Spis treści

tyt.jpg11-12.XII.2004

Kurs przewodników trwa niby od wakacji, a moja pierwsza kursówka dopiero teraz, w końcu doczekałem się upragnionego wyjazdu w góry. Jedziemy sobie w Beskid Sądecki. Chodzimy po górach, bezdrożach, lasach, dziurach. Marzniemy, śpimy w namiotach, jedzenie gotujemy na ognisku. Ogólnie wspaniała zabawa.

tyt1.jpgTo moja pierwsza kursówka. Przychodzę na Dworzec Wschodni, a tam tylko dwie osoby. Ale potem przychodzą jeszcze inni, chociaż i tak nie za wiele, kursówka jest dość kameralna, w sumie 15 osób, w tym 10 kursantów. Pani w kasie nie chce sprzedać nam biletu grupowego, bo jest nas mniej niż na liście. Konduktor w pociągu okazuje się jednak bardziej łaskawy w tym względzie. Nie ma tłoku, wygodnie sobie leżymy (ja akurat na górnej półce, jest tam całkiem wygodnie). Pode mną Piotrek próbuje napisać projekt, który ma oddać na poniedziałek, a właściwie na trzy tygodnie temu. Przed szóstą dojeżdżamy, dookoła biało, choć w Warszawie nie było śladu śniegu. Śniadanko na dworcu, Maciek jakoś załatwia wrzątek od dyspozytorów PKS, potem kółeczko zapoznawcze.

Ruszamy. Kawałek po drodze, potem zaczyna się pod górę na przełaj przez las, wchodzimy na Jaworzynę Krynicką. Tak się przyjemnie składa, że ten początek odbywa się w dość płytkim śniegu, nie mamy za bardzo problemów z chodzeniem. Chwilowo nie udaje nam się też zburaczyć, inaczej mówiąc zabłądzić. Pod tym względem mogę być z siebie dumny, bo akurat wtedy ja prowadzę. Pogoda całkiem przyjemna. Jest chłodno, ale dzięki temu nie jest mokro. Widać całkiem ładnie. W pewnym momencie wychodzimy na stok narciarski, wyłaniają nam się różne górki za doliną, wystają sobie tak spod mgły.

 

tyt2.jpgZatrzymujemy się i robimy panoramkę, po dłuższej chwili udaje nam się je rozpoznać (jest to między innymi Lackowa). Koło nas przejeżdżają różni narciarze i snowboardziści, co jakiś czas ktoś się wywraca. Jeden sobie trochę rozwalił twarz, udzielamy mu pierwszej pomocy, przynajmniej okazuje się, że nasza super apteczka nie jest tak całkiem zbędnym balastem. Chwilę potem dostajemy się na samą górę, tam widoki jeszcze ładniejsze, bo dookoła. Na zachodzie widać Tatry i Radziejową, a na wschodzie Beskid Niski. Ach jak pięknie Bóg stworzył ten świat.

 

tyt3.jpgZachodzimy do schroniska, tam zjadamy drugie śniadanko, pijemy herbatkę. Niektórzy zamawiają szarlotkę, a niektórzy nawet okazale się prezentujący placek po węgiersku (ale to już burżujstwo). Później oczywiście idziemy dalej, teraz kawałek szlakiem, jest wydeptane i prawie zupełnie nie ma problemów z przedzieraniem się przez śnieg. Tak aż do Bukowej, tam skręcamy na południe, w las. Teraz zapadamy się po kolana, więc przemieszczamy się zauważalnie wolniej. Od Jaworzyny prowadzi Małgosia, która cały czas stresuje się, czy aby nie zabłądziliśmy (chociaż całkiem sprytnie nas prowadzi i trafiamy do celu). Zresztą Gosia tak się wycwaniła, że wyznaczała sobie różnych chłopaków do przecierania trasy, a ona sobie wygodnie szła jako druga. Stajemy na jakimś szczycie i tutaj poważna konsternacja - opinie są rozbieżne, niektórzy obstawiają, że to Kotylniczy Wierch, a inni, że Wielka Bukowa. Prawdą okazuje się ta druga możliwość. No więc kroczymy dalej, wkrótce docieramy do Kotylniczego Wierchu.

Tam zmiana prowadzącego, ale nie będę zdradzał, kto nim teraz jest, bo trochę nas wyprowadził na manowce. Zamiast na zachód idziemy wzdłuż innego grzbietu, na południe. Problem potęguje fakt, że chcieliśmy przekroczyć rzeczkę w dolinie po mostku, a na naszej aktualnej trasie trudno się jakiegoś spodziewać. Coś tam manewrujemy, schodzimy na północny wschód, a właściwie zsuwamy się po jakimś strasznie stromym zboczu, porośniętym choinkami, między którymi trzeba się przedzierać. Ale przynajmniej jest się czego trzymać. Na dole oczywiście okazuje się, że przez rzekę nie da się za bardzo przejść, więc postanawiamy przemieszczać się wzdłuż niej. Nie jest to specjalnie wygodne, zaraz przy brzegu teren wznosi się do góry, do tego niektóre kamienie są pokryte lodem. Co chwila ktoś coś kombinuje, żeby jakoś przeskoczyć na drugą stronę. Komuś się to nawet udaje, ktoś tam wpada do wody. Za jakiś czas udaje nam się dotrzeć do upragnionego mostku.

Tu dowództwo przejmuje Maciek. Zaraz na początku próbuje nas zmusić do wchodzenia przeciwległym stromym zboczem do góry, ale jest spora grupka przeciwników tego pomysłu. "Maciek, choć się jeszcze skonsultujemy", "Ja się nie konsultuję". W końcu wszyscy dają się przekonać, że trzeba się trochę pomęczyć. Również jest trochę drzewek, na którymi można się wspomagać. To jakieś 200 m wzwyż, na Szczoby, nawet nie zajmuje nam to długo. Grzbiet jest płaski, teren odkryty, robi się gęsta mgła. No i jest ciemno, nie wspomniałem, ale to już od dłuższego czasu. Za bardzo nie wiadomo gdzie dokładnie jesteśmy, czyli jak powinniśmy iść. Ale Maciek wymyśla, że trzeba iść na północ, aż zacznie się robić w dół i dzięki temu doprowadza nas do celu naszej dzisiejszej podróży, czyli do "przełęczy między dwoma pipantami". W międzyczasie mgła opada, świetnie widać niebo, gwiazd jest cała masa.

Wszyscy zbierają drewno w lesie, rozpalamy ognisko, gotujemy wodę (ze śniegu oczywiście), potem inne rzeczy: ryż, konserwy, sos, do tego są warzywka. Dla mnie to pierwszy raz, gdy jem obiad robiony na ognisku. Jest całkiem smaczne, jak człowiek głodny, to wszystko zje, nie przeszkadzają mu jakieś igły w herbacie, czy mieszanie patykiem. Przygotowanie posiłku idzie całkiem sprawnie, to pewnie dzięki skutecznemu dowództwu Jędrzeja. W międzyczasie rozstawiamy namioty. To też mój pierwszy raz, kiedy śpię w namiocie na śniegu. Nawet wcale nie jest mi zimno (pożyczyłem sobie porządny puchowy śpiworek).