MAJÓWKA NA GÓRZE CZERWONEJ
***
Ruszyła nas czwórka. Duszczyk i Chudy traktują to jako początek przygotowań do wyjazdu w Himalaje. Dla mnie i Andrzeja to pewnie wyjazd roku.
***
Kto nie zna Duszczyka, to jakby nie żył jeszcze.
***
Doświadczenia roku ubiegłego mówią, że o tej porze roku chodzić można praktycznie jedynie nocą i rankiem. Zatem na stacyjce kolejki w Rotenboden czekamy kilka godzin do wieczora. A stacyjka - jak to normalnie samotna, opuszczona stacyjka na wysokości 2815 m n.p.m. - woda bieżąca, elektryczna suszarka do rąk, czysty kibel (rok temu podobno nawet pachnący). Zwyczajnie, Szwajcaria.
***
W Zermatt spotkany przewodnik nie dawał nam dużych szans na wejście. Nikt teraz nie wyrusza w górę bez nart.
***
Gdy wieczorem ruszamy w dół do lodowca, widać wyraźnie, że jest znacznie mniej śniegu, niż rok temu. Nocą lodowiec też prawie trzyma, zapadamy się dość rzadko. W rezultacie dwudniowy odcinek (sprzed roku) pokonujemy w 5 godzin.
Trzydzieści metrów przed miejscem na bazę, olbrzymim głazem (średniej wielkości domek ustawiony niczym blok na Zamarłej Turni), trafiamy na pas grząskiego śniegu - zapadamy się po uda, pas, szyję, nos... Smak radości chodzenia w pełni dnia.
***
Noc gwiaździsta. Dzień skwarny. Prażymy się niemiłosiernie w namiotach. Cóż za perwersyjna metoda spędzania urlopu!
***
Obserwujemy narciarzy spokojnie i szybko posuwających się w górę na fokach, a potem zjeżdżających migiem w dół. Dla nas jest to niemożliwe. Takie zdobywanie gór jest w sposób oczywisty niesportowe! Co by nie mówić, jesteśmy jedynymi idiotami wchodzącymi klasycznie.
***
Żaden z nas nie ma kondycji (oprócz Chudego, który jest "chudym pedałem"), więc sprzętu wzięliśmu rozsądne minimum i żarcie tylko na 4 dni. Nie ma więc zbyt wiele czasu
***
Ściana Liskammu naprzeciwko nas co chwila huczy lawinami. Jest piękna.
***
W nocy pogoda dupnęła, więc nie wyszliśmy w górę. Z rana było lepiej, wyruszyliśmy więc na pół-lekko z zamiarem założenia wysokiego biwaku i później nocnego ataku. Chudy spróbował jeszcze "z marszu" samotnego ataku po śladach narciarzy, ale zwiało go z grani szczytowej. Wszystkich nas zaś zgoniły w dół z powrotem do namiotów coraz bardziej rozrastające się chmurne soczewy na niebie. Zawieja w nocy potwierdziła słuszność naszej decyzji. A jak się później okazało, Chudy i tak wchodził na boczny szczyt, Nordend.
Pogoda z rana nie budziła już takiego wstrętu. Przenieśliśmy obozowisko ponad pierwszy próg. Do szczytu jeszcze ponad 1300 metrów w pionie. Kalkulacja jest prosta: jutro w górę - lub w dół. Ostatnia szansa.
***
Stopienie menażki śniegu zajmuje pół godziny. I pochłania dużo gazu. Skończy się nam przy śniadaniu.
***
Andrzej, bywały w górach Imperium, prezentuje tamtejszy patent: czarna folia + śnieg + słońce = woda. Genialne. Mamy fabrykę wody. Działa niestety tylko na słońcu.
***
Słońce już nisko, podświetla od tyłu klasyczny kontur Matterhornu, ostro zarysowuje piękną piramidę Weisshornu. W końcu kryje się gdzieś za granią Dent Blanche. Cień, od dawna kryjący dolinę, sięga teraz nas i wędruje w górę. I w końcu jest! Oświetlona ostatnimi blaskami słońca, Góra Czerwona. Monte Rosa.
***
Wyjście ze śpiwora w ostry mróz w środku nocy dalekie jest od przyjemności. Szybkie śniadanie i idziemy przy świetle czołówek. Powoli, równo, bez zbędnych zatrzymywań.
***
Świt na wysokości 4000 m n.p.m. jest cudowny. Różowa poświata nad szczytami, potem promienie słońca rozświetlają co wyższe szczyty. Już błyszczy wierzchołek Matterhornu, Weisshorn, Dom... A tam w oddali?... Mont Blanc? Nie, to trochę w lewo i nieco dalej. To jest masyw Grand Combin.
***
Na przełęczy Sattel wydaje się, że najgorsza robota - rozciągnięte, wznoszące się, w końcu stające dęba platteau - za nami. Ale pozory mylą. Teraz zaczyna się Grań! Kijki do plecaków, w ręce dziabki i czekany. Kolejne turniczki i grańki, wspinaczka coraz trudniejsza, a szczytu ciągle nie ma.
***
Skałkowe czwórki żywcowane po dwóch piwach w rozwiązanych adidasach to jednak nie to samo co II+/III w rakach na 4500 m n.p.m.
***
Dufourspitze, 4634 m n.p.m.. Niezbyt przestronny, przepaścisty, powietrzna grań. Wokół wszystko niższe. Tyle szczytów do zdobycia.
***
Schodząc asekurujemy się liną. Na przełęczy odpoczywamy, czekamy aż zjadą w dół narciarze, którzy dotarli tu po nas. Ski-alpiniści, szpanerzy, cha, cha. Raz-dwa i są już w dole. A my zaczynamy międlić śnieg.
***
Pić, pić, pić, pić... Cokolwiek! Słońce, żar, hektary śniegu. Pić!!!
***
Śnieg pozostawiony przy namiotach w torbie foliowej daje pół kubka wody. Woda śmierdzi plastikiem i jest ohydna. Smakuje jak nigdy.
***
Wracaliśmy radośnie i niespiesznie. Zrobiliśmy co było do zrobienia, zjedliśmy co było do zjedzenia. W Zermatt McDonald's i Chef Salad, Big Mac, frytki, Grosse Mineralwasser, Cheesburger, Sprite itd. Towarzystwo z sąsiedniego stolika odsiadło się dalej. Czyżbyśmy śmierdzieli?
***
Na koniec jak prawdziwi turyści pojechaliśmy do Chamonix i kolejką razem z tłumem Japończyków wjechaliśmy na Aiguille du Midi. W oddali bieląca się Monte Rosa. Potężna. Nasza. A tuż obok - Mont Blanc. Od strony Courmayer? Może za rok. Albo może Dom. Albo Weisshorn. Albo...
P. S. W wyprawie udział wzięli: Jarek Duszczyk, Paweł Garwoliński, Andrzej Karpiuk, Tomasz Pietrewicz.