Alpy Walijskie,
19.07.-01.08.1996 r.
Skład: Artur Kalinowski, Andrzej Karpiuk, Adam Malinowski, Tomasz Pietrewicz.

Zasada rządząca scenariuszami Hitchcocka głosi: Na początek trzęsienie ziemi, a potem napięcie stopniowo rośnie. Nie mieliśmy co prawda trzęsienia ziemi, ale powódź też potrafi dostarczyć wielu niezapomnianych wrażeń.

Najpierw było pakowanie i wieczorna jazda w strugach deszczu. Zbliżając się do Odry, włączyliśmy Radio Wrocław i chłonęliśmy narastającą atmosferę grozy. Zasłuchani, zapuściliśmy się niechcący w jakieś objazdowe boczne drogi wzdłuż rzeki i kilkakrotnie musieliśmy zawracać, kiedy woda na szosie sięgała niemal do połowy dekli. Kiedy wreszcie dostaliśmy się na drugi brzeg jedynym czynnym mostem w promieniu stu kilkudziesięciu kilometrów, byliśmy pewni, że najtrudniejszy etap wyjazdu jest już za nami. Deszcz jeszcze długo nie przechodził, ale na miejsce, do Tasch w dolinie Mattertal dotarliśmy bez problemów.

Lokalna prognoza pogody nie była rewelacyjna, ale przez dwa najbliższe dni miało być znośnie. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami "przeszliśmy do pracy w podgrupach": Andrzej z Arturem wyszli gołym świtem (o 700!) z ambitnym zamiarem zdobycia trzech czterotysięczników (Breithorna oraz Castora i Polluxa w szeroko rozumianym masywie Monte Rosy) za jednym wyjściem w góry. Tomek i ja zaplanowaliśmy na rozgrzewkę trawers niezbyt wysokiego (4063 m n.p.m.), ale niełatwego i bardzo zgrabnego Ober Gabelhorna.

Dość monotonna droga do schroniska Rothornhutte była nam już znana z zeszłorocznego wejścia na Zinalrothorn. "Several dozens zigzacs" krawędzią moreny, pod koniec płat śniegu zmuszający do zamiany sandałów na plastiki i już jesteśmy na miejscu. Tym razem, inaczej niż rok temu, kiedy to nocowaliśmy na lodowcu, postanowiliśmy przespać się jak biali ludzie w schronisku (24 CHF od łba), co wybitnie polepszyło nasze stosunki z gospodarzami lokalu.

Nazajutrz szybkie śniadanie (dobrze, że wyrośliśmy już z etapu kaszki, bo i tak trudno cokolwiek o tej porze przełknąć) i wychodzimy sporo przed świtem. Przed nami na lodowcu kilka światełek, ale prawie wszystkie zespoły szybko się wycofują. Nietrudno ich zrozumieć - szybko gęstniejące cirrusy rokują dość jednoznacznie. Tylko jeden czy dwa zespoły nie rezygnują, ale wybierają się na znacznie bliższy i łatwiejszy Trifthorn. Jednak nie ma to tamto, zwłaszcza, że prognoza na następny dzień jest znacznie gorsza. Na zmrożonym nocą śniegu szybko zyskujemy wysokość. Pod zwornikowym wierzchołkiem Wellenkuppe (3900 m n.p.m.) kilkadziesiąt metrów "odpoczynkowych" dwójkowych stromych płyt bez odrobiny śniegu - czysta przyjemność. Przed nami ponad kilometrowa, przechodząca dalej w strome mikstowe zbocze, ostra śnieżna grań. Tkwiący w jej połowie żandarm miał być według opisu najtrudniejszym miejscem na drodze, ale puścił bez problemu. Kilkadziesiąt kroków dalej idąc kilka metrów poniżej grani słyszę głuchy trzask, zerkam w bok i... okazuje się, że już nie stoję pod, ale na samej grani - właśnie urwał mi się spod nóg nawis wielkości ciężarówki. Minę mam chyba dosyć głupią, nogi mi się trochę trzęsą, paruje adrenalina. Co z tego, że już dawno zaliczyłem swoje trzy "Brockeny" - jeden krok wyżej i ani bym "Awruk!!" krzyknąć zdołał, słowo ulubione, zawołanie bitewne rodu*. Zaczynam tęsknić za płaską, zieloną trawką, ale do niej jeszcze daleko.

Ogarniają nas chmury, zaczyna wiać i sypać śniegiem. Pod szczytem, gdzie według przewodnika miało być już łatwo, dojrzewamy wreszcie do wyciągnięcia liny z plecaka. Grzęznąc w coraz bardziej lepkim śniegu wdrapujemy się w końcu na wierzchołek. Mgła, nie ma co podziwiać, więc szybkie zdjęcie i w dół granią Arben. Najpierw kilka zjazdów. Jestem już na tyle zmaltretowany, że bez żalu rozstaję się z kolejnymi pętlami. Dalej trzeba niestety schodzić po oblodzonych płytach przysypanych cienką warstwą świeżego śniegu - naprawdę mam już dosyć przygód jak na jeden dzień. Schodzimy wreszcie z grani do kuluaru i zapadając się po kolana brniemy w dół - na szczęście teraz grawitacja jest po naszej stronie. Do schronu Arbenbivak docieramy po zmroku. Tomek przyznaje, że dziś dało nam popalić nie gorzej, niż podczas jego słynnej wyprawy na grań Tatr Zach. z Tomaszem L., któremu wywiało wtedy namiot spod klapy plecaka i czapkę spod kaptura. Niezła nobilitacja!

Następny dzień przeznaczamy na suszenie rzeczy i odpoczynek. Zjadamy resztki swoich zapasów, podziwiamy wyłaniającą się od czasu do czasu z chmur monumentalną północną ścianę Matterhornu. Warunki śniegowe są bardzo ciężkie, nasze plany dotyczące grani Zmutt możemy sobie od razu wybić z głowy. Następnego dnia w siąpiącej mżawce schodzimy do cywilizacji. Pierwsza czynność na campingu, jeszcze przed zdjęciem plastików, to sięgnięcie do bagażnika po dobrze zasłużony "Okocim". Uff, jak dobrze...

Andrzej z Arturem dotarli dopiero nazajutrz rano. Zaliczyli Breithorna, a potem długo czekali na pogodę - no i się nie doczekali. Jakby na złość, właśnie wyjrzało słońce. Znowu wyruszamy - każdy zespół w swoją stronę. Oni - z powrotem w rejon Breithorna (z zamiarem przetrawersowania na włoską stronę), tym razem kolejką (a co!), my - na Weisshorn (4505 m n.p.m.), potężną białą piramidę górującą nad Randą od zachodu. Tym razem znowu udało się nam uniknąć noclegu na lodowcu - rozbijamy się na platformie tuż nad schroniskiem Weisshornhutte (2932 m n.p.m.).

Tak jak poprzednio, wyruszamy przed świtem, po ciemku. Śnieg początkowo twardy, wyżej zaczyna już trochę puszczać. Z dolnym odcinkiem grani, teoretycznie czysto skalnym, ale teraz raczej mikstowym, radzimy sobie dość szybko. Poniżej czysto śnieżnej kopuły szczytowej zostawiamy większość sprzętu, żeby się odciążyć. Zaczynamy monotonne deptanie ciężkiego śniegu. W gęstniejącej mgle wydaje się, że w ogóle nie zbliżamy się do szczytu; robi się trochę minorowo. Wreszcie wygląda na to, że kilkanaście metrów wyżej teren się kładzie, ale ostatni fragment to lód lekko przysypany niezwiązanym śniegiem, a raki przewidująco zostawiliśmy w depozycie (deteriorka to czy Alzheimer?). Tych ostatnich parę metrów to była prawdziwa walka o każdy centymetr - zębami i pazurami - no, ale za głupotę się płaci. Na szczycie znowu niewiele widać, zresztą już trochę późno. W dół poszło w miarę sprawnie - aż do zejścia z grani, gdzie śnieg przybrał konsystencję mokrego cukru, a każdy krok powodował minilawinę. Anioł Stróż, który już się poprzednio trochę napracował, znowu miał pełne ręce roboty. Koniec lodowca, ulga. Jeszcze kilkadziesiąt minut wzdłuż moreny do namiotu, pić i spać.

Następnego dnia zbiegamy na camping. Wymieniamy z dwoma panami A.K. wrażenia dotyczące górskich zdobyczy (padł Castor i Pollux). Weszliśmy, na co mieliśmy wejść, wypiliśmy, co mieliśmy wypić. Można wracać. Oczywiście, właśnie teraz robi się piękna lampa. Pakujemy się i odjeżdżamy (nie bez problemów...). W drodze powrotnej jeszcze obowiązkowe zakupy (bardzo męczące) i ponowne forsowanie Odry - tym razem już mniej stresujące, bo za dnia, chociaż woda jeszcze nie opadła. Samochód chciał nas jeszcze trochę na koniec postraszyć i zaczął udawać, że się zepsuł, ale po jakimś czasie pojął niestosowność takiego postępowania i przestał się wygłupiać. Na horyzoncie zamajaczył Pałac Kultury. Ludzie, coście tacy smutni, przecież jedziecie do pracy!

*Stanisław Lem, Bajki robotów. Jak nie czytałeś, to Cię nie ma.