Z początkiem lipca 1997 roku na warszawskim dworcu Stadion wsiadła do autobusu drastycznie obładowana plecakami, silnie zemocjonowana grupa. Wsiadła po to, by po kilku godzinach wysiąść w Królewcu. Stąd miała się udać dalej, do Petersburga, co zresztą po niewielkim ociąganiu się (przymusowy, niezaplanowany nocleg w dziwnym pokoiku - hoteliku na królewieckim dworcu autobusowym, całkiem notabene zwyczajny nocleg, poza tym, że koce "gryzły", a komary, wlatujące przez otwarte okno... też gryzły) uczyniła. Na dworcu petersburskim, tym razem dla odmiany kolejowym, zmęczona kilkudziesięciogodzinną jazdą, nadal silnie zemocjonowana ośmioosobowa grupa zamieniła się zgodnie z planem w równie zemocjonowaną dziewięcioosobową grupę i w niezmiennym już od tej pory składzie (Adam Niewęgłowski i Andrzej Mazurkiewicz - szefowie oraz Ala Grzywacz, Ola Linkiewicz, Julia Witczuk, Kuba Biernat, Staszek Pagacz oraz autorka - częściowo członkowie SKG, a częściowo jego sympatycy) rozpoczęła "odbywanie" wakacji.

W Petersburgu zwiedziliśmy, co się tylko dało zwiedzić i sfotografowaliśmy się, przy czym tylko się dało (ze szczególnym wskazaniem na niewątpliwie fotogeniczny krążownik Aurora). Wyjątkowym i jak najbardziej zasłużonym zainteresowaniem cieszył się Ermitaż. Spędziliśmy w nim cały dzień i jeszcze nam się nie chciało wychodzić (trudno się dziwić, po wysiłku, jaki włożyliśmy w to, aby kupić bilety dla miejscowych, a nie dla cudzoziemców - te drugie wykraczały daleko poza nasze możliwości finansowe...). Ale też było tam co oglądać. Za najciekawszą uznaliśmy chyba salę, zastawioną gęsto okrągłymi stolikami, pokrytymi misterną mozaiką o różnych mniej lub bardziej nieprzyzwoitych motywach, przeważnie antycznych. Mozaikowym stolikom nie ustępowali francuscy impresjoniści. W sali poświęconej tym właśnie niektórzy nie najlepiej wychowani członkowie ekipy ku przerażeniu, bo już nawet nie oburzeniu, "pani pilnującej" spożyli czekoladę, która w kieszeni spodni jednej z uczestniczek wyprawy osiągnęła konsystencję majonezu. Tak, tak, było tam dosyć ciepło (w Ermitażu, rzecz jasna, nie w kieszeni). Uczestnicy ci zachowali się głupio i źle, to prawda, ale wierzcie mi, po całym dniu oglądania dzieł sztuki byli już naprawdę bardzo głodni. Zresztą za swój niegodny postępek zostali potem publicznie napiętnowani w przytomności pozostałych uczestników wyprawy.

Wróćmy jednak do zasadniczego tematu. Żeby nie było, że takie z nas ucieleśnienia ambicji i snobizmu i że tylko Ermitaż był nam w głowie, wspomnę, że zwiedziliśmy też na przykład Muzeum Arktyki i Antarktydy, tak się ono chyba nazywało. Było tam zimno, ciemno i w ogóle trochę ponuro, ale nam się podobało. Szczególnie jeden eksponat w postaci czołówki Petzla wywarł na nas silne wrażenie...

W Petersburgu spędziliśmy pięć dni, po czym doszliśmy do wniosku, że dość już tych upałów i ruszyliśmy na północ. Naszym celem były dwa pasma górskie: Chibiny i Łowozierskie Tundry. Życie zweryfikowało nasze ambitne plany do tego stopnia, że w swoich górskich poczynaniach musieliśmy się ograniczyć do Chibin, zaś Łowozierskie Tundry obejrzeliśmy majaczące na horyzoncie. Jednak i w Chibinach było co robić. Przede wszystkim okazały się one inne, niż się spodziewaliśmy. Góry, których najwyższy szczyt nie przekracza 1200 m n.p.m. i o których sądziliśmy, że będą to "takie Bieszczady, tylko bardziej łyse", dały nam niezłego łupnia. Strome, kruche, o dużych wysokościach względnych, poprzecinane głębokimi wąwozami, miejscami pokryte pozostałym po zimie, jeszcze nie stopniałym śniegiem, miejscami zaś bagniste (tak, tak, były tam takie dziwne bagienka i to w partiach szczytowych), okazały się przeciwnikiem pięknym, ale dzikim i wymagającym.

chibiny.jpg

Już pierwszej nocy, oczywiście białej, stało się jasne, że nie służą nam noclegi na przełęczach - przełęcze tamtejsze mają postać wąskich gardeł, w których, delikatnie mówiąc, silnie wieje - i że trzeba będzie rozbijać namioty "gdzieś niżej". Niestety "gdzieś niżej", to znaczy tam, gdzie oprócz różnych pstrokatych chrobotków rosną już także rośliny wyższe od człowieka, dopadały nas tabuny komarów i meszek, żądnych naszej krwi. Gryzły tak ochoczo, energicznie i skutecznie, że pod koniec pobytu z trudem rozpoznawaliśmy w pokrytych bliznami i popuchniętych twarzach nasze własne cywilizowane oblicza. Dosyć jednak o tym, żeby komuś nie przyszło przypadkiem do głowy, że tacy byliśmy nieszczęśliwi.

Gdy już zrobiliśmy w Chibinach to, co było do zrobienia, to znaczy, gdy je sobie dokładnie z góry i z dołu obejrzeliśmy, ruszyliśmy z powrotem na południe. Po drodze zatrzymaliśmy się w Kandałakszy nad Morzem Białym, żeby odetchnąć słonym, morskim powietrzem. Odetchnęliśmy, i owszem. Niewiele brakowało, a można by było wręcz powiedzieć, że sobie słonej, morskiej wody popiliśmy... Z rozbitymi bowiem na malowniczej, białomorskiej plaży namiotami nie przewidzieliśmy, że owa malownicza plaża zamieni się w nocy w wody przybrzeżne. Kto by się przecież zajmował czymś równie banalnym i prozaicznym jak przypływ, wobec romantycznej perspektywy nocowania na plaży? Dość, że w sprzyjających warunkach białej nocy wyłowiliśmy z morza nasz dobytek i jako cudownie ocaleni rozbitkowie rozstawiliśmy nasze namioty w miejscu, być może, mniej nastrojowym niż plaża, ale za to takim, z którego rozszalałe wody przypływu nie mogły nas już zmyć.

Kolejnym ciekawym etapem naszej podróży były Wyspy Sołowieckie (informacji na temat: "Jak bez potrzeby stracić kilkanaście tysięcy rubli w drodze na Sołowki" udzielają członkowie wyprawy ustnie). Za mało mieliśmy, jak się okazało czasu, by zdążyć zwiedzić wszystkie kaplice i pustelnie, rozsiane po wysepkach, tudzież nacieszyć oko bujnością przyrody, ale dzięki uprzejmości jednego z mieszkańców, notabene Polaka (kto by się tam spodziewał ziomka, a jednak) spędziliśmy czas na Sołowkach mile i ciekawie, by po trzech dniach ruszyć ku Moskwie (nie mylić z "na Moskwę") - ostatniemu przystankowi na naszej trasie.

Moskwa, jak to Moskwa, przywitała nas słoneczną pogodą i złotymi kopułami Kremla. My jednak, co tu dużo kryć, po trybie życia, jaki wiedliśmy przez ostatni miesiąc, najwyżej ceniliśmy sobie pralkę, wannę, prysznic, telewizor i inne tym podobne cuda, udostępnione nam dzięki uprzejmości pewnego klubowicza, który z powodu wrodzonej skromności poprosił o nieujawnianie nazwiska. Poza korzystaniem z dobrodziejstw techniki i kanalizacji oddawaliśmy się namiętnie zwiedzaniu, jak na rasowych turystów przystało, a żeby sobie dodatkowo urozmaicić życie, uprawialiśmy niecny proceder, polegający na jeżdżeniu na gapę metrem (z pieniędzmi było już krucho i trzeba było na czymś oszczędzać). W ogóle pędziliśmy w Moskwie żywot miły i beztroski i chyba jedyną rzeczą, o której staraliśmy się jak najszybciej zapomnieć, było nasze pożywienie, składające się po szybkim i brutalnym ogołoceniu lodówki wyżej wspomnianego tajemniczego klubowicza prawie wyłącznie z kefiru i bułek. Jedynie bowiem na taką rozrzutność mogliśmy sobie pozwolić.

To chyba tyle "w tym temacie", może jeszcze tylko to, że wyprawa była naprawdę udana i zachęcamy łaskawych czytelników do naśladowania.