy i prawie spełnione marzenia. A jednak w maju, w okresie największej kumulacji SARS większość osób zdecydowała się wpłacić pieniądze na samolot....


Ostatecznie do Wietnamu pojechaliśmy ponad 20 osobową grupą, wśród której znalazły się także osoby z Łodzi, Wrocławia, Gdańska... Głównym celem było przeprowadzenia badań socjologicznych. Przez pierwsze trzy tygodnie, podczas części oficjalnej uczestniczyliśmy w wykładach na Uniwersytecie Narodowym w Hanoi na temat kultury, historii, systemu ekonomicznego w Wietnamie, po czym ze zdobytą wiedzą mogliśmy się już indywidualnie udać na podbój Azji Południowo - Wschodniej.

tyt1.jpg

30 Sierpnia wylądowaliśmy w Hanoi. Po wyjściu z samolotu od razu uderzyła w nas fala ciężkiego i gorącego powietrza. Po kilku minutach byliśmy mokrzy od potu - no cóż trzeba się przyzwyczaić, w końcu spędzimy tu najbliższe 6 tygodni. W punkcie kwarantanny składamy wypełnione w samolocie deklaracje zdrowia, dotyczące SARS, przechodzimy przez czujniki temperatury. Były to jedyne zaostrzenia z jakimi się spotkaliśmy w związku z epidemią. Jeszcze tylko szybka kontrola paszportowa i już mkniemy busikiem do centrum Hanoi. Naszą uwagę od razu przykuwa horror, jaki panuje na ulicach: brak zasad, wyprzedzanie na trzeciego, jazda pod prąd wszechobecny dźwięk klaksonu. Jednak jak się później okazało zasady jakieś są. Generalnie chodzi o to, żeby dojechać do celu jak najszybciej i po drodze w nic nie uderzyć. Z reguły pierwszeństwo ma ten, kto prowadzi większy pojazd. Klaksonu używa się przy wyprzedzaniu i gdy wyjeżdża się z ostrego zakrętu.
Za oknami co chwila migają jakieś katastrofy konstrukcyjne - wysokie na kilka pięter bardzo wąskie budynki, na przemian z chatami krytymi strzechą. Po około półgodzinie wysiadamy w centrum miasta. Od razu oblepia nas tłum Wietnamczyków i próbuje zaciągnąć do swoich hotelików. Jesteśmy przeraźliwie zmęczeni po całodobowej podróży (9 godz. czekania na Szeremietiewie), jednak fascynacja nowym miejscem sprawia, że po szybkim prysznicu lądujemy na ulicy. Wszystko dziwi i zachwyca, gwar i zgiełk ulicy, mnóstwo motorów, ludzie którzy próbują nam coś sprzedać.

Wybieramy się na kolację. Mój żołądek mocno się tego domaga. Jeść, jeść, jeść. Szybko siadam do stołu i zastanawiam się od czego by tu zacząć. Ale zaraz, gdzie jest nóż i widelec? Jak ja mam jeść dwoma patykami? Wcześniej wszyscy przeszli przyspieszony kurs, tylko ja coś przegapiłam. Na szczęście sztuka jedzenia pałeczkami nie jest aż tak trudna i po dwóch dniach pierwsze ziarenka ryżu trafiają do moich ust, zamiast na spodnie. Jednak gdy walczę z kolejnym kiełkiem kelner z promiennym uśmiechem przynosi mi widelec. "It would be easier for you."
Podczas części oficjalnej nasza swoboda jest mocno ograniczona i jedyną możliwością wyrwania się z Hanoi stanowią wykupione wcześniej przez naszego kolegę wycieczki. W Wietnamie istnieją setki małych biur podróży, które zajmują się organizowaniem objazdówek po okolicznych atrakcjach turystycznych. W zasadzie jest to najtańsza forma podróżowania, gdyż przy indywidualnym załatwianiu ceny dla turystów są kilkakrotnie wyższe niż dla Wietnamczyków. Jednak o minusach takiego podróżowania nie muszę chyba nikomu pisać.

tyt3.jpg

Najpierw pojechaliśmy do HaLong Bay, czyli Zatoka Lądującego Smoka, która składa się z ponad trzech tysięcy skalistych wysepek wynurzających się z krystalicznie czystej wody Zatoki Tonkijskiej. Legenda głosi, że wysepki zostały stworzone przez smoka żyjącego w górach. Kiedy biegł w kierunku wybrzeża swoim gigantycznym ciałem wyrzeźbił doliny, które podczas jego skoku do wody wypełniły się wodą. Na powierzchni zostały tylko skaliste wierzchołki. Ponadto występują tu liczne groty i jaskinie, z niezwykłym bogactwem nacieków skalnych, stalaktytów i stalagmitów. Niestety całość tego niezwykłego obrazu psuje kiczowata otoczka i podświetlanie jaskiń kolorowym światłem. Największą wyspą zatoki HaLong jest CatBa o powierzchni 354 km2. Na CatBa udaliśmy się na krótki trekking po dżungli z przewodnikiem. Samodzielna eskapada może być niebezpieczna ze względu na żyjące tam różnego rodzaju jadowite zwierzątka. Podczas trekkingu w pewnym momencie okazało się, że ulewne deszcze zalały drogę, że musimy przez nią przepłynąć wpław. W pierwszej chwili na myśl o tym, że mamy mam wejść do tropikalnej kałuży ze słodką wodą ogarnia mnie przerażenie. Oczyma wyobraźni widzę setki wkrętków i innych małych tropikalnych żyjątek wkradających się do mojego ciała i zastanawiam się na co mogę nadepnąć bosymi stopami na zalanym asfalcie. Jednak po kilkunastu minutach widząc, że w zasadzie nie mamy innej możliwości nieśmiało zaczynamy wchodzić do wody. W zbiorowej psychozie prześcigamy się w wymyślaniu chorób z jakimi wyjdziemy z tej wody. Jednak jak się później okazało nasza zabawa w Indiana Jonsa okazała się zupełnie niegroźna i na szczęście nikomu nic się nie stało. Nocowaliśmy w mieście HaLong, które obecnie pomału zamienia się w turystyczny kurort, pojawia się wiele knajp dla białasów, na ulicach zaczepiają prostytutki. Podobno jeszcze kilka lat temu był to mały port rybacki. Na szczęście turystów jeszcze nie ma zbyt wielu...

tyt4.jpg

Na kolejną wycieczkę jedziemy w góry Sapa. Oczywiście wstajemy zbyt późno i po wrzuceniu przypadkowych rzeczy do plecaka po kilkunastu minutach siedzimy już w busiku. Droga do Sapy ma około 300 kilometrów, jednak jej jakość sprawia, że dojeżdżamy tam dopiero po zmroku. Jak się okazuję w porannym pośpiechu nie spakowałam nic ciepłego i moim jedynym ubraniem jest koszulka z krótkim rękawem i kurtka przeciwdeszczowa. Sapa to góry o wysokościach sięgających 3000 m n.p.m z najwyższym szczytem Wietnamu Fansipanem 3143 m n.p.m. Nie muszę chyba pisać o panujących tam wieczorami temperaturach... Jak się okazuje w Wietnamie też może być zimno... Po południu trzęsąc się z zimna siedzę opatulana w puchową kołdrę na tarasie, popijamy gorącą zieloną herbatę i wpatrujemy się w zamglone góry. W Sapie panuje niesamowity klimat, nie ma słońca, wierzchołki gór giną w chmurach lub we mgle. Mieszkają tu różne mniejszości etniczne; ludy najliczniejsze to: Hmongowie i Czerwoni Dzao, którzy nadal kultywują swoją tradycję i ubierają się w etniczne stroje. Wietnamczycy nie lubią Hmongów, którzy w czasie wojny wietnamskiej wspierali Amerykanów, a jakiś czas temu zorganizowali powstanie. Domagają się autonomii. Wioski Hmongów porozrzucane są po całej Sapie, także w północnej Kambodży, w Laosie. Ich dzieci często nie chodzą do szkoły, albo są zabierane z niej po dwóch - trzech latach. Nic dziwnego - najbliższa szkoła znajduje się w mieście a i z najdalszych wiosek trzeba do niej iść kilka kilometrów, poza tym niewielu stać na podręczniki i przybory szkolne.

Innym wartym zobaczenia miejscem w Sapie jest BacHa. To niewielkie miasteczko jest o wiele mniej turystyczne niż Sapa, choć powoli zaczyna się to zmieniać. Mieszkają tu głównie Hmongowie Kwieciści. Co niedziela odbywa się tu market na którym można kupić żonę. Najbardziej przerażający jest jednak targ zwierząt, na którym można kupić trzymane w strasznych warunkach świnki, kury, konie i... pieski. Potrawa z psa należy do tradycyjnych potraw Hmonskich. Na ulicach co chwila zaczepiają nas kobiety próbując sprzedać opium.


tyt5.jpg

Wracamy do Hanoi. Tu życie toczy się zupełnie innym trybem. Ulice pustoszeją dopiero w nocy ale i tak nigdy nie są całkowicie puste, w wąskich zakamarkach przemykają czarne postacie. Długie nocne spacery mają swój urok. Razem z Kasią przechodzimy przez pusty market. Jakaś rodzina sprząta okolice swojego straganu. Co ciekawe w Hanoi co wieczór ulice są dokładnie oczyszczone, a dbają o to mieszkańcy. Przy bazarku po obu stronach stoją rzędy domów. W jednym są niedomknięte drzwi i sączy się z nich niebieskie światło. Nieśmiało, dyskretnie zaglądamy do środka, jakiś starszy mężczyzna gra z innym w karty, z synem, może z wnukiem, w tle gra telewizor... Jeśli masz telewizor to już jest dobrze, znaczy że należysz do tych bogatszych. Często w godzinach popołudniowych cała rodzina siedzi przed telenowelą. I tak w kółko przez kilka godzin, codziennie. W niektórych domach prycza i nic więcej, na odległość widać biedę, ale telewizor musi być... Jest cicho i pusto, tylko gdzieniegdzie przemyka szczur wielkości małego kota i ginie gdzieś w rynsztoku... Pachnie zepsutym mięsem i jakimiś ziołami, których nie znam. Gdzieś w kącie pod ścianą, na chodniku leży kilku osobowa rodzina: matka ojciec, dzieci, śpią... Co jakiś czas obok nich bardzo szybko przebiega szczur...

tyt6.jpg

Czasami ma się dość Wietnamczyków, ich zawsze uśmiechniętych twarzy i chęci "zrobienia nas w konia". Wkurza mnie to, że nie mogę spokojnie usiąść sobie nad jeziorem i posiedzieć, że nie ma miejsca w którym mogłabym pobyć sama. Zawsze ktoś podejdzie i znowu batalia z pseudoangielskim - "łot jor nejm, how old ar ju, hal long are ju in wietnam...?", po czym następuje natrętna próba wciśnięcia jakiś niezwykle niezbędnych do przeżycia rzeczy po kosmicznych cenach - przewodniki Lonleya, wycieczki po mieście, pocztówki... Czy oni naprawdę mają nas za idiotów? Tutaj zawsze pozostaniesz białym, białym przez duże B... Biały ma pieniądze, biały nigdy nie będzie na równi z Wietnamczykiem - może być wyżej albo niżej. Jako turysta jesteś wyżej bo możesz płacić... I nie ważne, że znasz już ceny, nawet nieważne, że tu mieszkasz, studiujesz, pracujesz, każdego ranka będzie to samo - pół godziny targowania się o wodę.

W życiu Wietnamczyka nie ma miejsca na indywidualizm, na prywatność. Życie z domu przeciąga się na ulicę, często nie widać granicy. Wysokie, wąskie domu, na dole sklep, warsztat, hotel, agencja turystyczna, a dalej mieszkanie, łóżko, szafka i jednocześnie garaż na motor. Ludzie nie siedzą w domach, siedzą przed nimi na plastikowych krzesełkach na chodnikach i rozmawiają ze sobą. Każda decyzja jest uważnie analizowana przez rodzinę, przyjaciół, sąsiadów. Nie możesz zrobić tak jak uważasz, musisz postąpić tak, aby nie przynieść wstydu swojej rodzinie. Zawsze jesteś osądzany i oceniany. Nie możesz tłumić w sobie uczuć - jeśli nie umiesz rozwiązać jakiegoś problemu zrobią to za ciebie inni.

W Wietnamie pozycja społeczna zależy od wieku. Im ktoś starszy, tym większy szacunek mu się należy. Oczywiście w pierwszej kolejności są mężczyźni. Dlatego też w każdej rozmowie jednym z pierwszych pytań zadawanych przez nowo poznaną osobę jest pytaniem o twój wiek. Wszechobecnemu "Hello" wszędzie towarzyszyło "hał old ar ju?" Co ciekawe zaczepiające nas wszędzie nastoletnie dzieci zawsze twierdziły, że są starsze od nas...

Centrum Hanoi to labirynt ulic - wszystkie wyglądają tak samo - nie ma żadnych znaków orientacyjnych, a wszystkie nazwy ulic brzmią podobnie: Hang Bo, Hang Be, Hang Bac, Hang Throng, Hang Hanh, Trang Thien... Nie było dnia żebyśmy się nie zgubiły. Którejś nocy wysiadło światło, czołówka została w hotelu. Krążyłyśmy ponad godzinę. W końcu wzięłyśmy xe oma (taksówka motorowa).

tyt2.jpg

Propaganda w Wietnamie przybiera absurdalne formy, wszystkie ulice są oblepione hasłami głoszącymi wielkość i wspaniałość partii, na wietrze wesoło powiewają czerwone flagi a z plakatów uśmiecha się przyjaźnie wujek Ho. Komunizm przybrał tu dziwną formę - tak naprawdę wszystko wolno, rozwija się rynek kapitalistyczny, podatków więcej osób nie płaci niż płaci, nie ma żadnej pomocy socjalnej. Co jakiś czas głos płynący ze szczekaczki przypomina o tym, żeby być dobrym obywatelem, wychowywać dzieci w szacunku dla tradycji, wspierać wieś i uczciwie pracować dla dobra kraju...

Obecnie w Wietnamie jest prowadzona wielka i głośna kampania anty-AIDS, promująca rodzinę i ostrzegająca przed możliwymi sposobami zachorowania. Jednocześnie, kilka tygodni przed naszym przyjazdem, wprowadzono zakaz reklamy podpasek i prezerwatyw ze względów estetycznych... Akcja chyba się powiodła bo każda młoda kobieta w Wietnamie albo jest w ciąży albo ma małe dziecko...


tyt11.jpg

Po dwóch tygodniach udajemy się dalej na południe do Hue - dawnej stolicy Wietnamu. Znajduje się tu jedyny w całym Wietnamie pałac cesarski. Przy jego renowacji pracował Polak - Kwiatkowski, a w jednym z budynków wiszą zdjęcia z wizyty Prezydenta Kwaśniewskiego. W Hue spędzamy kilka dni, próbujemy lokalnych specjałów kulinarnych - kuchnia Hue różni się zdecydowanie od specjałów z Północy - moim subiektywnym zdaniem jest gorsza... Niektórzy wybierają się na zwiedzanie okolicznych atrakcji - grobowców chamskich i na wycieczkę po strefie zdemilitaryzowanej. Ja odpuszczam i włóczę się sama po mieście. Hue jest spokojnym, niewielkim miastem, w którym turyści nie wzbudzają już takiego zainteresowania... Mieszkamy w bardzo miłym hoteliku, w którym właściciele - starsze małżeństwo co rano przynosili nam świeże banany.

tyt7.jpg

Dalej odwiedzamy Hoi An. Jest to lokalne centrów wyrobów materiałów. Pełno kramików, w których za kilka dolarów można sobie uszyć na miarę co tylko nam się zamarzy. Udaje nam się znaleźć bardzo luksusowy hotel z basenem za 2$ za noc. Widać, że w tym roku nie ma w ogóle turystów - byliśmy w zasadzie jedynymi gośćmi w tym hotelu - dlatego udało nam się wynegocjować taką cenę (cena z lonelya 20 - 30$ za pokój). Ze względu na warunki - wieczorne imprezy w basenie, w Hoi An zostajemy kilka dni dłużej niż planowaliśmy. Szyjemy sobie mnóstwo ubrań, a nasze plecaki, ku rozpaczy naszych kolegów brutalnie się powiększają. W Hoi An definitywnie rezygnujemy ze zorganizowanych wycieczek i postanawiamy zwiedzać okolicę na własną rękę, na motorach. Jednego dnia jedziemy do MySon, gdzie znajdują się najlepiej zachowane świątynie chamskie - tutaj też akcent polski przy renowacji. Ehh... ruiny jak ruiny, ale przynajmniej przejechaliśmy się orginalnym amerykański jeepem z 60 roku! Innym razem udajemy się do Marble Mountains (Góry Marmurowe), centrum wyrobów marmurowych, zwiedzamy liczne świątynie i wspaniałego wielkiego Buddę wykutego w skale w jaskini. W Hoi An zaczyna się także nasz mały horror. Po jednym z posiłków ulegamy zatruciu, jednak moja sytuacja okazuje się najpoważniejsza - przez kolejny tydzień nie jestem w stanie nic wziąć do ust. W Hoi An również dzielimy się na mniejsze podgrupy i dalej podróżujemy już wedle własnych upodobań - tylko czasu jakoś mało zostało. Mamy wykupiony Open Ticket i większość osób decyduje się pojechać właśnie tą drogą. My postanawiamy zrobić coś zupełnie innego - zależy nam na tym, aby jeszcze pojechać w góry.

Główny szlak turystyczny w Wietnamie wiedzie wzdłuż Highwaya nb.1, jedynej "autostrady" w Wietnamie, z Hanoi do Saigonu.

Zostaliśmy w trójkę: ja, Kasia i Ludwik. Pojechaliśmy Open Ticketem do Nha Trangu, gdzie przesiadamy się do lokalnego autobusu. Naszym głównym celem będzie DaLat (takie wietnamskie Zakopane), jednak po drodze planujemy zatrzymać się jeszcze W Phan Rangu, gdzie chcemy się udać na poszukiwanie ukrytych gdzieś w górach wież chamskich.

tyt8.jpg

Jazda lokalnym autobusem sama w sobie jest już przygodą. Warunki są bardzo "komfortowe" - wszyscy siedzimy, lokalni przyglądają nam się z zainteresowaniem. Jakiś chłopak na przedzie jedzie z małym pieskiem na kolanach, inny wsiada z torebką wody z rybkami - wiedząc nasze zdziwienie i fascynacje rybkami próbuje nam je sprzedać. Po kilkugodzinnej jeździe autobusem wypchanym kilkudziesięcioma workami pestycydów i po przymusowym postoju spowodowanym awarią tegoż pojazdu dojeżdżamy do Phan Rangu z ponad godzinnym opóźnieniem. Phan Rang to jedna główna ulica i kilka mniejszych bocznych. Panuje tu typowy małomiasteczkowy klimat, nie ma turystów, ani knajp dla białasów. W zasadzie nie ma tu nic ciekawego. No i co najgorsze nie ma tu hoteli. Te podane w Loneleyu nie istnieją, a dwa inne które udaje nam się znaleźć mają ceny od 25$ wzwyż. Robi się ciemno, ja ledwo trzymam się na nogach. W końcu ktoś mówi nam, że przy dworcu autobusowym jest motel dla kierowców, którzy następny kurs mają dopiero następnego dnia.. Idziemy na dworzec, podchodzimy do jakiegoś obskurnego budynku, adres się zgadza. Mieszkająca tam rodzina już z daleka patrzy się na nas z szyderczym uśmiechem. To tak jakby Murzyn z dzidą chciał nocować w Hotelu Victoria. Właścicielką jest gruba kobieta około pięćdziesiątki. Początkowo próbuje upchnąć całą naszą trójkę na jednym łóżku w pokoju o wymiarach dwa na dwa metry, a my pantomimą i rysunkami staramy jej się przetłumaczyć, że nasze rozmiary na to nie pozwalają. W końcu dostajemy dwa "pokoje". Kobieta nie chce się targować, wie że nie mamy wyjścia. Płacimy po półtora dolara za osobę. Nie ma prysznica - nie dziwi to nas, gdzieś w kącie łazienki mały kotek poluje na kilkucentymetrowe karaluchy. Zastawiam się jak mimo warunków w jakich mieszkają Wietnamczycy zawsze są czyści i zadbani.

tyt9.jpg

W pokoju łóżko, gołe ściany i ledwo działający wiatrak, drzwi zamykane na kłódką. Korytarzem dumnie kroczy mały kotek z karaluchem w zębach. Gasimy światło, na górze, pod sufitem jest małe okienko wychodzące na korytarz, zastanawiamy się czy są tu szczury - na wszelki wypadek kładziemy się nogami w stronę tego okienka. Rano mamy duże problemy z wypożyczeniem motoru. Jako, że nie ma tu turystów, nie ma też wypożyczalni motorów. W końcu po dużych trudach, zapewnieniach, że mamy prawo jazdy na motor udaje nam się wysadzić z motorów xe omowców. Jedziemy na poszukiwanie wież chamskich, oczywiście nie znajdujemy ich, ale za to trafiamy na pustynię i do wiosek chamskich. Panuje tu niesamowity klimat. Półpustynia, kolczaste krzewy, kaktusy, trawy i palące słońce, w oddali góry. Krajobraz do złudzenia przypomina mi Maroko. Jazda na motorze w tym klimacie jest niemal mistycznym przeżyciem. Docieramy do wiosek chamskich. Dzieci przyglądają nam się z zainteresowaniem, mówią coś do nas w swoim języku, na polu pasą się owce - tu dla odmiany jest jak w Irlandii. Wchodzimy do jednego ze sklepików - wypijamy kilka butelek coli. Cała rodzina siada dookoła nas i przypatruje nam się z zainteresowaniem. Wróciliśmy do Phan Rangu Highwayem zatrzymując się jeszcze po drodze w przydrożnej knajpce, gdzie kobiety z zachwytem podziwiały jasną skórę Kasi - blondynki i pytały co robi, że jest taka biała. Dla Wietnamek jasna skóra jest symbolem urody, dlatego większość z nich jeździ na motorach w długich rękawiczkach i maseczkach na twarzy. Widząc moje poparzone słońcem ręce tylko się skrzywiły. Ach głupi ci Europejczycy.

Na dworcu pan z rozbrajającym uśmiechem powiedział nam, że autobusy do Dalat nie jeżdżą mimo, że obok nas stał jeden taki z tabliczką. Nie sposób było się z nim dogadać. W końcu po długiej bieganinie dowiedzieliśmy się, że najlepszym sposobem jest dostanie się na Highway i złapanie busa na stopa. Tak też uczyniliśmy. Rozwaliliśmy się na highwayu z plecakami i zaczęliśmy czekać na busika.
W ciągu kilku sekund otoczył nas tłum lokalnych. Jedni usiedli obok nas, inni stali. Ci co znali kilka słów po angielsku próbowali coś do nas mówić, inni tylko trwali w milczeniu. Zaczęliśmy czuć się bardzo nieswojo, chociaż zdawało mi się, że już przywykłam do czucia się jak małpka w zoo. Zmęczenie z całego dnia, wycieńczenie chorobą, powodowało, że zaczynała gromadzić się we mnie złość. Na pewno nie złagodziły jej dwie kobiety z dzieckiem na motorze, które najpierw przejeżdżając obok nas zwolniły, a potem zawróciły i zatrzymały się dokładnie na przeciwko nas. Jedna z nich wzięła dziecko i zaczęła pokazywać na nas palcami coś mu tłumaczyć. Miało to znaczyć mniej więcej tyle: "Zobacz dziecko, tak wyglądają białasy..."

Podjechał bus i zaczęło się mordercze targowanie. Cena wyjściowa wynosiła mniej więcej tyle ile nasza tygodniówka, za 150 km. Targowanie stawało się coraz mniej przyjemne. W pewnym momencie zaczęli ładować nasze bagaże do środka i kazali nam wsiadać. Mnie wepchnęli do środka o mało nie przycinając mi nogi i ruszyli w szaleńczym tempie nie dając nam zająć miejsc i żądając od razu pieniędzy. Pomału przestawało nam się to wszystko podobać. Daliśmy im tyle ile wynegocjowaliśmy, oni, że mamy im dać więcej, my, że nie damy, oni zaczęli się na nas wydzierać, my, że mają się zatrzymać i nas wysadzić oni, że nie. Dyskusja przybierała coraz ostrzejszy charakter, zaczęły pojawiać się pierwsze "fucki". Kierowca coraz mocniej wciskał pedał gazu. Oczyma wyobraźni widziałam nagłówki w gazetach "trójka turystów z Polski..." Naszego samopoczucia nie poprawiał fakt nie zatrzymywania się na kolejnych przystankach w celu zabrania następnych pasażerów.

Uwięzieni na tylnym siedzeniu zaczęliśmy obmyślać plan awaryjny wydostania się z busa i potencjalnej możliwości ucieczki - pierwszą bronią miał być środek na komary w aerozolu, tylko że ich jest trzech, nas jest troje a autan tylko jeden. Nagle zaczęli zwalniać, ten któremu wcześniej daliśmy pieniądze wyrzucił je przez okno. To już koniec pomyślałam, skoro nie zależy mu już na pieniądzach to pojawia się sprawa honoru. Bus się zatrzymał. Tamten wysiadł, zostało dwóch, wsiedli następni pasażerowi i jak gdyby nigdy nic szybko ruszyliśmy w dalszą drogę. Sytuacja stała się na tyle absurdalna, że zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno ze mną wszystko w porządku - w końcu od kilku dni nic nie jadłam... Teraz busik zatrzymywał się na za każdym razem gdy ktoś czekał przy drodze. Zrobiło się ciemno, zaczęła się potworna ulewa. Po drodze dosiadł się jeszcze do bagażnika facet z motorem. Cały pojazd wypełnił się oparami benzyny. Teraz całą energię wkładałam w to, żeby jednak nie zwymiotować. Facet siedzący przed nami jak gdyby nigdy nic zapalił papierosa. "Jądro ciemności" to mało powiedziane, pierwszy raz od początku pobytu w Wietnamie widziałam przerażonych Wietnamczyków. Na szczęście wytłumaczyli mu, że powinien wyrzucić papierosa przez okno. Zaczęliśmy wjeżdżać na górską drogę: z jednej strony stromy stok, z drugiej przepaść. Cała zabawa polegała teraz na tym, żeby jednak cały czas trzymać się asfaltu, którego nie było widać. Staraliśmy się pocieszać nawzajem, że na pewno oni są przyzwyczajeni do jeżdżenia w takich warunkach i na pewno wiedzą co robią. Przejechaliśmy przez wodospad powstały prawdopodobnie z jakiejś pękniętej rury. Wynurzyliśmy się z kolejnego zakrętu, po lewej góra ziemi, na wprost góra ziemi, po lewej przepaść. Zaraz, zaraz, ale gdzie jest droga. Po kilu sekundach uświadomiłam sobie, że drogi nie ma, zaczęła robić się nerwowa atmosfera, dotarło do nas, że dalej nie pojedziemy, że kilka minut wcześniej zeszła lawina i że jesteśmy pierwszym pojazdem, który musi zawrócić.

Kierowca zaczął wykręcać i gdy wyjechał kołami za krawędź drogi, gdzie kończył się podmoknięty grunt po raz pierwszy dotarło do mnie, że wcale nie jestem otoczona bańką mydlaną i że jeśli spadniemy to w zasadzie nie mamy żadnych szans. Po raz kolejny zobaczyłam nagłówki w gazetach, tym razem wyraźniej. A jednak udało się... Nie chwal dnia przed zachodem słońca... Z szaleńczą prędkością zaczęliśmy jechać do najbliższej wioski. Czekała nas długa noc. W wiosce wraz z współpasażerami zjedliśmy garnek gotowanych małży i poprawialiśmy sobie humor lokalnymi trunkami. Tylko dlaczego nasz kierowca ledwo trzyma się na nogach? Po jakichś dwóch godzinach skuliliśmy się na tylnim siedzeniu busa i na wpół przytomni, wdychając opary benzyny oddaliśmy się w objęcia Morfeusza. Jednak sielanka nie trwała długo, około trzeciej okazało się, że drogę już odkopali i że możemy jechać. I co z tego, że kierowca jest "zalany w trupa". Z przerażeniem patrzyłam jak siada za kierownicą. Jednak doświadczenia z ostatniego dnia nauczyły mnie, że lepiej nie analizować takich rzeczy i najlepiej zdać się na ślepy los. O czwartej staliśmy już pod jakimś hotelem kuzyna kierowcy kuzyna, dość luksusowym i nawet niedrogim. Nieprzytomni, marząc o prysznicu i łóżku zaakceptowaliśmy cenę bez negocjacji. Wwlekliśmy się na górę. Znowu się udało.

O jakiejś kosmicznej godzinie zwlekliśmy się na śniadanioobiad, a może już śniadaniokolację. Przy płaceniu okazało się, że nie mam pieniędzy, a potem w pokoju, że Ludwik nie ma aparatu i komórki. A jednak nie do końca się udało.... W Dalat zostaliśmy dwa dni, było zimno i ciągle padało. O górach nawet nie chciało nam się myśleć.

Potem do Sajgonu - nie będę o tym pisać, bo towarzyszył mi tu trupi humor. Kilka dni w Sajgonie i wreszcie możemy jechać dalej. Teraz zrobiła się nas piątka: dołączyli Paweł i Van. Nasza przygoda z Wietnamem dobiegał końca i teraz przyszedł czas na Kambodżę. Jako, że samotnych podróży mieliśmy już trochę dość wykupiliśmy w biurze wycieczkę po delcie Mekongu połączoną z przekroczeniem granicy - była to najtańsza opcja, a nam już powoli kończyły się pieniądze.


Informacje praktyczne

tyt10.jpg

Klimat: Wietnam leży w strefie klimatu zwrotnikowego, jednak między północą, a południem występuje znaczna różnica. Na południu panuje klimat subtropikalny, wyróżniamy dwie pory roku: suchą trwającą od grudnia do kwietnia, oraz deszczową występującą od maja do listopada.
Najniższą temperaturą jaką kiedykolwiek zanotowano w Sajgonie jest 14oC.
Na północy klimat jest bardziej zróżnicowany i można tu wyróżnić już 4 pory roku jednak nie tak jednoznaczne jak w naszej szerokości geograficznej. W drugiej połowie pory deszczowej - od sierpnia do listopada, północ jest nawiedzana przez silne tajfuny, które powodują ogromne szkody. Jeden z takich tajfunów miał miejsce kilka dni przed naszym przyjazdem.
Oczywiście najlepiej wybrać się tam w czasie pory suchej, a więc między grudniem, a kwietniem.

Wiza: kosztuje 50$ i jest ważna przez 3 miesiące.

Ambasada Socjalistycznej Republiki Wietnamu
ul. Kazimierzowska 14, 02-589 Warszawa
tel. (4822) 8443780; fax 8446723
e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Przelot: Do Wietnamu oczywiście najlepiej dostać się samolotem. Z Warszawy nie ma bezpośrednich połączeń z Wietnamem. My lecieliśmy Aeroflotem do Hanoi z 9 godzinnym postojem w Moskwie. Dość łatwo natomiast jest znaleźć połączenie z Bangkogiem i stamtąd przez Kambodżę dostać się do Sajgonu. Można też jechać na północ przez Laos.

Koszty: Oczywiście najdroższy z całej wyprawy jest przelot (ok.650$ w obie strony). Miesięczny pobyt w Wietnamie to ok. 500$, w zależności od indywidualnych upodobań - my zbytnio nie oszczędzaliśmy.

Jedzenie: Ceny w porównaniu z polskimi są o wiele niższe - dobry obiad, czy kolację można zjeść już za 15.000 - 30.000 dongów. (1$ to ok. 15.500 dongów). Północ jest tańsza niż południe i moim zdaniem jedzenie na północy jest o wiele lepsze niż na południu. Specjałem Hanoi jest zupa Pho Bo, lub Pho Ga (taki rosołek z wołowiną lub kurczakiem). Najlepsze Pho można zjeść oczywiście w ulicznej garkuchni za ok. 5000 - 7000 dongów. W knajpach zeeuropeizowanych można znaleźć też wersję wegetariańską. Pho zjada się głównie na śniadanie lub kolację. Na obiad ryż lub makaron sojowy z dodatkami - najczęściej z dużą ilością warzyw, mięsem (wołowina, kurczak lub wieprzowina), lub owocami morza (głównie krewetki, kałamarnice). Cola to ok. 3000 do 8000 dongów za butelkę - w zależności od miejsca - napoje w butelkach są sporo tańsze od napojów w puszkach. Piwo w butelce to ok. 6000 (lokalne) do 15.000 (importowane) dongów, jednak największą furorę robi Bia Hoi (można to nazwać chyba piwem z beczki), którego kufel można wypić już za 1.500 dongów(!!!). Najczęściej jednak podawane jest w litrowym, plastikowym kanistrze (ok. 6000 dongów) w lokalnej, miłej ;-) atmosferze. Bia Hoi jest słabym piwem, ale jak się nie raz przekonaliśmy w specyficznym wietnamskim klimacie też potrafi uderzyć do głowy.

Z lokalnych trunków obowiązkowo trzeba spróbować jeszcze wódki z węża i wódki ryżowej - kieliszek ok. 1000 - 5.000 dongów.
Koniecznie trzeba też spróbować świeżego soku z trzciny cukrowej, sprzedawanego na ulicach - szklanka kosztuje ok. 1500 dongów.
Osoby o mocnych nerwach mogą się wybrać na obiad z węża lub psa (tego ostatniego nie polecam ze względów humanitarnych). Aby zjeść węża należy udać się do specjalnej wioski wężowej (niedaleko Hanoi), gdzie znajduje się kilka knajpek serwujących takie potrawy. Jest to droga przyjemność (my płaciliśmy 120.000 dongów od osoby). Przy wejściu witają kelnerzy ubrani w garnitury i białe koszule, pod ścianami stoją klatki z wężami - z których wybieramy sobie ofiarę. Akt mordu dokonuje się na naszych oczach (ja uciekłam), najpierw spuszcza się krew do salaterki a potem oddziela mięso od skóry. Jak dla mnie cały ten show jest raczej zbędny. Świeżą krew miesza się z wódką i trzeba ją jak najszybciej wypić - do takiego drinka wrzuca się jeszcze świeże bijące serce. Potem podawane są kolejne potrawy - galaretowata zupa z węża, sajgonki, mięsne kuleczki, sałatki. Sam wąż smakuje trochę jak guma, ale impreza warta jest swojej ceny. Osoby zasobniejsze finansowo mogą skusić się na kobrę, która jest kilka razy droższa, a smakuje podobno prawie tak samo... Oprócz wymienionych przeze mnie tradycyjnych potraw można się też skusić na bardziej wysublimowane dania. Naszą uwagę najbardziej przyciągnęły: rice with seafoods: shirmps, squid, pork(!), beep(?), pizza with shit, oraz potrawa no yet (nie wiemy co wchodziło w skład, bo była jeszcze nie gotowa:), poza tym spoon-y, bell-e i smakujący jak syrop na kaszel napój Sarsi :-).

Hotele: Ceny hoteli są bardzo przystępne, my płaciliśmy zazwyczaj od 4 do 6$ za dwuosobowy pokój.

 


fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Ulica w Hanoi

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Pagoda w Hanoi

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Pagoda w Hanoi

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Hanoi - dzieci w tradycyjnych mundurkach szkolnych

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Zatoka HaLong

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Handel w zatoce HaLong

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Zatoka HaLong

fot. Autor zdjęć
Zachód słońca w zatoce HaLong

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Dżungla na CatBa

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Ten wąż podobno jest bardzo jadowity ...

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Przeprawa przez zalaną drogę

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Pole ryżowe na CatBa

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Wioska na CatBa

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Podczas pory deszczowej te łódki stanowią ważny środek transportu

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Perfumowa pagoda - okolice Hanoi

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Swastyka - buddyjski symbol słońca

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Góry Sapa

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Droga w Sapa - Czarni Hmongowie w tradycyjnych strojach

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
"Swojskie klimaty" w Sapa

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Czarni Hmongowie wciąż ubierają się w tradycyjne stroje

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Chata Hmongów

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Czerwoni Dzao sprzedający własne wyroby

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
BacHa

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Targ w BacHa

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
BacHa - pierwsze "kroki na motorze"

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Hmongowie Kwieciści na targu w BacHa

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Hue - pałac królewski

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Pałac królewski w Hue

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Bazar w Hue

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Plakaty propagandowe na ulicach Hue

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Pagoda w Górach Marmurowych

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
W czasie deszczu ...

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Pustynia w Phan Rang

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Pustynia w Phan Rang

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Półputynne obszary Phan Rang

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Na motorach przez półpustynie

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Sajgon ... a właściwie Miasto Cho Hi Mincha

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Cholio (dzielnica chińska) w Sajgonie

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Bazar w dzielnicy chińskiej w Sajgonie - na straganach suszone krewetki

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Delta Mekongu

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Wycieczka turystyczna po delcie Mekongu

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Dzieci do perfekcji opanowały wchodzenie na palmy

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Meczet na południu Wietnamu

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Dzieci

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Pływające domy w delcie Mekongu

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski

fot. Ula Makowska i Michał Puczyłowski
Transport ryżu w delcie Mekongu