Najtańszy transport z Warszawy do Stanisławowa oferowała ukraińska linia autobusowa. Szybko przyszło nam żałować tego wyboru. Wyjechaliśmy we wrześniowe, ciepłe popołudnie. Autobus przeładowany ludźmi i towarami z praskiego stadionu był nie byle jaki - okna się w nim nie otwierały. Świeżego powietrza miała dostarczać klimatyzacja, która jednak - jak się okazało - od dawna była nieczynna. Na efekty nie trzeba było długo czekać.

Droga na Wschód

Kilkanaście spoconych, nie mytych przez wiele dni ciał zmieniło wnętrze autobusu w komorę krematoryjną. W zastępstwie cyklonu unosiła się w tej przestrzeni kwaśna woń mocznika, spośród którego nasze rozwarte rybie usta z desperacją próbowały wychwycić ocalałe jeszcze drobiny tlenu. Ukraińcy znosili ten stan pogodnie, prawie go nie zauważając, jedynie panie zdejmowały swetry, bluzki obnażając ramiona i dekolty. Pałaszowały kiełbasę i polskie bułki. Patrzyły na nas z dezaprobatą, gdyż na każdym postoju przedzieraliśmy się przez stosy ich sumek do wyjścia.

Autobus miał rachityczny silnik. Przez wzniesieniami wytracał prędkość i nie było pewne, czy podoła kolejnej próbie. Nad ranem blisko Stanisławowa zabrakło paliwa i zjechaliśmy na pobocze. Sytuacja stawała się absurdalna, ale tylko dla nas, nie rozumiejących kraju, w którym się znaleźliśmy i nie pamiętających własnych doświadczeń sprzed lat. Bo oto kierowca wydobył podręczne wiaderko i wymownie ustawił je na środku drogi. Długo nie czekał, pierwszy przejeżdżający gruzownik przyhamował. Mężczyźni długo manewrowali przy zbiorniku paliwa, transakcja odbywała się prawie bez słów. Pojechaliśmy dalej.

Wielka niewiadoma

Większość uczestników wyjazdu jechała na Ukrainę nie wiedząc, czego się spodziewać. Legendy tworzą z tego kraju jedno z najbardziej niebezpiecznych i niesamowitych miejsc w Europie, gdzie wszechobecna nędza wymusza na ludziach zwierzęce instynkty. Rzeczywistość przeszła jednak nasze najśmielsze oczekiwania. Już pierwsze widoki z okien autobusu przyprawiały o zawrót głowy. Karpaty w tym kraju tworzą niepowtarzalną wręcz scenerię, pełną głębokich dolin i rozległych aż po horyzont zboczy górskich, miejscami porośniętych gęstym, dzikim, malowniczym lasem, a gdzieniegdzie złocących rozległymi połoninami, na których wciąż można jeszcze spotkać stada owiec prowadzone przez tamtejszych baców. Wiele z tych terenów górskich jest dość słabo zaludnionych, co jeszcze potęguje poczucie dzikości i piękna. Jednak wszędzie tam, gdzie widać jakiekolwiek ślady ludzkich osad - zobaczyć można zdumiewającą wręcz estetykę m. in. w wykończeniach domów. Budynki powstałe np.: w latach 60-tych, nie różnią się stylem i wykończeniem od tych przedwojennych.

I wreszcie rzecz najważniejsza, która interesuje chyba każdego, kto chce odwiedzić ten kraj - ludzie. Trzeba przyznać, że na pewno nie mają nic wspólnego z tymi, o których krążą nie wiadomo skąd wzięte legendy. My spotkaliśmy się na każdym kroku z bardzo życzliwym traktowaniem. Nie było problemu z uzyskaniem jakichkolwiek informacji na ulicy - zawsze odpowiadano nam bardzo uprzejmie i z uśmiechem na ustach. Trochę inna sytuacja pod tym względem jest w małych miasteczkach i wsiach - tamtejsi ludzie odnoszą się z większą rezerwą, ale gdy poznają się na intencjach rozmówcy potrafią być bardzo mili i komunikatywni. Zdarza się i tak, że w ogóle nie zareagują na powitanie typu dobry deń, czy dobry viczir. Sytuacja zmienia się natychmiast, gdy pozdrowić w sposób tradycyjny: daj Boże zdorovie lub daj Boże szczastie. Tutaj opinie wszystkich były zgodne. Nikt nie przeczuwał, że może na Ukrainie spotkać rzeczy tak piękne, świadczące przecież o wysokiej kulturze tego narodu.

W górach

Ze Stanisławowa do Dzembroni dojechaliśmy prywatnym busem. Ta przyjemność kosztowała nas wszystkich (a była nas „parszywa trzynastka") w sumie około pięćdziesiąt dolarów. Nie była to cena wygórowana, biorąc pod uwagę, że po dwóch godzinach i ponad stu kilometrach jazdy znaleźliśmy się w samym sercu Czarnohory.

Dzembronia to niewielka osada u podnóża Popa Iwana. W czasie II wojny światowej toczyły się tutaj ciężkie walki. Przez długie lata po wojnie przypominały o nich liczne cmentarzyki i groby żołnierskie. Podobno w okresie międzywojennym hodowano tutaj najczystszej rasy konie huculskie. Za wsią urządziliśmy sobie jeszcze szybko śniadanko, mycie i ruszyliśmy przez Smotrec na chyba najłatwiejszy do zidentyfikowania za sprawą wieńczących go ruin Obserwatorium, szczyt Czarnohory - Popa Iwana. Wprawdzie z samej Dzembroni go nie widać, za to, że wierzyliśmy, że ze Smotreca zobaczymy go w pełnej krasie. Na początku szło nam się dobrze, po wyraźnej drodze, humory i pogoda dopisywały. Nic nie wskazywało no to, że ścieżka zniknie w gąszczu, a po kilku metrach przepadnie na dobre. Znaleźliśmy się nagle w zamkniętej, klaustrofobicznej przestrzeni. Mocne, sprężyste gałęzie alpejskiej sosny napierały na nas, krępowały ruchy, waliły po twarzy iglastymi łapami. Każdy krok wymagał zdwojonego wysiłku, który zatykał płuca i oślepiał oczy. Osaczeni w bezkształtnej, opornej masie, nie wiedzieliśmy czy idziemy w górę ku szczytowi, czy też w poprzek stoku. Byliśmy zdani na los szczęścia i nasze górskie doświadczenie. Oba nas nie zawiodły. Stanęliśmy na Smotrecu. Pogoda z minuty na minutę pogarszała się z powodu mgły, a na Popa mieliśmy jeszcze kawałek drogi. Monumentalne ruiny obserwatorium meteorologiczno astronomicznego, ujrzeliśmy dopiero z odległości dwudziestu metrów.

Gmach obserwatorium miał kształt litery L z dostawioną do jej wierzchołka wieżą wyposażoną w kopułę astronomiczną. Można się w nim było doliczyć pięciu kondygnacji, czterdziestu trzech pomieszczeń i aż pięćdziesięciu siedmiu okien. Na głównym poziomie mieścił się obszerny hol, mieszkanie kierownika i pokoje mieszkalne personelu. Pierwsze piętro zajmowały między innymi jadalnia i świetlica oraz biuro i pokoje gościnne. Na najwyższej kondygnacji była sala z urządzeniami meteorologicznymi. Chlubę „Białego Słonia" stanowił wieńczący budynek nowoczesny anemometr hydrostatyczny, w pełni zautomatyzowany, wyposażony w elektryczną instalację przeciwoblodzeniową. Najniższe kondygnacje zajmowała opalana mazutem kotłownia, agregatory prądotwórcze, zespół dwustu czterdziestu ogromnych akumulatorów, wozownia i inne pomieszczenia gospodarcze. Do wybuchu wojny nie zdołano obiektu wyposażyć w wodociąg doprowadzający wodę z odległego o około pięćset metrów źródła. Używano więc głównie gromadzonej w specjalnych zbiornikach deszczówki lub wody ze stopionego śniegu. Szczególną uwagę warto zwrócić na grubość ścian. Są one metrowej grubości z miejscowego kamienia, ocieplone trzycentymetrową warstwą impregnowanego korka i wyłożone od wewnątrz cegłą. Podobno do budowy budynku zastosowano potrójne okna, aby przeciwdziałać wpływom silnych wiatrów. Wcale się nie dziwię, podczas naszej wizyty wiało niemiłosiernie.

Dobiegała dwudziesta pierwsza. Na twarzach uczestników można było ujrzeć totalne zmęczenie. Wobec tego kolacja i nocleg odbył się na wysokości ponad dwa tysiące metrów w ruinach Obserwatorium. Ta noc kojarzy mi się tylko z zimnem, czapką i wełnianymi skarpetami na stopach. Rankiem pogoda nie uległa poprawie. Cały czas szliśmy gęsiego w strugach deszczu, przy szalejącym wietrze, pozbawieni widoków. Zmierzch zastał nas nad Niesamowitym Jeziorkiem. Namioty rozbijaliśmy w ulewie. Obiadokolacja: „pióra z sosem i yum-yum" przygotowana na epigazie, smakowała wyśmienicie. Krople deszczu uderzające z ogromną siłą w tropik namiotu utuliły mnie do snu. Obudził mnie - nie można tego inaczej nazwać - cholerny ziąb. Wystawiłem głowę z namiotu, a cała okolica dosłownie była biała. Tak, to był pierwszy wrześniowy śnieg. Jeszcze przez pewien czas sypało, potem śnieg zaczął przechodzić w grad, a skończyło się znowu na deszczu.

Postanowiliśmy zejść z głównego grzbietu Czarnohory i spać na Zaroślaku. To była nasza jedyna szansa, aby się wysuszyć. Następnego dnia stanęliśmy na najwyższym szczycie całych Beskidów - Howerli (2061 m). Widok niestety był bardzo ograniczony.

Po przekroczeniu Czarnej Cisy wkroczyliśmy w zupełnie inny świat. Bez mgieł, chmur, mrozów i kosówki. Tak przedstawiło się nam kolejne pasmo Ukraińskich Karpat Wschodnich - Świdowiec. Podczas wędrówki przez tą grupę górską od Bliźnicy po przełęcz Okole towarzyszyła nam piękna pogoda. Było jak w bajce, ale wszystko, co dobre szybko się kończy. Następnego dnia stanęliśmy na Bratkowskiej w Gorganach. Krajobraz tych gór przedstawiał się zupełnie inaczej niż w Świdowcu i Czarnohorze. Większość szczytów jest pokryta rumoszem skalnym, brak wody oraz wyraźnych ścieżek sprawia, że góry te są trudne, a w czasie deszczu niebezpieczne.

Przełęcz Legionów

Połoniną Czarną dotarliśmy do słynnej Przełęczy Legionów. Po drodze na szczycie Pantyr do dzisiaj zachował się słupek graniczny numer 1 z polskim orłem i czechosłowackim lwem. Na Przełęczy Legionów wznosi się krzyż, pod którym na kamiennej płycie wyryty został następujący wiersz:

Młodzieży Polska, patrz na ten krzyż,
Legiony Polskie dźwignęły go wzwyż,
Przechodząc góry, lasy i wały,
Dla Ciebie: Polsko! I dla twej chwały.

Wiersz ten ułożył legionista Adam Szania, rzeźnik z zawodu, czego również można się dowiedzieć z tablicy pod krzyżem.

Będąc na Przełęczy nie sposób myślami nie cofnąć się do słynnej bitwy toczącej się na tych terenach w dniach 23-24 stycznia 1915 r., zakończonej sukcesem legionistów. Generał rosyjski Ławrentiew, chcąc uprzedzić ofensywę austriacką zaatakował w nocy trzema batalionami od doliny Bystrzycy - przedtem wysłał górami (przez Poleński i Dołżyniec) oddział mający uderzyć na Polaków od tyłu. Z powodu wielkich śniegów oddział ten nie doszedł. Tymczasem zaskoczeni legioniści pod dowództwem mjr. Roji i kpt. Minkiewicza, stawili zaciekły opór, odparli atak i zmusili Rosjan do odwrotu. Rosjanie stracili 100 zabitych, 200 rannych, 140 jeńców, legioniści zaś - 5 zabitych, 16 rannych, 20 zaginionych. 5 lutego legioniści zdobyli Zieloną, a czternastego - Mołotków. Po przejściu II Brygady Legionów Polskich przez główny grzbiet karpacki do Rafajłowej i dalej do Mołotkowa, niezbędnym było doprowadzenie drogi aż z Tereszwy po stronie zakarpackiej, w celu dostarczenia żywności i broni. Droga, choć mocno zaniedbana istnieje do dzisiaj. Wspina się ona wśród lasów w górę, prowadzi ponad potoki i jary, nad którymi zbudowano dwadzieścia kilka mostów. Główną część drogi wybudowano z czterometrowych długich okrąglaków, które ułożono w poprzek drogi na dźwigarach. Niektóre mosty dochodziły do 200 m długości, a 40 m rozpiętości. Z powodu zbyt wielkiego nachylenia zbudowano miejscami drogę na tzw. kozłach. Cała droga ma ponad 10 km, wybudowano ją w ciągu 5 dni, pochłonęła ok. 5 tys. m3 drewna. Otrzymała ona nazwę Drogi Legionów.

Całą panoramę Gorganów mogliśmy oglądać z Sywuli - najwyższego szczytu w tym beskidzkim paśmie. U jej podnóża rozciąga się dolina Bystryka, z charakterystycznymi, zarośniętymi, od dawna nieużywanymi torami kolejki, którą zwożono drzewo do wsi. Takich pamiątek w Gorganach jest więcej. Niedaleko Osmołody znajduje się leśniczówka, w której mieszka leśniczy, który niewątpliwie bardzo obowiązkowo przestrzega przepisów prawa dotyczącego ochrony przyrody. Cała nasza grupa została oskarżona o nielegalny przyjazd na Ukrainę w celu poszukiwania dżundżura*. Niektórzy z nas przewidywali nocleg na najbliższym komisariacie milicji, ale jak się później okazało nie było takiej potrzeby. Pan leśniczy po długich rozmowach z nami trochę zmienił ton, ale nie bardzo chciał uwierzyć w to, że jesteśmy tylko turystami. Cały czas uważał, że coś knujemy, a jak usłyszał, że jutro dołączy do nas grupa czterech osób - poczuł się zagrożony i natychmiast kazał nam opuścić rejon Gorganów. Aby już bardziej go nie denerwować udaliśmy się w dół do wspomnianej już Osmołody, gdzie spotkaliśmy resztę uczestników wyjazdu.

I w ten oto sposób dobiegła końca przygoda z dzikimi górami. Wyjazd, dzięki dogodnym połączeniom, zakończyliśmy zwiedzaniem Lwowa, nazywanego „małym Wiedniem".


*dżundżur - regionalna nazwa korzenia gorgiańskiej mandragory (Mandragora Officinalis). Jest to bylina z rodziny psiankowatych, charakterystyczna dla terenów górzystych. Pochodzi z zachodniego Turkmenistanu, jej pierwotne stanowiska znajdują się również w Himalajach. Jej charakterystyczną cechą jest silnie zgrubiały korzeń oraz duże liście, tworzące odziomkową rozetkę. Podczas kwitnienia wytwarza duże, dzwonkowate, przeważnie fioletowe kwiaty. Owocem jest jadalna, duża, żółta lub pomarańczowa jagoda (do 3 cm średnicy). Roślina ta dorasta do 30 cm wysokości. Dżundżur był i jest nadal (choć zgodnie z ukraińskim prawem jest chroniony) pozyskiwany przez miejscowe kobiety dla korzeni i żółtych jagód, używanych do produkcji leków uśmierzających bóle, przede wszystkim w chorobie reumatycznej. Jego rozgałęziony korzeń (tzw. alrauna), o kształcie przypominającym człowieka, jest uważany za potężny środek magiczny, z którym wiązane są liczne legendy. Należy pamiętać, że oprócz jagód, cała roślina jest trująca.


Czytaj także:
Ukraińskie lato – Monika Szpigielska
Zielona Ukraina – Marcin Szymczak
W stronę Krymu (2002) - Jacek Zawistowski