Drukuj

Większość ludzi planując wyjazd w góry na południowo – wschodnim skraju Polski kieruje swe kroki w Bieszczady. Mało kto zdaje sobie sprawę, że na północ od tego szacownego pasma znajdują się Góry Sanocko – Turczyńskie oraz Pogórze Przemyskie. Są to tereny rzadko odwiedzane przez turystów, dzikością co najmniej dorównujące Bieszczadom, a przy tym posiadające wybitne walory przyrodnicze i kulturowe. Można tu natrafić na urocze miasteczka, niepozorne cerkiewki i kościółki skromnie stojące z boku drogi czy ukryte w karpackim gąszczu, a czasem i większe obiekty w rodzaju Kalwarii Pacławskiej czy Pałacu w Olszanicy oraz … otwartych i przyjaznych ludzi.

Planując wyjazd nie spodziewałem się, że w jego trakcie będę musiał kompletnie zmienić trasę. Założenie wyjściowe było takie, że zatoczę koło idąc z Przemyśla do Dynowa, Kuźminy i Kalwarii Pacławskiej. Stamtąd miałem zawrócić na północ przez Fredropol do Przemyśla. Jak to nie raz bywało życie, a w tym konkretnym wypadku stopa, „napisała” swój scenariusz i to nawet ciekawszy od pierwotnego. Musze przyznać, że najciekawszą częścią wyprawy była dla mnie ta, która zaczęła się po przekroczeniu Sanu w Dynowie gdy zamiast iść dalej na wschód zacząłem co raz bardziej zbliżać się do Sanoka.

Tyle tytułem wstępu. Pora rzec kilka słów o tym jakie były koleje mojego losu …

Wszystko zaczęło się na dworcu PKP Warszawa Wschodnia gdzie w sobotę 15 VI o godzinie 2:10 wsiadłem w pociąg do Przemyśla. Po ośmiu i półgodzinnej jeździe wysiadłem na stacji Przemyśl Zasanie i pomaszerowałem na północny zachód. W ten sposób zaczął się pierwszy etap mojej wędrówki na północ od Sanu po Pogórzu Dynowskim. Dzięki planowi miasta sprawnie poruszałem się po Przemyślu i szybko złapałem zielony szlak, który miał mi towarzyszyć do końca dnia. Jedynym odstępstwem był „skok w bok” z Aszycówki do fortu Łętownia, stanowiącego fragment umocnień zewnętrznego pierścienia umocnień austriackiej twierdzy Przemyśl. Obiekt był zachowany w niezłym stanie więc rzuciłem okiem na to i owo oraz zrobiłem kilka zdjęć. Następnie skierowałem się do wsi o tej samej nazwie, położonej nad kolanem Sanu usytuowanym w rejonie Krasiczyna. Tutaj na moście biegnącym przez rzeczkę Łetowienkę wszedłem zielony szlak.

Zaczęła się wspinaczka ku niewysokiemu zalesionemu grzbietowi. Na początku było trochę błota ale potem droga stawała się suchsza, pojawiły się na niej nawet nieliczne samochody. Na dalszej części trasy, t.j. między Karczmarową a Bukowym Garbem co i rusz natykałem się na stojące w pobliżu ambony. Niektóre z nich były w bardzo dobrym stanie i w razie czego można by było się tam przespać. Szło mi się bardzo dobrze, droga była cały czas równa, a drzewa chroniły przed palącym słońcem.

Po kilku godzinach wyszedłem z lasu na naganie wzgórze 419. Stanąwszy obok wieży GSM rozejrzałem się dookoła. Gdzie okiem nie sięgnąć rozpościerały się zalesione pagórki nieśmiało przybierające na południu coraz większe rozmiary. Nie spędziłem zbyt wiele czasu na wpatrywaniu się w panoramę Pogórza Przemyskiego gdyż panujący upał zaczął dawać się we znaki. Odpocząłem w altanie turystycznej ulokowanej u podnóża wspomnianego wzniesienia na samym końcu wsi Średnia. Po przerwie zacząłem się rozglądać za miejscem na obiad ale las, do którego chwilę później wkroczyłem był podmokły, a napotykane jary nie nadawały się do eksploracji. Po za tym był to obszar chroniony …

Rad nie rad podążyłem dalej do wsi Helusz gdzie w jednym z gospodarstw uzupełniłem wodę. Znowu kawałek szedłem po odsłoniętej przestrzeni. Po kwadransie w rejonie kolejnej miejscowości – Buczacza szlak zaczął prowadzić skrajem lasu i pól pobliskiego Skopowa. W końcu gdzieś około 18:00 natrafiłem na miejsce idealnie nadające się na ognisko. Był to mały dół wykopany w niewielkim oddaleniu od drzew. Poszerzyłem go nieco i obłożyłem go dookoła dużymi grudami piachu, które znalazłem w pobliżu i przystąpiłem do zbierania drewna. Potem rozpaliłem ogień i ugotowałem obiad. Był to jeden z przyjemniejszych momentów tego dnia gdyż czułem się najedzony, a dym z ogniska odgonił chordy krwiopijców zaczynające co raz intensywniej dawać do wiwatu w miarę jak powoli lecz nieubłaganie zbliżał się zmrok.

Po przeanalizowaniu sytuacji doszedłem do wniosku, że muszę teraz pocisnąć, aby dotrzeć do jakiegoś sensownego punktu, z którego będę w stanie dojść na czas do stacji wąskotorówki „podgórzanin” w Jaworniku Polskim skąd miałem pojechać do Dynowa. Sprawa nie była prosta bo kolejka odbywała tylko jeden kurs dziennie, a ja około 10:30 musiałem znaleźć się na stacji w Jaworniku.

Zebrałem się w sobie i w ekspresowym tempie pokonałem odcinek dzielący mnie od Patryjy, najwyższego w tym rejonie wzniesienia liczącego sobie 438 m.n.p.m. Jeszcze zanim zacząłem podchodzić na ten łysy szczyt rzucałem okiem na lewo i prawo czy nie widać w okolicy jakiegoś fajnego miejsca na nocleg ale rewelacji nie było.

Stanąwszy na Patrycji obok wierzy przekaźnikowej musiałem podjąć decyzje czy iść dalej szlakiem czy też zejść zboczem do Nienadowej. Wybrałem ten drugi wariant i jak się miało okazać była to bardzo dobra decyzja. Początkowo sądziłem, że nie spotkam już żadnych zabudowań w drodze do wspomnianej wsi. Po jakichś dziesięciu minutach okazało się jednak, że pod lasem stoi jakiś domek. Gdy podszedłem do niego bliżej na spotkanie wyszła mi przyjacielska klaczka. Uznałem to za dobry znak i po chwili zastanowienia, w trakcie której zlustrowałem dokładniej zabudowę zdecydowałem się zapukać do drzwi. Gospodarz bez wahania zgodził się bym rozbił namiot opodal stodoły i skorzystał z kraniku z wodą gospodarczą.

Co więcej po niedługim czasie zostałem zaproszony do środka na wieczerze. Odmówić po prostu nie wypadało ! Przyjęto mnie po królewsku, akurat przed chwilą gościli tu sąsiedzi mych gospodarzy i zostało sporo jedzenia i picia. W trakcie konsumpcji wywiązała się kilkugodzinna, bardzo interesująca, rozmowa. Okazało się, że trafiłem do Białki, przysiółka Nienadowej, nieoznaczonego na mojej mapie. Dalej okazało się, że para która mnie tak ciepło przyjęła to małżeństwo z Łodzi, które przeniosło się tu niecałe dwa lata temu. Właśnie kończyli remont domu, który zastali na starcie i nie wszystko było jeszcze wykończone lecz wnętrze było elegancko urządzone i przytulne, a prace wyraźnie zmierzały końca. Zdążyli już „wrosnąć w lokalny krajobraz” i dzięki temu mogłem usłyszeć o Pogórzu Przemyskim. Okazało się między innymi, że w kościele zachował się zwyczaj osobnego siadania mężczyzn i kobiet z dziećmi. Powiedziano mi również, że w pobliskiej miejscowości pop i ksiądz są bardzo dobrymi przyjaciółmi i wspólne świętowanie uroczystości religijnych obrządku zachodniego i wschodniego nie jest niczym niezwykłym. Dowiedziałem się również, wreszcie !, jak nazywają się równe stosiki drewna, które tyle razy spotykałem w lasach. Otóż tutaj zwali je kubikami.

Wiele jeszcze ciekawych rzeczy dotarło do moich uszu i wielce wzbogaciła się moja wiedza o Pogórzu Dynowskim. Może dowiedział bym się jeszcze więcej ale zbliżyła się już północ i trzeba było udać się do namiotu.

Nie spałem zbyt długo gdyż w celu realizacji mojego planu konieczna była pobudka o piątej rano. W rezultacie wstałem nawet nieco wcześniej. Obudziły mnie piękne ptasie trele, jakich jeszcze nigdy nie słyszałem oraz przebieranie kopytkiem klaczki w stodole, z której ciekawie wychylała swój łeb i wpatrywała się we mnie mądrymi czarnymi ślepiami.

Sprawnie zwinąłem namiot i spakowałem plecak poczym opatrzyłem odzywające się od wczoraj bąble na prawej stopie. Pożegnałem gospodarza, który akurat wyprowadzał kasztankę na żer i ruszyłem grzbietem na zachód ku Nienadowej. Była to droga niełatwa, poruszanie się utrudniały zarośla, a sprawy nie polepszała również mokra wysoka trawa. Mimo przeciwności dałem jednak rade przedostać się do wsi i skierowałem się drogą na północ. Moje tempo w porównaniu do poprzedniego dnia stało się z powodu prawej stopy zatrważająco niskie. Żeby trzymać się choć zarysu pierwotnego planu musiałem złapać stopa do stacji wąskotorówki w … Łopuszce Wielkiej.

Początkowo sytuacja nie wyglądała najlepiej bo wszystkie samochody jechały, do kościoła, czyli

w przeciwnym kierunku. Jednak traf chciał, że znalazł się uprzejmy geodeta, który podrzucił mnie do Działów, przysiółku Hucisk Nienadowskich. Stąd przeszedłszy nagi grzbiecik nalazłem się na trasie wiodącej do Łopuszki. Tutaj znów mi się poszczęściło, nie zdążyłem postać 5 minut gdy zatrzymał się samochód. Uprzejmy kierowca dowiózł mnie aż pod sam budynek stacji. Odetchnąłem chwilę i zajrzałem do moich notatek; okazało się że mam jeszcze blisko godzinę czasu. Wykorzystałem go na spałaszowanie śniadania. Było to możliwe dzięki pani, która mieszkała w budynku stacji. (Wszystkie te obiekty, które mijałem w drodze do Dynowa nie były wykorzystywane zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem; bilety kupuje się w kasie w pociągu). Od razu dostałem wrzątek, który posłużył mi do przygotowania mleka z płatkami. W trakcie pałaszowania posiłku miałem też okazję uciąć sobie przyjemną pogawędkę z moją dobrodziejką. W jej trakcie cały czas baczyłem czy ciekawska rudo biała kotka nie dobiera się do mojej torby z jedzeniem. Konwersacje brutalnie zakończył gwizd zbliżającego się pociągu. Musiałem błyskawicznie zebrać swoje klamoty i załadować się do wagonu. Dokonałem tego i nawet nic mi przy tej operacji nie zginęło J

Zakupiwszy bilet rozsiadłem się wygodnie i podziwiałem okolice z okna wagonu.

Za oknem przesuwały się zielone wzgórza, łany wzrastającego zboża oraz senne wioski. Podziwianie tego sielskiego krajobrazu przerwał na chwile przejazd przez tunel w Szklarach. Po jego przejechaniu pociąg staną na planową piętnasto minutową przerwę.

Wykorzystałem ten moment na rozejrzenie się po pociągu, który okazał się mieć nawet wagon barowy oraz toalety. Jego wnętrze było utrzymane w klasycznym stylu, większość elementów, siedziska wliczając, wykonana była z drewna. Jedynie nieliczne elementy, takie jak np. barierki zabezpieczający bagaże na górnych pułkach, były metalowe. Poza szczegółami nic się nie zmieniło w wystroju wagoników od kilkudziesięciu lat więc czułem się trochę tak jak bym odbywał podróż w czasie. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. W tym wypadku skończyło się w Dynowie gdzie przyszło mi wysiąść z „Pogórzanina” na jego ostatniej stacji.

W Dynowie zwiedziłem Kościół, ryneczek i posiliłem się przed marszem do Dąbrówki Starzeńskiej. Zjadłszy skierowałem się na wschód ku pobliskiemu mostowi na Sanie, wiodącemu na Pogórze Dynowskie.

Odcinek z Dynowa do Dąbrówki był najcięższym jaki przyszło mi przejść na całym wyjeździe.

Wlokłem się z moją stopą asfaltem we wzrastającym upale uparcie dążąc do zbawiennej linii drzew rosnących w powyższej wsi. Gdy dopiąłem swego zrobiłem sobie dłuższy odpoczynek w parku i obejrzałem mieszczce się na jego skraju pozostałości zamku Stadnickich oraz ich kaplicę.

Zacząłem odczuwać silne zmęczenie. Był to sygnał by zacząć rozglądać się za miejscem pod namiot. Sprawa okazała się trudniejsza niż myślałem. Wszędzie gdzie zastukałem albo mi odmawiano albo okazywało się, że nikogo nie ma w domu. Zacząłem powoli tracić nadzieje gdy na drodze pojawił się dziarski dziadek. Starszy pan zagadnął mnie wesoło. Powiedziałem mu co i jak, a ono odrzekł: Idź pan do leśniczego; jest w dechę facet ! Skorzystałem z jego rady i to tym bardziej, że do leśniczówki nie miałem daleko ale zorientowałem się że im dalej od cywilizacji tym ludzie stają się życzliwsi.

Dziadek z Dąbrówki miał rację, leśniczy pozwolił mi u siebie rozbić namiot. Najlepsze było to, że oprócz swojej posesji dysponował dodatkowo „Akademią Leśnym” - dużym ogrodzonym obszarem o przeznaczeniu dydaktyczno – hodowlanym. Były tam poopisywane okazy najróżniejszych roślin rodzimych oraz olbrzymie namioty, w których je hodowano. Nadto znajdowało się tu też tlące się wciąż palenisko, ławy pod sporym kawałkiem daszka i … tojka.

Od małżonki leśnika dostałem herbatę z wyrabianym na miejscu miodem oraz wrzątek. Była to druga herbata w moim życiu, o której mogę rzec, iż jej smak będę pamiętał do końca życia.

Gdy upichciłem obiadokolacje, a następnie z zapałem pochłonąłem ją zawinąłem się w śpiwór i zasnąłem prawie natychmiast. Miałem nosa bo w kwadrans potem zaczęło padać aż do późnej nocy.

 


 

Gdy obudziłem się o 6 – 7 rano było ciepło i bezchmurnie. Przyjemnie było chodzić bosymi stopami po zroszonej trawie i zrelaksować się przed ostatnim dniem chodzenia. Zebrałem się o 8:30 i zostawiwszy kartkę z podziękowaniami na stole przed pustym domem leśniczego skierowałem się asfaltową drogą ku Żohatynowi. Po około dwóch kilometrach natrafiłem na pole namiotowe „Niezapominajka”. Zawsze byłem sceptyczny wobec noclegów na polach namiotowych ale to co zobaczyłem tutaj zdecydowanie odbiegało od moich negatywnych wyobrażeń. Niezapominajką okazała się być polanką położoną na skraju lasu opodal strumienia, tuż obok drogi wewnętrznej Parku Krajobrazowego Pogórza Przemyskiego, którą właśnie kroczyłem. Nie było tam żywej duszy ale za to dało się zauważyć stertę szczap drewna i infrastrukturę kempingową w dobrym stanie. Jeśli ktoś szukałby noclegu w tym rejonie spokojnie może się tu rozbić. Jest to bardzo dobry punkt do dalszej wędrówki w głąb Pogórza Przemyskiego i dalej na południe.

Nie minął kwadrans gdy po zostawieniu za sobą Niezapominajki skręciłem w lewo w celu uchwycenia niebieskiego szlaku. Przebiegał on grzbietem równoległym do drogi. Od rejonu wzgórz 451 do przysiółka Dylągowej, Folwarku, biegła nim nieutwardzona droga, która po wejściu w las właściwie nie straciła na swej jakości. Muszę stwierdzić, że przez spory odcinek był to szlak który równie dobrze nadawał się dla rowerzystów niż turystów pieszych. Sytuacja zaczęła się zmieniać dopiero za szczytem Kamień Mały gdy grzbiet zaczął opadać ku drodze z Piątkowej do Żohatyna. Gdy doszedłem do wyżej wymienionej trasy próbowałem bezskutecznie łapać stopa. Poszczęściło mi się, i to bardzo !, dopiero w Żohatynie gdzie załapałem się na stopa do Birczy. Obserwując co się dzieje za oknem wpadłem w zachwyt nad soczyście zielonym krajobrazem przełykanym zagubionymi w czasie i przestrzeni wioseczkami. Podobnego uczucia doznałem we wrześniu roku 2011 gdy wracając stopem z Fogarszy po raz pierwszy ujrzałem Beskid Niski. Po prostu była to miłość od pierwszego wejrzenia, którą pałam niezmiennie :)

Niezwykłą podróż przez wrota Karpat, jak często nazywa się Pogórze Przemyskie, skończyłem w Birczy. Tu na siódemce łączącej Przemyśl z Sanokiem udało mi się nadspodziewanie szybko złapać podwózkę, tym razem do Tyrawy Wołoskiej.

Gdy tam dotarłem zrobiło się na tyle późno, że trzeba było się zakręcić wokół noclegu. Miejscówkę pod namiot udało mi się znaleźć za drugim podejściem gdyż rezydent leśniczówki był tu mniej pomocny niż jego odpowiedni z Dąbrówki. Uszedłem może 300 m dalej i zaszedłem do domu z dużym ogródkiem, usytuowanego w obniżeniu, nieco z boku drogi. Gospodarz zagadnięty o możliwość rozbicia namiotu odpowiedział pozytywnie na moją prośbę.

Po rozbiciu namiotu już tradycyjnie dostałem propozycje zjedzenia kolacji; nie odmówiłem.

Nad wieczorem udało mi się na spokojnie porozmawiać z moim dobrodziejem. Pan rocznik 1940 nadal wykonywał prace około domu jak np. rąbanie drewna i wożenie go taczką do pobliskiej stodoły, a i głowę też miał nie od parady. Usłyszałem od niego kilka ciekawych opowieści m.in. o zimowym sezonie cięcia buków w Ciasnej pół wieku temu. Dowiedziałem się też jak żyje się tutaj na co dzień; wiele domów zawdzięcza swój dobrobyt mężczyznom z rodziny, którzy wyjechali do pracy na zachód Europy. Nic dziwnego skoro na Podkarpaciu nie jest łatwo o prace nawet w większych ośrodkach, a z rolnictwa nikt nie jest tu w stanie wyżyć gdyż jest po prostu nie opłacalne i to tym bardziej, że gospodarstwa rolne są tu małe. Nie każdy ma też głowę do interesów i dostateczny kapitał by rozkręcić agroturystykę. Dodatkowo sprawę komplikuje wielodzietność rodzin, co jest często spotykane w wioskach Pogórza Przemyskiego i Gór Sanocko – Turczańskich. Generalnie sytuacja nie jest łatwa ale mimo wszystko ludzie jakoś wiążą koniec z końcem i nie przypominam sobie żebym gdziekolwiek spotkałem się z jakąś totalną nędzą. Czas płynie tu zupełnie inaczej niż w dużym mieście. Nigdzie nie spotkałem kogokolwiek kto by się gdzieś śpieszył.

Po kilkugodzinnej konwersacji zawinąłem się do namiotu z postanowieniem zwiedzenia Tyrawy w dniu następnym tak by wyrobić się na autokar do Sanoka. Wstałem o 6:00, spakowałem plecak i zostawiłem go w namiocie. Gdy tylko ruszyłem ku drodze otrzymałem propozycje zjedzenia śniadania; znów nie wypadało dać odmownej odpowiedzi …

Po konsumpcji na lekko przespacerowałem się do centrum miasteczka. Tu zwiedziłem kościół i stojące koło niego groby. Rzuciłem okiem na pozostałości po dworze, tj. kolumny stojące opodal drogi tuż obok mostu. Na jednej z nich uwiły sobie gniazdo bociany, które można nawet podglądać w internecie. Obok jest tablica z opisem obiektu i przedwojennym zdjęciem.

Następnie skierowałem się do galerii rzeźby Quo Vadis. Nim do niej dotarłem z ulicy zgarnęła mnie starsza pani i zaprezentowała mi swoje pokoje do wynajęcia. Syn staruszki oprowadził mnie po galerii gdyż tak się złożyło, że artysta wybył gdzieś na chwile. Mogłem podziwiać dzieła wykonane z czarnego dębu. Było tam mnóstwo fantastycznych prac ale mnie najbardziej podobała się ta ukazująca wyrwidęba. Po około kwadransie wrócił właściciel galerii, z którym zamieniłem tylko kilka słów, gdyż miał do załatwienia jakąś pilną sprawę z sąsiadem. Gdy tylko zamknąłem za sobą furtkę energiczna babcia zaprosiła mnie do swego pokoju. Zostałem uraczony kolejno herbatą, batonikiem, wódką i ziółkami. Z rozmowy dowiedziałem się, że pani Biłas, bo tak nazwała się starowinka odsprzedała przed laty część swego gospodarstwa rzeźbiarzowi, który w wyniku tego stał się ich sąsiadem i przyjacielem - dlatego też jej syn na stałe dysponuje kluczami do pracowni galerii. (Pra)Babcia była nestorką rodu zamieszkującego w sporej części w jednorodzinnym domu, w którym miałem przyjemność obecnie gościć. Pani Biłas urodziła się w roku 1928 i dobrze pamiętała przedwojenne czasy. To właśnie od niej po raz pierwszy w życiu usłyszałem termin chachłacy, którym to określano zamieszkałych tu Ukraińców. Z opowiadań pani Biłas okazało się, że do lat czterdziestych XX wieku Polacy i Ukraińcy współżyli tu całkiem dobrze. Małżeństwa mieszane nie były tu niczym niezwykłym i występowały od wieków. Świadczy o tym między innymi fakt, iż istniał wypracowany sposób rozwiązywania kwestii przynależności wyznaniowej potomstwa z tego typu związków – córki przyjmowały wiarę matki, synowie ojca. Ukraińcy i Polacy nie żyli obok siebie ale ze sobą. Ich dzieci chowały się razem, stąd też spora część tutejszej ludności była dwujęzyczna. Nie jedna starsza osoba i dziś była by w stanie rozmówić się z Ukraińcami. Dodajmy, że oba słowiańskie języki oddziaływały na siebie wzajemnie czego pozostałością może być specyficzny piękny wschodni zaśpiew u niektórych ludzi średnio – starszego i starszego pokolenia jak np. żona mojego gospodarza z Tyrawy Wołoskiej czy też słownictwo pewnego pana z Przemyśla, będącego chodzącą informacja turystyczną, którego spotkałem w Birczy. Problemy zaczęły się od roku 1941, przypomnijmy że w okresie od X 1939 – do VI 1941 roku teren ten był pod okupacją sowiecką i do tego momentu nie było mowy o oddaniu części władzy Ukraińcom. Jednakże gdy po tej ostatniej dacie, w wyniku klęsk ZSRR na wschód od Sanu utrwaliła się władza III Rzeszy. Hitler w ramach polityki dziel i rządź, której ostatecznym celem było wygnanie wszystkich słowian za Ural, zaczął czynić pewne przychylne gesty wobec Ukraińców. W rejonach gdzie zamieszkiwali pełnili władzę na niższych stanowiskach administracyjnych, pewnymi przywilejami cieszyła się też ukraińska oświata. Prawdziwe kłopoty pojawiły się jednak wtedy gdy na przełomie roku 1942 i 1943 na scenę dziejów wkroczyła Ukraińska Powstańcza Armia. Jej działalność w raz z polityka okupacyjnych władz niemieckich doprowadziła do podgrzania atmosfery. Skutkiem tego w latach 1943 - 44 była fala mordów dokonywanych na Polakach prze UPA oraz zniszczenia wielu budynków – w wypadku omawianej miejscowości spalony został m.in. dwór. Właśnie w tym okresie zrobiło się tu na tyle niebezpiecznie, że rodzina Biłasów zdecydowała się na ucieczkę do Sanoka i wróciła do domu dopiero po Akcji Wisła, tj. po wysiedleniu Ukraińców z południowo - wschodniej Polski (w obecnych granicach) w roku 1947. Choć skala zbrodni nie była w omawianym rejonie taka jak na Wołyniu to straty były poważne. Trzeba było na nowo zasiedlać lub uzupełniać populację miasteczek i wsi Zasania. Tak więc z ciągu niespełna sześć lat (1941 -1947) Góry Sanocko Turczyńskie przestały być tyglem narodów. Żydów w czasie wojny wymordowali Niemcy, a Ukraińców przesiedlili Polacy. Dziś pozostały po nich cerkwie, stare cmentarze i zdewastowane kirkuty.

W trakcie wielce interesującej rozmowy usłyszałem także jaki problem trapi moją rozmówczynię. Był nim nieuczciwy bogatszym konkurent, który w walce o turystów posunął się nawet do tego, że najął żulików by niszczyli drogowskaz reklamowy wiodący do domu Biłasów. Dowiedziałem się, że nie mają oni swojej witryny w Internecie, więc poradziłem im by ją założyli; choć tyle mogłem im pomóc; choć kto to wie może jeszcze tu zajrzę i to nie sam …

Gdybyście kiedykolwiek szukali noclegu czy bazy wypadowej na dłuższy czas uderzajcie śmiało, wystarczy spytać o galerię rzeźby Quo Vadis, a następnie zapukać do drzwi domu sąsiadującego z nią przez płot, przy którym stoi kapliczka.

U sąsiadki rzeźbiarza spędziłem kilka ładnych godzin, czułem się tam jak u własnej babci. Było to najprzyjemniejsze i najbardziej niesamowite spotkanie tego wyjazdu, które długo achowam w pamięci. Posiedział bym tam z pewnością jeszcze dłużej ale musiałem się ogarnąć bo około 11:30 odjeżdżał mój autokar do Sanoka. Pożegnałem więc rzutką staruszkę i raźnie pomaszerowałem ku miejscu mojego ostatniego noclegu. Dotarłszy tam złożyłem namiot, dopakowałem się i pożegnawszy gospodarzy w mig znalazłem się na znajdującym się opodal przystanku. Po kwadransie oczekiwania zjawił się autokar do Sanoka. W czasie jazdy podziwiałem karpacką dżungle i mijane wysepki cywilizacji z ich architektonicznymi skarbami. Podróż minęła szybko i wydawało mi się, że chyba teleportowałem się do Sanoka.

Zjadłem obiad w knajpce, U Szwejka, do której mam sentyment i pozwiedzałem rejon rynku. Następnie udałem się na pocztę gdzie naskrobałem kartkę do SKG z prośbą o przyjęcie do klubu i wróciłem na dworzec PKS. Dalej wszystko potoczyło się zgodnie planem i o 23:00 po przesiadce w Rzeszowie byłem powrotem w Warszawie. Niestety !

Obiecałem sobie, że niedługo wrócę w te góry bo przecież siedzieć ciurkiem całe lato i wczesną jesień w stolicy to zbrodnia oczekujcie więc niebawem kolejnej relacji ;-)


 

klaczka

Klaczka z Białki

 

pocig_2

Wagon Wąśkotorówki "Pogórzanin"

 

pociag_1

Lokomotywa "Pogórzanina"

 

kot

Ciekawska kotka ze stacji w Łopuszce

 

stacja

Stacja wąskotorówki w Łopuszce

 

fort

Fort Łętownia

 

lena_akademia

Leśna Akademia

 

Dynw

Kościółek w Dynowie

tyrawa_2

Kościół w Tyrawie Wołoskiej z tyłu i ...

 

Tyrawa_1

z przodu

 

tyrawa_44

Wyrwidąb z galeri "Quo Vadis"

 

tyrawa_3

Pozostałości po dworze w Tyrawie Wołoskiej