Wspinaczka w Ekwadorze

Nie był to z pewnością od dawna oczekiwany i planowany przez długie miesiące wyjazd. Tak naprawdę to od wiosny myśleliśmy o Nepalu. Przez nasze ręce przeszło wiele książek i przewodników o tym himalajskim królestwie. Sporo rozmawialiśmy z osobami, które już tam wędrowały. Dość dokładnie wiedzieliśmy, co i kiedy chcemy robić. Problemem okazało się jednak zebranie ekipy. Wyjazd we dwójkę nie uśmiechał nam się za bardzo, głównie ze względu na to, że w górach chcieliśmy zawadzić nie tylko o te najbardziej uczęszczane trasy. Kiedy zorientowaliśmy się, że wymyślonego planu nie zdołamy już zrealizować, okazało się, że w miarę podobne wyjazdy organizowane przez komercyjne agencje albo mają już skompletowane ekipy, albo zostały odwołane z braku chętnych.

Był już koniec września. Pozostawało zatem niewiele czasu na to, aby wykombinować coś, dzięki czemu nie będzie mogło nam się wydawać, że to kolejny rok bez jakiegoś dalekiego i ciekawego wyjazdu. Wieczór spędziliśmy, ślęcząc nad posiadanymi przewodnikami i buszując po Internecie.

Początkowo myśleliśmy o Kilimandżaro. Góra należąca do Korony Ziemi to w końcu nie byle co. Czarna Afryka wprawdzie nigdy wcześniej szczególnie nas nie pociągała, ale zdesperowani uznaliśmy, że to może być to. Szukając w Internecie ofert wypraw na najwyższy szczyt Afryki, natknęliśmy się na stronę pewnego klubu górskiego ze Śląska. Była tam oferta wyjazdu na Kilimandżaro, ale niestety już nieaktualna, bo na styczeń 2001 roku. Ponieważ cele wszystkich wyjazdów proponowanych przez ten klub stanowiły znane szczyty lub pasma górskie, odruchowo spojrzeliśmy, gdzie jeszcze można z nimi pojechać przed końcem roku. Jedyną propozycją wchodzącą jeszcze w grę był zapowiadany na pierwszą połowę grudnia wyjazd do Ekwadoru. Głównym jego celem miał być Chimborazo - szczyt najbardziej oddalony od środka ziemi. Jego 6310 m n.p.m. to nie w kij dmuchał, wyżej niż kiedykolwiek sami bywaliśmy i bliżej chmur niż Kilimandżaro. Zajrzeliśmy do bardziej szczegółowego opisu - najpierw krótka wycieczka aklimatyzacyjna, potem wulkany Cotopaxi i Chimborazo, a na koniec ewentualny wypad nad morze lub inny wypoczynek po trudach gór. Wyglądało to dość sensownie. Postanowiliśmy zainteresować się bliżej tą propozycją.

Nazajutrz skontaktowaliśmy się z Robertem - organizatorem wyjazdu. Zapewnił on nas, że wyprawa odbędzie się niezależnie od ostatecznej liczby uczestników. Zaznaczył jednak, że ostateczną decyzję musimy podjąć do momentu zakupu grupowego biletu lotniczego, czyli raptem w ciągu trzech dni. Spędziliśmy je, omawiając wszystkie za i przeciw, nawzajem to rozwiewając, to podsycając swoje wątpliwości.

* * *

Czy rzeczywiście byliśmy przekonani do tego, aby wyruszać na koniec świata z nieznanymi ludźmi? Ale to w końcu tylko dwa i pół tygodnia, a poza tym jechaliśmy we dwoje. Czy nie trafimy na samych "killerów", dla których liczy się tylko zdobycie góry za wszelką cenę? Może, ale przecież rozsądek każe się spodziewać głównie takich, którzy cały rok spędzili w pracy i tylko w tak nietypowej porze roku mogą pozwolić sobie na kilkanaście dni urlopu. Nie było co marudzić - trzeba było wziąć się za siebie. Wieczorem w dniu, kiedy podjęliśmy ostateczną decyzję, wyszliśmy pobiegać. Staraliśmy się to potem robić systematycznie, aby w czasie wyjazdu nie mieć do siebie pretensji, że niedostatecznie zadbaliśmy o kondycję. Po kilku tygodniach zapał trochę ostygł, ale może to kwestia tego, że jesienne wieczory były coraz zimniejsze.

Przedwyjazdowe spotkanie w Morskim Oku nie rozwiało naszych obaw co do towarzystwa. Po pierwsze przyjechali nie wszyscy - z całej dziesiątki była nas tylko szóstka. Organizator wyjazdu robił co prawda wrażenie osoby o dużym doświadczeniu górskim, nie widać było jednak, aby mógł być też sprawnym liderem grupy. Co do pozostałej trójki, to pierwszy kontakt z każdym z tych nowych kolegów pozostawił inne wrażenia. Jednego oceniliśmy zdecydowanie na plus, drugiego zdecydowanie na minus, a co do trzeciego nie byliśmy za bardzo zdecydowani.

Ku naszemu zaskoczeniu okazało się, że pozostałe trzy osoby, które nie pojawiły się w Tatrach to panowie blisko dwa razy starsi od reszty. Wspólny wyjazd z ludźmi należącymi do pokolenia naszych rodziców, zapowiadał się jako ciekawe doświadczenie. Pełni sprzecznych odczuć wróciliśmy do Warszawy. Z niepokojem i narastającą ciekawością przygotowywaliśmy się do wyjazdu.

* * *

Podróż przebiegła bez większych wrażeń. Z Warszawy wyjechaliśmy ostatniego dnia listopada. Po dwudziestu kilku godzinach byliśmy już w Quito - stolicy Ekwadoru, mieście położonym na wysokości około 2800 m n.p.m.

Następnego dnia rano wyruszyliśmy w góry. Celem pierwszej wycieczki był leżący nieopodal Quito czynny wulkan Guagua Pichincha. Tu mieliśmy się zaaklimatyzować przed atakiem na wyższe szczyty. Dojście do schroniska położonego na wysokości około 4500 m n.p.m. dało się nam mocno we znaki - im wyżej, tym bardziej spadało tempo marszu. Ale czegóż innego można było się spodziewać, kiedy jeszcze trzy dni wcześniej siedziało się za biurkiem w Warszawie? Rano weszliśmy na niedaleki już szczyt (4781 m n.p.m.), po drodze spoglądając z grzbietu na krater wulkanu. Cały czas naszą uwagę przykuwał wyłaniający się z porannej mgły Cotopaxi - kolejny cel naszej wyprawy.

* * *

Już następnego dnia, po kolejnym noclegu w Quito, znaleźliśmy się w schronisku Jose Ribas, leżącym na zboczu wulkanu Cotopaxi. Po krótkim wypoczynku, około północy, ruszyliśmy w górę. Szczyt Cotopaxi (5897 m n.p.m.) znajdował się około 1100 metrów wyżej. Dziesięcioosobowa grupa posuwała się bardzo powoli. Sporo czasu straciliśmy na granicy lodowca, gdzie należało się związać i założyć raki. Kiedy zaczęło świtać byliśmy na wysokości około 5400 m n.p.m. Część osób stwierdziła wówczas, że czuje się na tyle słabo, że nie ma szans na dotarcie do szczytu. Przez chwilę zastanawialiśmy się nad podzieleniem grupy, lecz ostatecznie wszyscy zawróciliśmy i o siódmej rano znaleźliśmy się z powrotem w schronisku.

W efekcie aż sześć osób stwierdziło, że nie czuje się na siłach podejmować nazajutrz kolejnej próby atakowania szczytu. Jeszcze przed południem część ekipy zwinęła się i wróciła do Quito. Zostaliśmy we czterech - Robert, Jacek, Fryderyk i ja. Nocą znowu ruszyliśmy do góry. Tym razem znacznie szybciej. Tuż przed szczytem złapała mnie wprawdzie straszliwa niemoc, ale bliskość celu nie pozwoliła załamać się. W końcu około ósmej rano stanęliśmy na wierzchołku Cotopaxi. Niestety pogoda, tak jak poprzedniego dnia, za bardzo nie dopisała. Nie przeszkadzała, ale nie pozwoliła też zobaczyć żadnych widoków - ani ze szczytu, ani z większości drogi. Pozostał zatem pewien niedosyt - szczyt został "zaliczony", jednak brakowało czegoś więcej.

* * *

Spod Cotopaxi wróciliśmy na nocleg do Quito, a następnego dnia przejechaliśmy do Riobamby - miasta leżącego u podnóża Chimborazo. Wynajętymi samochodami dojechaliśmy prawie pod samo schronisko imienia Edwarda Whympera, leżące na wysokości około 5000 m n.p.m. Tym razem przyjęliśmy inną taktykę niż pod Cotopaxi i nie atakowaliśmy szczytu już pierwszej nocy. To był już główny cel wyjazdu, mieliśmy jeszcze sporo czasu i chcieliśmy zrobić wszystko, aby atak zakończył się powodzeniem. Kilka osób wiedziało już na pewno, że nie będą podejmować próby wejścia na Chimborazo, ale i one chciały z bliska przyjrzeć się górze.

Następnego dnia po dotarciu do schroniska podzieliliśmy się na dwie grupy i zrobiliśmy wypady rekonesansowe na dwóch podstawowych drogach na szczyt. Było o tyle miło, że w porównaniu z Cotopaxi, pod górą nie było prawie nikogo - oprócz nas tylko dwie czy trzy małe grupy. Ładna pogoda oraz możliwość zawrócenia w dowolnym momencie sprawiły, że dla większości była to bardzo przyjemna wycieczka. Tego dnia grono zainteresowanych atakowaniem szczytu skurczyło się jednak do pięciu osób.

Atak na Chimborazo nastąpił jednak dopiero trzeciej nocy spędzonej w schronisku Whympera, gdyż dzień wcześniej wystraszył nas bardzo silny wiatr, który zerwał się wieczorem. Do góry wyruszyliśmy jeszcze przed północą, około 23.30. Było nas znowu tylko czterech - Robert, Jacek, Maciek i ja. Pomimo przeprowadzonego wcześniej rekonesansu klasyczna droga na szczyt okazała się dla nas trudna orientacyjnie. Po wejściu na lodowiec dość szybko znaleźliśmy się w sytuacji, kiedy po wdrapaniu się na strome lodowe zbocze musieliśmy zawrócić i szukać lepszej drogi. W ten sposób straciliśmy nie tylko co najmniej godzinę, ale także dużo energii. Dalsza droga w górę przebiegała już bez podobnych zakłóceń, ale lodowiec nie pozwalał wspinać się prosto w stronę szczytu i prowadzący nas Robert musiał co chwila podejmować decyzję o tym, w którym kierunku iść dalej. Nie robiliśmy właściwie żadnych dłuższych odpoczynków, a pomimo to wznosiliśmy się bardzo powoli.

O świcie byliśmy dopiero w połowie drogi. Tempo ciągle spadało, jednak uparcie zmierzaliśmy w stronę szczytu. Kiedy weszliśmy w las penitentów wysokości dorosłego człowieka, wydawało się, że do pierwszego wierzchołka już tuż, tuż. Jak zwykle takie wrażenie było złudne i dopiero około 10.30 znaleźliśmy się w miejscu wyglądającym na wierzchołek. Świetnie zdawaliśmy sobie sprawę że to dopiero Ventimilla Peak, o 50 metrów niższy od głównego wierzchołka. Wiedzieliśmy też, że według przewodnika droga stamtąd na Whymper Peak i z powrotem zajmuje około półtorej godziny. Ostatecznie postanowiliśmy więc zawrócić. 6260 m n.p.m. stanowiło i tak życiowy rekord wysokości, zarówno dla mnie, jak i dla Maćka. Robert, dla którego było to już drugie podejście do tej góry, chciał początkowo wraz z Jackiem spróbować powalczyć, ale szybko zrezygnowali i wspólnie rozpoczęliśmy odwrót.

W zejściu znów dały o sobie znać orientacyjne trudności lodowca Chimborazo. Tym razem zapewne nałożyło się na to nasze zmęczenie. Znowu weszliśmy na strome lodowe zbocze i schodząc przez pewien czas musieliśmy korzystać ze stałych punktów asekuracyjnych. Droga strasznie się dłużyła, aż do zejścia z lodowca nie można było sobie pozwolić na moment nieuwagi. Do schroniska wróciliśmy po niemal osiemnastu godzinach od wyjścia.

Było naprawdę ciężko, ale było warto. Osiągnęliśmy to, na co jako zespół było nas stać. Ja sam nigdy nie poczułem odrobiny żalu z powodu tego, że nie doszliśmy "na samą górę". Może Robert i Jacek mieli prawo odbierać to inaczej (tego nie wiem), ale jeżeli tego dnia czuli się w stanie dojść dalej i dla dobra całej czwórki z tego zrezygnowali, tym bardziej należy docenić ich wysiłek.

* * *

Na Chimborazo byliśmy we wtorek, a samolot powrotny mieliśmy dopiero w niedzielę. Pozostało więc jeszcze kilka dni na dodatkowe atrakcje. Byliśmy w słynącym z gorących źródeł Banos. Odbyliśmy półtoradniową wycieczkę do dżungli (egzotyczne zwierzęta, wilgotny, ciemny i błotnisty las, bujanie się na lianach, spływ rzeką w oponach, wizyta u miejscowego szamana i inne tego typu atrakcje).

Na koniec odwiedziliśmy sobotni targ w Otavalo. Była to ciekawa wycieczka nie tylko ze względu na możliwość zakupu pamiątek i lokalny folklor, ale także na to, że jadąc tam z Quito należało przemieścić się z półkuli południowej na północną i z powrotem.

A potem już tylko samolot i po piętnastu dniach opuściliśmy Równikowo. Na szczęście do Bożego Narodzenia pozostał już tylko tydzień i nie było za bardzo żal wracać do domu.

* * *

Nasze obawy przed wyjazdem z zupełnie przypadkową ekipą w tym przypadku okazały się zupełnie bezpodstawne. Oczywiście nie wszystko było idealnie, ale problemy pojawiają się przecież nawet na najlepiej zorganizowanym wyjeździe zgranej grupy. Ludzie z jednej strony bardzo różni, z drugiej okazali się w zdecydowanej większości rozsądni i umiejący dogadywać się z innymi. Mimo że wyjazd odbywał się pod hasłem "wyprawy na najwyższy pod pewnym względem szczyt Ziemi", to jednak dla wszystkich najważniejsza była przygoda, a nie "sportowy wynik". Może mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na taki zespół, a może po prostu na taki typ spędzania wolnego czasu najczęściej decydują się ludzie w jakimś sensie podobni do nas i oczekujący od życia tego samego co my.

Gdyby nadarzyła się taka okazja, to z tymi samymi ludźmi chętnie pojechalibyśmy jeszcze na podobny wyjazd. Może w tym roku. Tylko dokąd?