Narodził się taki pomysł, aby przed projektowanym letnim wyjazdem w góry wysokie, udać się w jakieś średnie góry, w celu ogólnego poprawienia kondycji i klimatyzacji. Z mapy wynika, że najbliższą większą górą jest Mont Blanc. Większość znajomych stukała się w czoło. Toć to początek maja, 2000 kilometrów stąd, najwyższy szczyt Europy, i to wszystko w 10 dni? Przecież tam śnieg po pachy, przecież tam szczery lód o tej porze. "Będziecie musieli mieć dużego farta". I może rzeczywiście był to fart?

* * *

Na pokładzie Poloneza przybyliśmy do Chamonix 2 maja po południu. Ekipa z Zakopanego już tam grasowała i "wyczaili" jakiś tani hotelik. W niedzielę wyszliśmy na lodowiec Mer de Glace. Wreszcie te wszystkie nazwy, takie jak Aiguille du Midi, Dru, Aiguille Verte, nie są pustymi słowami, widzimy wszystko z bliska. Mgły raz się rozstępowały, to znów tworzyły szczelną zasłonę.

W poniedziałek w Chamonix zapowiadają poprawę pogody. Następnego dnia generalny wymarsz. Rankiem pierwszy wagonik kolejki wywozi nas na Plan de Aiguille (2362 m n.p.m.). Trawersujemy lodowce Pelerins i Bossons i we wzmagającym się upale docieramy do schroniska Grands Mulets. Zresztą nie jesteśmy tu sami. Na Mont Blanc wybiera się cała banda ludzi, ale jesteśmy jedynymi, którzy nie idą na "fokach"; na podejrzliwe pytanie: "Gdzie zostawiliście narty?" odpowiadamy, że idziemy na górę KLASYCZNIE...

O drugiej w nocy ruszamy w górę do schronu Vallota. Noc. Trasę wskazują światełka tych, co wyszli wcześniej. Od razu przypomniało mi się wejście na Elbrus. Też była rozgwieżdżona noc, raki skrzypiały na zmrożonym śniegu... O świcie osiągamy Małe Plateau. Na Wielkim Plateau - ogromnym kotle podszczytowym na wysokości 4000 m n.p.m. - opadam z sił. Upał wysysa ze mnie wolę, płuca ciężko chwytają rozrzedzone powietrze. Wlokę się na szarym końcu, usiłuję utrzymać stałe tempo. Godziny ciągną się, a od dawna widoczny schron Vallota ledwo co się przybliża. Gdyby nie kolega, który zszedł do mnie na przełęcz, trwałoby to zapewne jeszcze długo. Zupełnie wykończony wpełzam do blaszanego śmietnika jakim jest schron.

Wieczorem po wypiciu morza przeróżnych płynów i kilku godzinach snu, wychodzę na zachód słońca. W dole chmury aż do Aiguille du Midi, najwyższej stacji kolejki linowej na świecie (3842 m n.p.m.). Cisza. Wiatr ustał na jakiś czas.

Wstajemy o świcie. Ruszamy na szczyt. Początek podejścia jest dość stromy, dalej idziemy wąziutką śnieżną granią. Znowu podejście i długa, wąska grań wyprowadzająca na szczyt. Gratulacje, zdjęcia, po prostu cieszymy się. Widoczność fantastyczna - dookoła granie przeplatają się ze szczytami. Całe Alpy Berneńskie z Jungfrau, dalej wybitny Matterhorn, Monte Rosa i wiele, wiele innych, których nie znam i prawdopodobnie nie poznam. Zdjęcia, jak najwięcej zdjęć. Aby uwiecznić to, co widzimy tak krótko, aby uwiecznić siebie. Ciekawe ile tysięcy już było wejść na najwyższy szczyt Europy w ciągu prawie 206 lat od jego zdobycia?

W zejściu najtrudniej mijać się z grupami podchodzącymi z naprzeciwka. Na eksponowanej grani szerokości dwudziestu centymetrów jest to bardzo emocjonujące przeżycie. Jeszcze tego samego dnia dochodzimy do Grands Mulets. Widać, jak zmienił się szlak na lodowcu: oberwał się serak, tamtędy runęła lawina... Groza. Wiadomo o czym się wtedy myśli.

W piątek, bladym świtem schodzimy w dół, do stacji kolejki, skąd zjeżdżamy do Chamonix. Czeka już na nas żona kolegi, cieszymy się razem. Patrzymy na naszą górę. Okryła się wielką soczewą chmur - zwiastunem nadejścia nowego frontu. Jest kąpiel w hotelu i już zaczyna się nasz samochodowy rajd powrotny.

Jeżeli nawet był to fart, to naprawdę piękny.