Usłyszałem kiedyś piękne słowa jednego z francuskich pisarzy - Henry'ego Millona de Montherlanta: Podróże są diabelskim wynalazkiem człowieka, który pod względem nieprzyjemności, zmęczenia, niebezpieczeństw, utraty czasu, szarpaniny da się porównać tylko z wojną. Pomyślałem jednak, iż wielu ludzi nie może się obyć bez takich „wojen". Ciekawość gna ich coraz dalej i wyżej. Rzuca po świecie, pcha w coraz to inne miejsca. Nie wystarczy im poznanie własnego kraju. Chcą penetrować krainy egzotyczne, przedzierać się przez dżungle, pokonywać pustynie i oceany, wspinać się na najwyższe górskie szczyty. A niebezpieczeństwa? One dodają tylko smaku wędrówce.

Jak to się zaczęło

Podczas jednego z wielu spotkań w Studenckim Klubie Górskim padło pytanie: „Gdzie wybierzemy się tym razem?" Pomysł na kolejną wyprawę wydawał się oczywisty - góry, wedle powiedzenia: „dalej, wyżej, ciekawiej". Tylko jakie? W zeszłym roku, kiedy to zdobyliśmy Biełuchę w Ałtaju, a później przemierzaliśmy bezkresne góry Chamar-Daban na południowym brzegu Bajkału, marzyliśmy zrobić niewielki krok i poznać egzotyczną Mongolię, z jej wspaniałą przyrodą i kulturą. Po przeprowadzeniu wstępnej kalkulacji i rozpatrzeniu wszystkich „za" i „przeciw", musieliśmy jednak zmienić plany. Tym razem wybór padł na Centralną Azję - Kirgistan i Uzbekistan. Z geograficznego punktu widzenia istniała możliwość przejścia drugiego co do wielkości na świecie lodowca górskiego i podejścia pod najwyższy szczyt Tien Szanu - Pik Pobiedy oraz zdobycia szczytu siedmiotysięcznego. To bardzo korciło. Z drugiej zaś strony moglibyśmy zobaczyć na własne oczy niektóre, liczące ponad dwa tysiące lat, miasta na jedwabnym szlaku - Samarkandę, Bucharę, Chiwę...

Podczas klarowania się ostatecznego planu, do początkowo niewielkiej grupy zapaleńców dołączyły kolejne osoby. W ostatecznej fazie przygotowań Klub połączył się z dwoma kołami naukowymi działającymi przy Uniwersytecie Warszawskim - geografów i studentów ochrony środowiska. Tym też sposobem ustalił się ostateczny skład wyprawy - piętnaście osób. Dwoje lekarzy, ambitny zespół alpinistyczny, kilkoro fotografów, geolog, geografowie...

Pierwsze oznaki niepewności

Tien Szan to pasmo górskie w środkowej Azji, ciągnące się na przestrzeni dwóch i pół tysiąca kilometrów oraz wysokie na przeszło siedem tysięcy metrów. Góry te, leżące w granicach Kazachstanu, Uzbekistanu, Kirgizji i Chin, charakteryzują się niezwykłym zróżnicowaniem przyrodniczym i etnicznym. W bliskim sąsiedztwie znajdziemy tu obszary pustynne, tajgę świerkową, wielkie lodowce górskie, jurty pasterskie i duże uprzemysłowione miasta. Z takimi, dosyć skąpymi, informacjami encyklopedycznymi ruszyliśmy w nieznane. Brak dokładnych map i przewodników, a także niewielka liczba sprawozdań potęgowały naszą ciekawość. Do końca niczego nie byliśmy pewni.

Przed nami pięć tysięcy kilometrów

Podobnie jak wiele wypraw, które udają się na tereny byłego Związku Radzieckiego, podróż rozpoczęliśmy na Białorusi, w Brześciu. Poznaliśmy tu Jacka Telera, który z wyprawą komercyjną ruszał w podobnym kierunku, na południe Kirgistanu - w Pamir. Ich celem było zdobycie kilku dziewiczych sześciotysięczników i zaaklimatyzowanie się przed głównym celem wyprawy - Pikiem Pobiedy, siedmiotysięcznikiem, jednym z najtrudniejszych na świecie. Pobieda zdobyta w 1938 roku nie doczekała się wielu wejść. Tylko raz została zdobyta zimą przez zespół rosyjski i tylko raz przez Polaków - latem 1995 roku. Jacek wracał pod górę już kolejny raz, ale jak się później okazało również nieskutecznie. Wpłynęła na to fatalna pogoda i wielkie, jak na początek sierpnia, opady śniegu. Tien Szan uczy pokory wobec gór.

Po przyjeździe z Warszawy na brzeski dworzec pozostało nam jeszcze kupno biletów powrotnych, gdyż tam gdzie się wybieraliśmy są one praktycznie nieosiągalne. Ruszyliśmy 11 lipca bieżącego roku. Z powrotem będziemy tu 28 sierpnia. Przynajmniej tak przypuszczaliśmy. Ale czy na pewno? Mimo starannych przygotowań, trwających niespełna rok, trzeba być zawsze przygotowanym, że wszystko może się zdarzyć, i że to życie weryfikuje plany. Mieliśmy się o tym przekonać na własnej skórze.

Do Moskwy dotarliśmy po kilkunastu godzinach i od razu skierowaliśmy się na Dworzec Kazański, skąd odchodził nasz pociąg do Biszkeku - stolicy Kirgistanu. Przed nami było jeszcze trzy i pół doby podróży. Za oknami obrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Równiny Rosji, stepy Kazachstanu, półpustynie i wyschnięta jeziora, wielbłądy, pełne folkloru stacje oraz pociąg pozbawiony jakichkolwiek wygód, pogórze Tien Szanu, wreszcie Biszkek.

Karakol

Do tego niewielkiego miasteczka położonego w samym sercu Kirgistanu, na południowym brzegu Jeziora Issyk-Kul, dotarliśmy późną nocą, gwiaździstą i księżycową. Strzelające w niebo, wysokie na kilkanaście metrów topole i świerki kładły długie cienie na nierównych ulicach. Co chwila nasz samochód wpadał w rozpadlinę, tonął w ogromnej kałuży bez dna. Ach, te kirgiskie drogi.

Karakol, niegdyś Przewalsk to stosunkowo młode miasto, jakich wiele w Kirgistanie. Kirgizi, od niepamiętnych czasów prowadzący koczowniczy tryb życia, zostali zmuszeni do osiedlenia się w miastach. W latach dwudziestych naszego wieku, kiedy to Kirgizja stała się jedną z republik radzieckich, powstało wiele osiedli, w które wtłoczono ludność miejscową. Kirgizi nie zmienili jednak swoich przyzwyczajeń i do dnia dzisiejszego wierni są swojej tradycji. Wciąż spotkać można jurty - namioty pasterskie rozstawione pod oknami bloków, stada owiec pasące się w środku miasta, konie na ulicach. Kirgizi zawsze żyli zgodnie z rytmem przyrody. Lato spędzali wysoko w górach, na łąkach pokrytych soczystą trawą, a zimą, kiedy temperatura spada niekiedy poniżej -30oC, chronili się w położonych niżej wioskach. Tak niektórzy robią do dziś. Typowe radzieckie domy zamieniają na tradycyjne jurty, żywią się baraniną i kumysem, i mimo trwającej przez wiele lat rusyfikacji wierni są górom i tradycji swoich ojców. Wypasają stada owiec na tienszańskich łąkach, które latem pokrywają się niezliczoną ilością ziół i kwiatów. Wędrują w góry, są przecież nadal nomadami.

Pierwsze czterotysięczniki

Niespodziewanie, po obu stronach drogi wyrosły jakby spod ziemi prawie pionowe skały, których czterotysięczne wierzchołki tonęły w chmurach. Powoli zaczynało padać. To popołudniowa burza, tutaj codzienność. Pogoda zdawała się być stabilna i pewna. Rano piękne słońce, wczesnym popołudniem intensywna burza, która jednak przechodziła równie niespodziewanie jak się pojawiła, piękne słoneczne popołudnie. Tak było do końca, przynajmniej w dolinie Karakol.

Zza przedniej szyby samochodu ujrzeliśmy ogromne zwały kamieni, pieniący się potok lodowcowy i ani śladu drogi czy choćby ścieżki. To nic, nasz kierowca wiedział co robi. Dzięki ogromnemu Ziłowi z napędem na sześć kół wjechaliśmy w dolinę karakolską. Drogę od piargów i łąk odróżniała tylko czasami cienka linia kół. Ten delikatny rysunek dawał nam nadzieję, że za tą pustką jest jeszcze choć cień cywilizacji. Dotarliśmy do Alpłagieru Karakolka. Obozowisko rosyjskich turystów położone u zbiegu dolin On-tor i Kel-tor na wysokości blisko trzech tysięcy metrów, składające się z kilku niewielkich namiotów, dawało poczucie bezpieczeństwa. Byliśmy na końcu świata, mając wokół pustkę - tylko góry, góry i góry.

Następnego dnia wstaliśmy dość wcześnie. Zamierzaliśmy złapać aklimatyzację, gdyż to był tak naprawdę nasz pierwszy dzień w górach. Zaczęła się ciężka praca. Noga za nogą, coraz wyżej ponad dno doliny. Towarzyszyły nam niesamowite widoki. Tak było przez najbliższe tygodnie. Coraz częściej wysokość dawała znać o sobie bólem głowy i ogólnym zmęczeniem organizmu. Pięliśmy się bardzo powoli do góry. Trudności rosły z każdą chwilą. Początkowo szerokie, trawiaste zbocze zmieniło się w strome rumowisko skalne. Od przełęczy droga prowadziła już tylko wąską jak ostrze noża skalną granią. Zdobyliśmy pierwszy czterotysięcznik. W jednej chwili nadciągnęły czarne, ciężkie chmury. To nie wróżyło nic dobrego. Burza na szczycie nie należy przecież do przyjemności. Nagle zostaliśmy zaatakowani przez niewidzialnego wroga. Po stylisku czekanów przebiegały tysiące iskier, a włosy stawały dęba. Rozpętało się istne piekło. Z nieba sypały się niezliczone ilości lodowych kulek, pioruny uderzały tuż obok nas. Zalewała nas fala strachu i niepewności. Niespodziewanie wszystko jednak ucichło i bezpiecznie mogliśmy zacząć schodzić do naszych namiotów. Tak powitał nas Tien Szan.

Nieudana próba

Kolejne dni, choć podobne do siebie rytmem: pobudka, śniadanie, ciężki do granic wytrzymałości plecak, marsz, kolejne odpoczynki, obiad, ogromne ilości zrobionych zdjęć, lodowiec i wieczorem ciepły śpiwór, nie nużyły wcale. Wreszcie przybyliśmy pod północne ścianami Dżygita i Piku Karakolskiego. Piękne pięciotysięczniki, najwyższe w paśmie Terskej Ałatau, dumnie górowały nad lodowcem On-tor. W świetle zachodzącego słońca staraliśmy się dostrzec jak najwięcej szczegółów. Swój wzrok kierowaliśmy coraz to w inną stronę, nie mogąc nacieszyć się widokiem. W dole ujrzeliśmy dolinę Karakolską, spowitą wieczornymi mgłami. Tuż obok nas, zdawać by się mogło że na wyciągnięcie ręki, skąpane w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, strzegły swojego królestwa północne ściany okolicznych szczytów. Wielkie lodowce ścianowe huczały od lawin. Dopiero jutro miała zacząć się wspinaczka i mozolna droga od jednego stanowiska asekuracyjnego do drugiego.

W pierwszym zespole poszli Michał i Witja. Szybko poruszali się w górę. Sto, sto pięćdziesiąt, dwieście metrów ponad spękaną powierzchnię lodowca. Rytm wyznaczała tylko długość liny i zmiana prowadzącego. Nagle jeden nieostrożny ruch i brak asekuracji w kopnym śniegu zadecydował o wszystkim. Dwieście metrów przelatujące przed oczami, pustka pod stopami i... dużo szczęścia. O mały włos, a byłoby nas o dwie osoby mniej. Tien Szan nie po raz pierwszy nauczył nas pokory i szacunku do gór. I nie ostatni.

Opuściliśmy lodowe królestwo Dżygita i Piku Karakolskiego. Zejście doliną było o wiele przyjemniejsze niż droga samochodem do góry. Wracaliśmy do Karakol, skąd po uzupełnieniu zapasów i odwiedzeniu Uzbekistanu znów ruszyliśmy w góry.

Pieszo przez największy lodowiec Tien Szanu

Szeroką na dwa czołgi drogą ogromny Gaz piął się powoli na przełęcz Czon Aszu, sięgającą blisko czterech tysięcy metrów. Znów droga, kurz i wyboje, ale tym razem plany mieliśmy znacznie ambitniejsze - lodowce i szczyty siedmiotysięczne. Pogoda dopisywała, w oddali ujrzeliśmy pierwsze tienszańskie kolosy - Pik Konstytucji Stalinowskiej, Pik Karpińskiego. Ciekawe czy nadal są tak nazywane?

Tien Szan został odkryty w XIX wieku. Myślano wówczas iż te góry, choć tak potężne, są otoczone ze wszystkich stron wielkimi azjatyckimi pustyniami: Takla Makan, Kara Kum oraz Kyzył Kum i pozbawione są lodowców. Jako pierwszy pogląd ten obalił P. P. Siemionow zwany Tienszańskim, rosyjski geograf i podróżnik. Dotarł do rzeki Saridżas, gdzie obserwował potężne lodowce schodzące ze szczytów Chan Tengri i Piku Pobiedy. Nie przypuszczał wtedy zapewne, że odkrył największy zlodowacony obszar Tien Szanu.

Odgłos silnika przywrócił nas do rzeczywistości. Czas było ruszyć dalej, gdyż do doliny rzeki Inylczek było już niedaleko. Wkraczaliśmy na teren działalności największego w Tien Szanie, bo aż sześćdziesięciokilometrowego lodowca Południowy Inylczek. Niewiele spośród siedmiu tysięcy lodowców występujących w tych górach może się z nim równać pod względem wielkości. Ustępuje on jedynie lodowcowi Fedczenki w Pamirze, największemu górskiemu lodowcowi świata, dłuższemu zaledwie o kilkanaście kilometrów.

Niespodziewanie, w odległości kilku metrów od naszego namiotu, usłyszeliśmy ogromny huk. To jeden z seraków, czyli ogromnych bloków lodu, niekiedy wielkości ciężarówki lub lokomotywy, oderwał się od czoła lodowca i spadł w spienione koryto płynącego poniżej potoku. Lodowiec, którym podążaliśmy, przypominał ogromną rzekę wypełniającą całą doliną o zboczach znacznie przekraczających pięć, a niekiedy dochodzących nawet do wysokości siedmiu i pół tysiąca metrów. Przed nami mieliśmy cztery dni uciążliwego marszu po powierzchni lodowca pośród skał, głazów, seraków i szczelin, które niekiedy zdawały się nie mieć dna. Wciąż musieliśmy wybierać pomiędzy szybkim i bezpiecznym przejściem lodowca, a ciągłym zatrzymywaniem się i kluczeniem wśród rozpadlin w poszukiwaniu lepszego ujęcia, lepszego zdjęcia. Ale jak można było się oprzeć takim widokom?

Boczne lodowce wisiały tuż nad naszymi głowami, strzeżone zazdrośnie przez swych żandarmów. Na horyzoncie dumnie królowała rozłożysta sylwetka Piku Pobiedy. Nie szliśmy po martwym lodzie. Co chwila słyszeliśmy pomruki i grzmoty. Tuż pod powierzchnią lodu wciąż płynęła woda, rzeźbiąc podziemne korytarze. Inylczek żył swoim rytmem. Niewielu podążało naszym śladem. Trudności potęgowało wiele czynników, poczynając od braku jakiejkolwiek ścieżki i konieczności ciągłego kluczenia pomiędzy szczelinami, poprzez znaczną wysokością nad poziom morza, a kończąc na niepewnej pogodzie i braku możliwości szybkiego odwrotu.

Baza na czterech tysiącach

- Kak wy zdjes priszli, wiertaliota nie było? - zapytał retorycznie Miszka, szef bazy alpinistów na lodowcu Zwiezdoczka, pomiędzy Chan Tengri a Pobiedą. No tak, wzbudziliśmy niemałą sensację, nawet wśród turystów rosyjskich. Większość przylatuje tu helikopterem z ogromną ilością sprzętu i jedzenia, a my z całym domem na plecach i niewielkimi plecakami wywołaliśmy uśmiech na twarzy i słowa uznania nawet u najtwardszych mastierów sporta. Kilkudniowa droga lodowcem była dla nas jednak znacznie lepszym przygotowaniem kondycyjnym i aklimatyzacyjnym niż półgodzinny lot helikopterem. Pozwoliła także przyjrzeć się wszystkim pojedynczym szczytom, lodowcom i turniom.

Zobaczyliśmy jezioro Merzbachera. Takiego fenomenu nie znajdziemy nigdzie indziej na świecie. W miejscu połączenia się dwóch lodowców Południowego i Północnego Inylczeka wytworzyło się zagłębienie w rodzaju ogromnej misy wypełnionej wodą. Jest to jezioro położone na powierzchni lodowca, w którym pływają wielkie góry lodowe. Niezwykłość tego miejsca polega przede wszystkim na tym, iż dwa razy do roku, latem i zimą, jezioro przepełnia się i wypuszcza całą wodę wcześniej zgromadzoną. Góry lodowe osiadają wówczas na dnie. Poziom wody w rzece Inylczek podnosi się zalewając okoliczne tereny. Trwa to jednak stosunkowo krótko i proces rozpoczyna się od początku. Ot, cuda natury.

Zdobycie Chan Tengri

Chan Tengri, zwany przez Kirgizów Górą Duchów, jest drugim co do wysokości szczytem Tien Szanu i jednocześnie najbardziej na północ wysuniętym siedmiotysięcznikiem świata. Swą sylwetką i ogromem do złudzenia przypomina karakumskiego olbrzyma - K2. Mimo swej niedostępności jest jednak górą dość popularną wśród alpinistów. Corocznie w bazie na lodowcu spotkać można wielu śmiałków chcących się z nim zmierzyć. Widać tych, którzy stawiając czoło silnym wiatrom i częstym załamaniom pogody, godząc się z myślą o wielu dniach spędzonych na dużej wysokości i możliwością pozostania tam na zawsze, realizują swoje marzenia. Marzenia, o których śnić może niewielu.

Stałem z wysoko zadartą głową i patrzyłem oniemiały z wrażenia na kolosalną sylwetkę góry. Więc to jest Chan Tengri - pomyślałem. W niebo, płonące ogniem od zachodzącego słońca, strzelała marmurowa piramida. Gdzie tylko spojrzałem, wzrok napotykał skalne stromizny, wiszące lodowce, niesamowity pion i biegnące środkiem ściany piękne żebro, grzędy wrastające w ogromne pola lodowe, ciemne skały, pocięte białymi wstęgami żlebów. Ostra grań przechodziła nagle w ogromne, wiszące tuż nad przepaścią, lodowe olbrzymy, w kształcie wielkiego grzyba. To wierzchołek. Tam jednak wzrok grzązł w ciemnych kłębach chmur. Mogłem spenetrować tylko dolną część przyszłej wspinaczki.

Droga, którą chcieliśmy atakować szczyt, prowadziła początkowo szerokim kuluarem, dość łatwym technicznie, ale bardzo zagrożonym lawinami. Po dojściu na przełęcz, na wysokości blisko sześciu tysięcy metrów, zaczynały się prawdziwe trudności w kopule szczytowej, ale stąd jest już niedaleko do wierzchołka. Przy dobrej aklimatyzacji i doskonałej pogodzie drogę na szczyt pokonuje się w pięć, sześć dni.

To co zobaczyłem przyprawiło mnie o zawrót głowy. Kiedy przebiegałem oczyma wzdłuż i w poprzek ściany, nigdzie nie znajdując łatwego terenu, poczułem mrowienie na plecach. Tego się właśnie spodziewałem, lecz nigdy bym nie przypuszczał, że Chan jest aż tak piękny. Czułem jednak pewien rodzaj irracjonalnego żalu do przyrody, iż tę górę stworzyła właśnie na swoją, a nie ludzką miarę.

Dziesiątego sierpnia po kilkunastu dniach w górze, połączonych z samotną wspinaczką i czekaniem na poprawę pogody w drugim obozie na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów, jeden z nas - Michał stanął na szczycie. Następnego dnia góra pokazała jednak swe prawdziwe oblicze i znów uczyła pokory. Pogoda popsuła się na dobre. Niebo pokryły chmury, napłynęły mgły, zerwał się wiatr. Michał, po tylu dniach spędzonych w objęciach góry, musiał ponownie zdobyć się na heroiczny zryw. Kontynuował wspinaczkę, tym razem w dół. Schodził w bardzo trudnym terenie. Miał do pokonania liczne uskoki i progi. Wreszcie bardzo zmęczony, ale i szczęśliwy, dotarł do bazy na lodowcu. Pozostało czekanie na helikopter. Nie mieliśmy czasu na powtórne pokonanie Inylczeka, tym razem w dół. Za kilka dni odjeżdżał nasz powrotny pociąg do Moskwy, a my wciąż tkwiliśmy w samym sercu Tien Szanu.

Powrót

Ogromny, kilkunastokilogramowy plecak przeleciał w odległości zaledwie kilkunastu centymetrów od mojej głowy. Nic nie słyszałem, gdyż huk śmigła helikoptera zagłuszał głos pilota. Za chwilę przeleciał drugi plecak, a za nim ogromna beczka, niespodziewanie lądując w ogonie maszyny. Za nimi następne, a na końcu wsiedli ich właściciele. W ten sposób pakuje się tutaj bagaże. Hm, dobrze że wsiadłem jako pierwszy z własnym plecakiem.

Po chwili huk wzmógł się, a przez otwarte okienko wpadły drobiny śniegu poderwane z lodowca. Wszystko zaczęło drgać i trzeszczeć. Wreszcie unieśliśmy się. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie naszej bazy - malutkich punkcików na lodowcu oraz Piku Pobiedy, który właśnie wyszedł zza chmur, majestatycznego Chana i mogliśmy myśleć o powrocie. Udało się.

Lodowcowy Tien Szan nie był jedynym celem naszej wyprawy. Aby zakosztować zapachu pustyni i poznać pięćdziesięciostopniowy upał w Chiwie, a także na własne oczy zobaczyć królestwo legendarnego Tamerlana, udaliśmy się do Uzbekistanu. Podróżowaliśmy też autostopem po narkotykowym szlaku do Osz i Dżalalabadu, w południowo-zachodnim Kirgistanie. Myślę jednak, że jest to temat na zupełnie inną opowieść. Kto wie, może kiedyś...?

Czytaj także:

Kirgizja, Tien Szan - Mihał Kasprowicz
NO PASARAN- Bartek Walczak
Potyczki z Chanem- Bartek Walczak
Wspinaczka na Chan Tengri- Adam Malinowski