Wyjazd w Alpy włoskie (15.07.-03.08.1995 r.), w rejon gór: Mont Blanc (Monte Bianco) - 4807 m n.p.m. i Matterhorn (Monte Cervino) - 4478 m n.p.m.
Skład: Artur Kalinowski, Andrzej Karpiuk, Adam Malinowski, Tomasz Pietrewicz.

Dzień pierwszy

Wyjazd spod domu Tomasza ok. 22:00. Wcześniej długie i uciążliwe pakowanie. Kolega Artur jak zwykle się spóźnia. Lelo robi zdjęcie pamiątkowe. Przed takim wyjazdem dobrze jest zrobić sobie takie zdjęcie, bo może się ono okazać zdjęciem historycznym. Tym razem szczęśliwie się nie okazało.

Dzień drugi

Wynalazcę automatycznej skrzyni biegów najchętniej powiesiłbym za jaja nad rzeką pełną piranii. Ok. godz. 21:30 dojeżdżamy do campingu w dolinie Val Veny, kawałek za Courmayeur. Chłopaki zmęczone jak "sto pięćdziesiąt". Rozbijamy namioty. Kąpiel i spać.

Dzień trzeci

Dzisiaj jeszcze odpoczywamy. Rano intensywne pakowanie, przepakowywanie i selekcja sprzętu. Potem wycieczka aklimatyzacyjna aż do lodowca del Miage. Po południu jedziemy do Courmayeur. Oglądamy miasto.

Dzień czwarty

Ok. 11:30 ruszamy do góry. Asfalt, ścieżka, morena, lodowiec, dalej skały, ścianki i kominki, łańcuchy i drabiny, śnieg potem znowu skały. Przy schronisku Gonella (3073 m n.p.m.) długie gotowanie i drobne bydełko na betonowych schodkach. A niech mają ponurzy kapitaliści! Nawet na wodzie chcieli na nas zarobić (2 tys. lirów za 1 litr).
Chwilę potem niepewny mostek śnieżny powoduje szybsze bicie serca. Jakoś się udaje. Namioty rozbijamy ok. 22:00 na wysokości mniej więcej 3350 m n.p.m. To był naprawdę długi i męczący dzień.

Dzień piąty

Optymizm niektórych z nas jest doprawdy śmieszny. Dzisiaj na pewno nie uda nam się wejść na szczyt. W końcu Mont Blanc to nie jest jakaś tam Świnica i oprócz kondycji i dobrych chęci trzeba też mieć aklimatyzację. Z marszu praktycznie się nie da.
Wyruszamy ok. 7:00. Artur rezygnuje i dalej idziemy we trójkę. Dochodzimy do Dome du Gouter (4306 m n.p.m.). Stąd widać już Vallota. Niby blisko, a jednak to jeszcze hektary śniegu. I to ostatnie podejście... Łatwo nie jest! Przy Vallocie jesteśmy ok. 14:00. Dopiero teraz wysokość uderza.
W Vallocie - syf makabryczny. Czegoś takiego, pomimo wcześniejszych opowieści, naprawdę się nie spodziewałem. Sterty gnijących śmieci, smród rzygowin i gówna. Wszystko przykryte warstwą gęstego, cuchnącego kurzu. Mimo to zmogło nas aż do samego rana.

Dzień szósty

Wychodzimy o 6:15. Na szczycie jestem o 8:30. Spokojnie można by było rozegrać tu mecz piłki nożnej: tyle ludzi i miejsca. Tylko nie wiadomo po co się oni wszyscy wiążą liną? Zagadka. Zdecydowanie "szczytowanie" w takim tłumie nie należy do największych przyjemności, ale satysfakcja pozostaje.
Schodzimy w dół. Ok. 14:00 jesteśmy przy namiocie. Artur czeka z piciem; bardzo to miłe, bo suszy w gardle jak cholera. Zejście drabinkami i łańcuchami wydaje się teraz o wiele trudniejsze niż przy podejściu. Dzisiaj zeszliśmy ok. 2200 metrów w pionie. Czuje się w kościach.

Dzień siódmy

Na śniadanko jak zwykle ta obleśna kaszka. Już na początku tego wyjazdu doszedłem do wniosku, że kaszka przelatuje przez człowieka i po drodze zmienia tylko kolor, a nie konsystencję. Teraz potwierdziło się to po raz kolejny. Brązowo na białym.
Wycieczka do Courmayeur. Spaghetti mają tu obrzydliwe, ale atmosfera jest wspaniała. Zwłaszcza przy piwie.

Dzień ósmy

Przejeżdżamy w okolice Matterhornu. Od razu docieramy do miejscowości Breuil.
Poszukiwanie campingu. Jeździmy w górę i w dół po dość odważnie i artystycznie poprowadzonej drodze. Ostatecznie rozbijamy się nielegalnie w krzakach koło parkingu.

Dzień dziewiąty

Tego dnia mamy do podejścia ponad 1800 metrów w pionie. Kluczowe miejsce na drodze to dziesięciometrowy Komin Whympera. Trochę powyżej już jest tzw. Carrel, czyli zupełnie sympatycznie urządzony schron (3830 m n.p.m.). Z Arturem dochodzimy ok. 22:00. Tomasz z Adamem czekają na nas już prawie trzy godziny.

Dzień dziesiąty

Wyruszamy ok. 8:00, czyli bardzo późno. Teren miejscami dwójkowo-trójkowy, miejscami trudniej. My z Arturem wleczemy się niesamowicie. Chwila rozmowy... decydujemy się na odwrót. Znowu rozsądek zwyciężył. Ale jeszcze kiedyś tu chyba wrócę (wracam z tobą! - Ar. K)...
Tomasz z Adamem przychodzą o 19:00. "Macio" zdobyty!!! Chłopaki tylko w dwóch czy trzech miejscach się asekurowali. Cała reszta na tzw. żywca. Dlatego poszło im tak szybko.
"Bo ja to w zasadzie mam zawsze farta". Rób tak dalej, Adasiu, i kiedyś twój fart może się skończyć.

Dzień jedenasty

Szybki wycof z "Macia". Od samego Carrela zakładamy zjazdy. Fajnie się jedzie,... i jak fotogenicznie. Potem kawał upierdliwego zejścia. W Breuil jesteśmy o 14:00. Tradycyjnie kurczaczek i piwo. Potem wsiadamy w samochód i uciekamy w doliny. Jak najniżej się da.

Dzień dwunasty

Odpoczynek na campingu Aosta. Morelki w niczym nie ustępują kaszce, a nawet ją przewyższają. Głównie dlatego, że jest ich pod dostatkiem prawie na każdym drzewie w okolicy. Po południu zwiedzamy Aostę i robimy zakupy. Wieczorem jajecznica z trzech jaj tylko mnie rozjusza. W związku z tym poprawiam morelkami. Jeden błąd dietetyczny goni drugi. Oj, nie jest dobrze, zdecydowanie nie jest dobrze! Kuracja chmielowa i pisanie kartek do klubu jakoś ratuje sytuację.

Dzień trzynasty

Kolejny cel to Dent d'Herens (4171 m n.p.m.). Cholera! Znowu te ponure góry!
Z campingu wyruszamy o 17:00. Wchodzimy dalej w dolinę Valpeline (naprawdę piękna) i nocujemy w ładnym miejscu: trawka, "ruczaj", wielkie głazy. Sympatycznie.

Dzień czternasty

Do góry, cały czas do góry. Monotonne deptanie ścieżek i lodowców. Powyżej schroniska Aosta, na wypłaszczeniu lodowca, rozbijamy namioty. Tak w zasadzie to lubię momenty. Zwłaszcza moment wejścia do śpiworka.

Dzień piętnasty

Sen. Martwe niemowlaki i kolorowe parasole. To chyba zmęczenie. Cały czas te góry. Lodowce, szczeliny, skały, kamienie, śnieg. Chyba mam już tego serdecznie dosyć.
Chłopaki wyruszają ok. 7:00. Zostaję sam. Jest fajnie. Puste, zastygłe w bezruchu góry i słońce. Piękne widoki. Jestem sam na sam z Alpami. Tu naprawdę można sobie posiedzieć w ciszy i spokoju, i zastanowić się nad tym całym bagnem w dolinach... Chociażby dla tych paru chwil warto było tu przyjechać.
Artur wraca do namiotu po paru godzinach. Wszedł tylko na przełęcz. O 15:00 wracają Tomek i Adam. Weszli na szczyt.
Schodzimy. Nocleg znowu w tym samym, sympatycznym miejscu na trawce.

Dzień szesnasty

Docieramy do campingu Aosta. Znowu. Wszystko wokół znajome i przyjazne. Zupełnie jak powrót do domu. Kąpiel, odpoczynek, przepak.

Dzień siedemnasty

Autostrady drogie jak cholera, ale w sumie trochę lepsze od tzw. "gierkówki". Miasta migają za oknami - Torino, Milano, Verona, Padova. Wreszcie prawdziwa turystyka samochodowa.
Na kolację jajecznica z sześciu jaj. No tak, teraz trochę lepiej...

Dzień osiemnasty

Adriatyk ciepły jak przesolona zupa. Piasek parzy w stopy. Takiego upału to dawno nie było. Może to przez kontrast z lodowcami?
Wieczorem zwiedzamy Wenecję. Ciekawe miasteczko, tylko te kanały cholernie śmierdzą. Mimo to tutaj też trzeba będzie jeszcze kiedyś przyjechać.

Dzień dziewiętnasty

Powrót. Obiadek pod Cimami w Dolomitach. Piękne góry

Dzień dwudziesty

O 12:00 jesteśmy w Warszawie.