fot. Rafał Kapuściński Pierwsza noc w Mongolii nie była przyjemna. Sami w pustym, zdemolowanym wagonie na odludnej stacji w przygranicznym Süchbaatar, do którego jechaliśmy dziesięć dni przez Rosję. Odgłos tłuczonego szkła, dziwne wrzaski.

Rankiem wszystko się odmienia. Pociag sunie wzdłuż Selengi, dopływu Bajkału połyskującego w świetle wschodzącego słońca. Rzeka wystąpiła z brzegów i dochodzi do torów, znad wody sterczą czubki słupów telefonicznych. Dalej widać step, a na nim jurty i pasące się konie.

W Ułan Bator

W pociągu poznajemy pierwszych Mongołów. Są bardzo sympatyczni, Polskę kojarzą z... "Czietyrie tankisty i sabaka". Bliższe znajomości nawiązujemy przy wspólnym śpiewaniu tytułowej piosenki. Tak spotykamy Karima, oficera straży pożarnej w Ułan Bator.
My w stolicy próbujemy załatwić jakiś transport w góry Changaj - olbrzymi masyw położony w środku Mongolii. Nie jest to jednak łatwe; albo autobus był, albo będzie za tydzień, nie możemy się dogadać po rosyjsku. Karim wykonuje kilka telefonów i zawiadamia nas, że "no problem".

Z Ułan Bator do Cecerleg, centrum ajmaku archangajskiego, jest 450 km. Pokonanie tej odległości zajmuje aż 14 godzin. Jedziemy zapchanym autobusem na beczkach po kumysie i workach mąki. Najpierw pędzimy asfaltem, potem po stepie obok drogi (jest nowa i nie wolno jej niszczyć), a przebycie ostatnich 90 km po strasznych wertepach zabiera sześć godzin, podczas których obijanie się o podłogę i sufit przerywane jest jedynie na dolanie wody do chłodnicy.
Na miejscu jesteśmy zbyt późno, aby szukać noclegu. Na szczęście zaskarbiliśmy sobie sympatię kierowcy i możemy spać w autobusie. Rano idziemy z listem od Karima do miejscowej straży pożarnej. Glejt pomaga i wkrótce pędzimy gazikiem na południe w góry. Za oknami stada jaków, morze szarotek i orły rozszarpujące ofiarę. I tak docieramy do rzeki, której samochód nie pokona. Koniec jazdy, jesteśmy w górach.

Pasterze

Pierwsze dni pieszej wędrówki przekonują nas o niebywałej wręcz gościnności Mongołów. Mimo biedy gospodarz każdej mijanej jurty uważa za swój obowiązek zaprosić gości. Jesteśmy sadzani niezmiennie z lewej strony, na honorowym miejscu. Pasterze częstują kumysem (wspaniały), sute czajeni, czyli słoną herbatą z mlekiem, nalewaną najczęściej z dużych, chińskich termosów oraz trudnym do ugryzienia serem. Zawsze też na stół wędruje archi - tutejszy samogon uzyskany przez destylację kumysu. Nie pozostajemy dłużni - ofiarujemy czekoladę lub rodzynki. Najważniejsze, że mamy aparaty fotograficzne. W każdej jurcie w ołtarzykach obok buddyjskich obrazków wisi mnóstwo rodzinnych fotografii. Trzeba je uzupełniać. Rozpoczynają się długie ceremonie przebierania się, pozowania, fotografowania i wreszcie zapisywania adresu. Kumys, archi, zdjęcia zabierają dużo czasu. Postanawiamy więc wstępować do co piątej jurty. Nic z tego, na stepie jesteśmy dobrze widoczni. Pasterze z jurt, które ominęliśmy, ścigają nas konno.

Pewnego dnia spotykamy przypadkiem turystę ze Szwajcarii. Przyjechał tu ze znajomymi prawie bez jedzenia, mając ze sobą jedynie polaroida. Cóż, wypstrykali już wszystkie zdjęcia i teraz ich sytuacja pogorszyła się. Nareszcie wiemy, czemu Mongołowie chcą mieć od razu odbitki.
Cały czas wędrujemy wzdłuż rzeki Urd Tamir. Otaczające góry pokryte są wielkimi łąkami, na których pasą się konie, jaki i owce. Step zamieszkują także susły i świstaki, których liczne nory pokrywające teren grożą nieuważnemu turyście zwichnięciem nogi, oraz duże ptaki drapieżne krążące często nad naszymi głowami w poszukiwaniu pokarmu. Dziwi nas tylko, że w tym kontynentałnym klimacie codziennie pada. No cóż, mamy przecież rok mokrego koguta.

Góry Changaj

Docieramy wreszcie w pobliże głównego grzbietu Changaju. Niżej zostawiliśmy stada, jurty i resztki modrzewiowych lasów, a teraz całe otoczenie to góry wyglądające jak wielkie kupy piargu. Nie bardzo wiemy, gdzie iść dalej. Na naszej mapie zaznaczone są trasy dla... samolotów. Szczęście nas jednak nie opuszcza. Spotykamy wyprawę mongolskich przyrodników. Mają dobrą mapę i wreszcie wiemy, dokąd doszliśmy i jak wrócić inną drogą do Cecerleg.
Zaczyna się czas prawdziwie górskiej wędrówki. Wchodzimy na kilka szczytów, z których najwyższy ma 3395 metrów. Zdobycie go zajmuje nam cały dzień. Po długim i stromym podejściu w deszczu i gradzie stajemy w końcu na płaskim jak lądowisko szczycie. Wszystkie wierzchołki Changaju tak wyglądają, gdyż są to góry stare i mocno zniszczone.

My na Gobi

W Ułan Bator stwierdzamy, że zostało nam jeszcze kilka dni - szybciej niż myśleliśmy udało nam się dotrzeć do Cecerleg, a stamtąd do stolicy. Ciągnie nas na pustynię Gobi. Nie jest to jednak proste. Autobusem - za długo, samolotem - za drogo. Lecz od czego Karim? "No problem", mówi, i już następnego dnia pociąg wiezie nas do Sajszandu, centrum ajmaku wschodniogobijskiego, małego miasteczka położonego 200 km od granicy chińskiej. Sajszand to jeszcze nie pustynia. Dalej na południe podróżujemy na naczepie ziła. Mijamy opuszczoną bazę wojsk radzieckich i zatrzymujemy się przy jurcie.
- Zaraz będą wielbłądy - młody chłopak pędzi na koniu gdzieś za horyzont, a po chwili z tamtej strony nadciąga chmura kurzu, w której rozpoznajemy stado garbatych zwierząt.
Pasterze pomagają nam wsiąść na kilka z nich, robimy pamiątkowe zdjęcia i jedziemy dałej... samochodem. Krajobraz powoli zmienia się, miejsce trawek zajmują krzaczki karagany i saksału. Do ławic piasku, widocznych na widnokręgu, trzeba już dojść piechotą. Po drodze płoszymy małe jaszczurki zamieszkujące tę surową krainę. Zmierzcha się, gdy docieramy do wydm. Obok nas stoi dawno opuszczony szyb naftowy. Trzeba wracać, byliśmy na Gobi.

Pałac Zimowy Bogdo-chana

Ostatnie dni pobytu w Mongolii przeznaczamy na zwiedzanie Ułan Bator. Najpierw pałacu Bogdo Gegena - ostatniej głowy kościoła lamaickiego w Mongolii. Dziś jest to muzeum, gdzie za wszystko trzeba płacić dolarami.
Następnie zwiedzam świątynię Gandan, do niedawna jedyną czynną w kraju. Dziś złe czasu religii już minęły i w pobliżu starych budynków klasztornych stoją całkiem nowe, w których wielu młodych mnichów ubranych w tradycyjne szaty i dżinsy zgłębia tajniki wiary.

Na koniec - wyprawiamy się na straszliwie zatłoczony miejscowy bazar. Tutaj dokonuje się wymiany handlowej na trasie Chiny-Mongolia-Rosja. W Ułan Bator nie ma co marzyć o kupnie owoców czy warzyw. Kartofle są luksusem, a kapusta rarytasem. Dopiero niedawno zniesiono kartki na chleb. Czego, jak czego, ale ciuchów pochodzących z Chin nie brakuje. Do Polski wracamy z chińskimi koszulkami bawełnianymi, kumysem i tradycyjną mongolską fajką.

 

Moskwa, Plac Czerwony
Moskwa, mury Kremla
Ułan Bator, plac Suche Batora
Klasztor w Ułan Bator Ruszamy w góry Prezentacja koni
Wspólne zdjęcie przed jurtą W stepie szerokim... Po wspólnej przeprawie przez rzekę
Wędrówka doliną Góry Changaj
Na przełęczy
Góry Changaj
Góry Changaj Nocleg na stepie obok jurt
''Szef'' i jego żona w odświętnych strojach Wypas na stepie
Charchorin, stupa w klasztorze Erdeni Dzuu
Jedna ze świątyń w klasztorze Erdeni Dzuu
Podróż autobusem Pałac Zimowy Bogdo-chana
Klasztor Gandan Młynki modlitewne
Mnich buddyjski
Pomnik Suche Batora Wycieczka na Gobi W poszukiwaniu ''prawdziwej'' pustyni
Ostatnie formy roślinności Wspólne zdjęcie na Gobi
Przejażdżka na wielbłądzie