Do klubu wybierałem się od pierwszego roku 5-letnich jeszcze magisterskich studiów. A dotarłem chyba na 6. roku mojej długiej, aczkolwiek konsekwentnej jednokierunkowej wyższej edukacji.

Ale może najpierw skąd ta pasja...

Urodzony nad Niemnem (niedaleko Grodna znajduje się najniższy punkt kraju 90 m n.p.m.), w kraju równin i jezior, „gór" w swoim życiu przedstudenckim zdobyłem niewiele. Mogłem się pochwalić kilkukrotnym zdobyciem najwyższego szczytu Grodzieńszczyzny - Góry Zamkowej w mieście Nowogródek, liczącą całe 323 metrów n.p.m.. Jeśli mnie pamięć nie myli, jest to trzeci szczyt Białorusi. Pierwszym oczywiście jest góra Dzierżyńskaya (345 m) niedaleko Mińska.

Mój pierwszy raz... To jak wiecie zapamiętuje się na zawsze. Byłem tuż maturze, dostałem się na Uniwerek. Wszystko wtedy było nowe i inne. Pojechałem jako opiekun kolonijny do Gołkowic (teraz wiem że to jest Beskidzie Sądeckim). Z dzieciakami robiliśmy wycieczki do Popradzkiego PK, nawet z niezłym czasem. W końcu wszyscy sportowcy, a w adidasach szło się łatwo i szybko :). Taki ruski typ turystyki górskiej.

Późniejsze wyjazdy były przypadkowe i ograniczały się do Tatr i paru szczycików południowo-wschodniej Alaski.

msidorowicz1

Aż w końcu postanowiłem skończyć z „nieświadomym" chodzeniem po górach. Miałem wrażenie, że wszyscy jakoś więcej wiedzą o nich niż ja. A żeby mieć mocny zewnętrzny bodziec do wyjazdów i nabyć systematyczną wiedzę zapisałem się na Kurs Przewodnicki. Trochę traktowałem klub utylitarnie jako źródło wiedzy i umiejętności, ale wtedy i tak pierwsze miejsce zajmowały po prostu GÓRY. Teraz, choć jeszcze nie minął mi syndrom kursanta (w górach nie chodzi się po szlakach i zawsze bierze się namiot), wiem że 2 lata z klubem odmieniły mój styl bycia. Poza tym w klubie czuję się jak w domu - wszędzie są CZERWONI i większość ma czerwone poglądy. (Poglądy?! - przyp. red.).

Ulubionego szczytu raczej nie mam. Oczywiście pamiętna dla mojego XXVII Kursu Siwejka (znana też jako Siwiejka) pozostanie w pamięci do końca życia, jednak zawszę będę tęsknił do najpiękniejszego miejsca moich wyjazdów - Alaski (Last Frontier - jak ją zwą Amerykanie). Jej góry i tundra przechodząca w ocean pozostają moim drugim domem. Wprawdzie bez fizycznej obecności domku na żadnej z setek bezludnych wysp rozsianych po pacyficznym wybrzeżu Ameryki Północnej, jednak z pięcioma tysiącami zdjęć i z soczystym smakiem grillowanego dzikiego łososia.

Zwiedzałem ją na różne sposoby: w butach trekingowych i kurtce z membraną, w gumiakach i w workach na śmieci, w adidasach spacerując deptakami, śpiąc na lotniskach i wbijając się do hostelów tylko na darmowy prysznic. Polecam ostatnie 2 sposoby (po różnych modyfikacjach pozostałem przy nich) - pierwszy jest najgłupszy a drugi - najtańszy. Razem zapewniają mokrą, pełną wrażeń i dzikich zwierząt spotkań przygodę.