Z Nowej Zelandii


Ewa Jurkowlaniec

Moja Australia

Jaki to wirus albo bakteria, a może upał czy jeszcze coś innego powoduje, że w miarę inteligentna, dosyć zaradna i obyta w podróżach (bądź co bądź przewodnik SKG) dorosła kobieta podejmuje decyzję odesłania do Polski namiotu, maszynki i menażki?! Tego rebusu, mimo że dosyć dobrze wydawałoby się znam tę kobietę, nie potrafię rozwiązać. Podejrzewam, że australijski tropik rozmiękczył kompletnie jej mózg, a bryza znad oceanu rozwiała resztki wyobraźni. Teraz siedzi biedaczka i kombinuje jak zmaterializować te przedmioty tu i teraz, czyli 2.12.2000 r. w Wellington w Nowej Zelandii, bez nadmiernego pozbywania się gotówki, bo i jedno i drugie niewątpliwie będą jej potrzebne na dalszą podróż. Ona chyba lubi utrudniać sobie życie, choć niby chciała sobie ulżyć (zgadza się - przyp. red.). Teraz, kiedy wreszcie jest trochę chłodniej i kiedy zafundowałam sobie dwa dni odpoczynku, przespałam pełne osiem godzin w pozycji horyzontalnej, zaczynam odzyskiwać trzeźwość umysłu, choć miejsce magiczne i zupełnie odleciane. Nic nie zwiedzam, nic nie oglądam, nigdzie nie jadę, tylko śpię albo siedzę na tarasie, w ogródku lub przytulnej kuchni "Beethoven Backpackers" przy grzankach i herbacie. Ale zacznę od początku...

"O kochana, ty to już jesteś w Australii"
powiedziała Iza w lutym tego roku patrząc na moje buty firmy Kangaroos opatrzone emblematem w postaci tego zwierzątka. W domu były różne dziwne przedmioty: bumerang (pewnie żebym z tych Antypodów wróciła), portfelik i piórnik z kangurzej skóry (żebym nazbierała pieniążków i napisała tekst do Biuletynu), jakieś aborygeńskie obrazki i zdjęcia delfinów. Wpisałam więc do kalendarza termin wyjazdu (przeleciała mi wtedy przez głowę myśl, że jak się już tam znajdę, to do Nowej Zelandii tylko rzut beretem, a może bumerangiem) i ... kompletnie o tym zapomniałam, bo idea wydawała mi się zupełnie nie do zrealizowania z powodu córki Ady, pieniędzy, pracy, kota, czasu, zdrowia, możliwości itd.

"Masz robić mnóstwo zdjęć"
- rzekł Prezes 8.10.2000 r., godzinę przed moim wyjazdem na lotnisko kładąc przede mną nowiuśkiego, jeszcze ciepłego Canona zakupionego niedawno na niedzielnej giełdzie fotograficznej oraz worek z filmami. "Ale ja nie umiem tego obsługiwać!". "Tu jest instrukcja, przeczytasz w samolocie" - usłyszałam. Do tego jeszcze, abym się nie nudziła podczas długiego lotu, dorzucił przewodnik Lonely Planet i słownik, bo książka przecież jest po angielsku. "Jak ja to wszystko udźwignę?" - powiedziałam myśląc nie tylko o ciężarze plecaka, ale i odpowiedzialności.

Polecieliśmy w trójkę. Koreańskimi liniami. Przez Frankfurt i Seul. Po 31 godzinach podróży, w tym 21 w samolocie, wylądowaliśmy w Brisbane. Stamtąd Magda i ja pojechałyśmy nad ocean klimatyzować się, a Zenek na farmę w góry wgłąb buszu, gdzie i my za trzy dni miałyśmy dotrzeć, a na razie...

Byron Bay
znajduje się w najbardziej na wschód wysuniętej części Australii. Raj dla surferów, przepiękne plaże, pieniące się fale. Lubiący góry też mogą być zadowoleni, bo z otchłani wód wynurzają się prawie stumetrowe skały, na których godnie stoi malownicza, biała latarnia morska. Widoki przecudne. Miejscowość bardzo sympatyczna, atmosfera luzu, wszyscy mili, uśmiechnięci, zrelaksowani. Styl hippie, a nad nami domami unosiła się lekka mgiełka dymu... z marihuany.

Zatrzymałyśmy się w Bankhouse Backpackers - 18 AUD za noc plus śniadanie (naleśniki do oporu). "Jeżeli wylądujecie rano, to postarajcie się nie zasnąć przez cały dzień, wieczorem padniecie i różnicę czasu (9 godzin) macie już załatwioną" - poradziła nam Zosia jeszcze w Warszawie. Ciężka sprawa nie zasnąć po takiej podróży, zwłaszcza że przygotowania do niej miały charakter raczej działań wojennych niż spokojnej realizacji pokojowych planów. Ale udało się. Zielonolice i czerwonookie snułyśmy się po uliczkach i plażach miasteczka. Kierowcy i przechodnie traktowali nas z wielką wyrozumiałością, mimo że kompletnie nie mogłyśmy wpasować się w lewostronny ruch. Samochody nadjeżdżały zawsze z innej strony niż się człowiek spodziewał, a piesi z naprzeciwka schodzili za tę samą stronę co my, więc dochodziło do zderzenia lub zaczynał się swoisty taniec od krańca do krańca chodnika.

Kiedy doszłyśmy trochę do siebie, wsiadłyśmy w autobus do Nimnin - australijskiej stolicy narkotyków, a stamtąd zostałyśmy zebrane do Kaivala Meru, gdzie spędziłyśmy ponad miesiąc odbywając podróż "wgłąb siebie" na psychologicznych warsztatach (opisaną w biuletynie innego klubu).

Australijski busz
nie pachnie jak nasze europejskie lasy, za to ptactwo wrzeszczy okrutnie. Dokuczył nam zwłaszcza taki jeden osobnik, który niezależnie od pory dnia i nocy udawał szalejące pociski. Niespodzianką były pasące się kangury, z którymi dochodziło do spotkań twarzą w twarz, zwłaszcza rano, kiedy zaspani pędziliśmy o 630 na zajęcia. Roślinność swojska i znana... z kwiaciarni oraz domowych doniczek. Tylko rozmiary dużo większe. Araukaria jak nasze świerki, papirus jak zwykła trawa, a trzykrotki czy fitonie jako chwasty w ogródku. I eukaliptusy. Z obiecanych węży widziałam tylko dwa, w tym jeden oswojony, a jadowite pająki, jakich miało tu być mnóstwo, były owszem, ale martwe w słoiku. Komary po tegorocznej suszy też jakoś nie obrodziły.

Pogoda
absolutnie nie do przewidzenia. Zmienia się diametralnie kilka razy w ciągu dnia albo jest niezmienna przez dłuższy czas. Ostre słońce albo ulewa. Nic pośredniego. Temperatury w październiku lub w listopadzie od 10 do 35 stopni. Doświadczyłyśmy suszy, przy której wybuchały pożary buszu, powodzi w tym samym miejscu, bo w ciągu paru dni spadło z niebios mnóstwo wody. Coś takiego jak prognoza raczej tu nie funkcjonuje. Istnieją bieżące relacje.

Wodospad w buszu
Abyśmy kompletnie nie zwariowali w naszym skądinąd przepięknym miejscu odosobnienia położonym wśród malowniczych gór, wybraliśmy się na jednodniowy wypad do tropikalnego lasu. Wycieczka zaraz na początku zamieniła się w wyprawę, gdyż zgubiliśmy udeptaną ścieżkę i przedzieraliśmy się przez koszmarnie gęste, kolczaste, lepkie (i... co tam jeszcze przyjdzie do głowy) krzaczory, ślizgaliśmy się skacząc z kamienia na kamień lub po błotnistym brzegi strumienia, który doprowadzić miał nas do celu, czyli do wodospadu przypominającego wyglądem macicę i jajniki, będącego dla Aborygenów świętym miejscem narodzin. Miejsce rzeczywiście przepiękne. Warto tam było dotrzeć i wrócić tę samą drogą. Większość z nas zrobiła to na bosaka i to w terenie, który według mnie wymagał porządniego turystycznego obuwia, ale w trakcie wycieczki pozbyłam się tego ograniczającego przekonania. Największa zmorę stanowiły pijawki, które rzucały się jak... no właśnie pijawki na każdy odsłonięty kawałek ciała, wpełzały do butów, pod nogawki, za rękawy, a nawet przyczepiały się przez ubranie. Na początku dziwiłam się dlaczego tubylcy tak skrzętnie unikają kontaktu z czystą i przejrzystą wodą strumienia, po którym tak łatwo się szło. Zrozumiałam, kiedy zużyłam trochę czasu odrywając ok. 40 tych słodkich zwierzątek ze swoich łydek i stóp. Dzięki tym stworzeniom pozostawaliśmy na ziemi i nie odlatywaliśmy w zachwycie nad tym, co natura stworzyła.

Mt. Warning
zwany jest przez Aborygenów "łapaczem deszczu", bo nawet w najlepszą pogodę przykrywa go czapka chmur. Ale jak to z pogodą tutaj bywa, przez cały dzień naszej wycieczki była lampa. Szczyt jest częścią brzegu zapadłego i bardzo starego wulkanu, a według legendy należy do amerykańskich Indian, a przez Aborygenów jest jedynie pilnowany. Jeżeli chodzi o trudność, to stanowi on coś w rodzaju naszego Giewontu. Najpierw dobrze utrzymana ścieżka przez tropikalny las, w którym ginęliśmy jak krasnoludki wśród kilkudziesięciometrowych drzew porośniętych epifitami i lianami, a następnie trochę łańcuchów i wykutych stopni przed samym szczytem. Za to widoki... I góry, i jeziora, i ocean, i wyspy... Pięknie.

"To jest absolutnie niemożliwe!"
- słyszeliśmy ciągle od każdego, z kim dzieliłyśmy się naszymi planami, gdzie chcemy pojechać i co chcemy zobaczyć w ciągu dwóch tygodni po warsztatach. Na mapie wyglądało to tak niewinnie. Najpierw 2000 km na północ do Cairns, potem 3000 km z powrotem i jeszcze dalej aż do Sydney, następnie 1000 km do Góry Kościuszki i z powrotem do tego olimpijskiego miasta, skąd zamierzałam odlecieć do Nowej Zelandii, a Magda po tygodniu do Polski.

"A jednak udało się!"
Nie dowierzając swoim możliwościom, odwiezione przez Nemi do Murwillumbah kupiłyśmy bilety autobusowe do Airlie Beach (lał deszcz, więc zrezygnowałyśmy z planowanego autostopu) będącego w połowie drogi z Brisbane do Cairns. Ponieważ kurs był następnego dnia, więc wieczór, noc i poranek (wschód słońca nad oceanem) spędziłyśmy w pobliskim, dobrze nam znanym i lubianym Byron Bay.

Deszcz
Komunikaty radiowe mówiły, że pada wszędzie. Nie brzmiało to zachęcająco, bo nam marzyły się plaże i upały. Kiedy wiec do 23 godzinach jazdy w ulewnym deszczu, autobus dotarł do Airlie Beach, postanowiłyśmy z niego nie wysiadać. Zrobiłyśmy dopłatę u kierowcy i pojechałyśmy dalej. Przez okna oglądałyśmy osmalone niedawnymi pożarami, a teraz kompletnie zalane lasy eukaliptusowe. Plantacje trzciny cukrowej przypominały raczej pola ryżowe. A w radiu ciągle o zalanych i nieprzejezdnych drogach (tej naszej również), o wypadkach autobusów. Wcale nie było nam wesoło, no bo jak tę Australię w taką pogodę zwiedzać? W miarę upływających kilometrów i czasu warunki pogodowe się poprawiały.

Do Cairns
- stolicy północnej części wschodniego wybrzeża dotarłyśmy wieczorem, po 31 godzinach w autobusie. Gorąco, wilgotno, niebo bez chmur. Prawdziwy tropik. Następne dni spędziłyśmy w tempie 100 h/dobę.

Tjapukai to aborygeńska cepeliada (międzynarodowa cepeliada), ale było wszystko. 40.000 lat historii, legendy, przedstawienia, muzyka, nauka rzucania bumerangiem i bambusową dzidą, rośliny wykorzystywane do celów spożywczych i medycznych.

Potem pofrunęłyśmy 7,5 km kolejka linową nad górami usłanymi lasem tropikalnym. Nasza gondola bujała się okropnie, ponieważ rzucałyśmy się z naszymi aparatami z jednej strony na drugą. Powrót z Kurandy nastąpił magicznym, górskim pociągiem o westernowym klimacie, z którego oglądałyśmy liczne wodospady, przepaście, przełęcze i słuchałyśmy opowieści, ilu to ludzi zginęło przy budowie tej linii.

A następnego dnia było pływanie w masce z rurką nad rafami koralowymi. Oglądając wcześniej zdjęcia nie wierzyłam, że to podwodne łąki i ich mieszkańcy mogą mieć tak niesamowite kolory. Można to oglądać w nieskończoność. Bawić się w berka z ławicami tęczowych ryb. Woda turkusowa i przejrzysta, koralowce na wyciągnięcie ręki. Przypominały mi się oglądane w dzieciństwie filmy J. Cousteau i jego łódź "Calypso".

Z tego wrażenia zapomniałyśmy posmarować się blokerem przed drugim zejściem do wody i... poparzone byłyśmy okropnie (dzięki Ci, o Wielki Prezesie za Panthenol w apteczce). Ale nie ma tego złego... Zamiast spędzić resztę dni na rafach, na co miałyśmy ogromną ochotę, pojechałyśmy w góry (ok. 2000 m n.p.m.), gdzie jawiły się nam te zapierające dech w piersiach "okropne" widoki (mam nadzieję, że choć niektóre z nich będą do obejrzenia, bo Prezesowego Canona używałam bez opamiętania, ale też i bez umiejętności). Słynne wodospady (zwłaszcza Mila-Mila, znany z reklam kosmetyków), piękne jeziora i tropikalna dżungla dopełniły naszych wrażeń.

Ostatniego dnia popłynęłyśmy (konsekwentnie stosując płodozmian: góry, morze, góry, morze, góry,...) na maleńką (1,5 km średnicy) prześliczną wysepkę Green Island. Ostrzegano nas wprawdzie, że to bardzo komercyjne miejsce, wykupione przez Japończyków dla Japończyków, ale nie dałyśmy nie wystraszyć. I nie żałowałyśmy. 100 metrów od portu na plaży było już pusto i dziko. Zastanawiałyśmy się, gdzie są ci wszyscy ludzie ze statku, z którymi przypłynęliśmy na wyspę. Spojrzałyśmy na wodę i... zobaczyłyśmy las rurek. Tutaj też były rafy. My również ponurkowałyśmy, ale już bez przekonania. Poszłyśmy wiec kawałek plaży dalej oddawać się kontemplacji natury czując się jak rozbitkowie na bezludnej wyspie.

Australia jest krajem o bardzo małym zaludnieniu. W pojęciu miejscowych, jeżeli na plaży jest jedna osoba, to jest już duży tłok i idą dalej. Gdybyż oni znali taką Krynicę Morską albo Łebę... A tutaj, nawet w tak reklamowanym wszędzie miejscu jak Byron Bay, plaże, w naszym pojęciu, są puste.

Wrażenia ze spędzonych w okolicach Cairns dni miałyśmy zintegrować przez następne 3000 km w autobusie. Upał, mimo wszystko, przerósł nasze marzenia i ciągle zaskakiwało nas wychodzenie z klimatyzowanych pomieszczeń lub pojazdów. W efekcie pojawił się katar, ból gardła i poparzona skóra. Tym razem podróż trwałą 56 godzin. Zrobiłyśmy sobie tym razem duże przerwy na reanimacje - 6 godzin w Airlie Beach i tyle samo w Brisbane (spacer, basen, prysznic i spokojny posiłek). A widoki z okien autobusu już znane: z jednej strony góry, z drugie ocean. To już naprawdę stawało się nudne.

Jedzenie
Trochę rozrywki dostarczyła nam "zabawa w jedzenie". Przystanki były półgodzinne. W tym czasie toaleta (od razu długachna kolejka), wrzątek na herbatę (cena 0,8-1 AUD, też z kolejką), zrobienie i spożycie posiłku. W autobusie jedzenie absolutnie zabronione i jest to z całą surowością egzekwowane. W przystankowych barach owszem można konsumować jedzenie, ale tylko zakupione u nich, a ceny... Jedzenie okropne, więc było nieco organizacyjnej zabawy.

Kierowcy
tutejsi to specyficzny rodzaj ludzi. Rekrutowani są chyba spośród tych, u których przetrwały cechy pierwszych osadników-skazańców. Najlepiej było więc wobec nich być posłusznym i zdyscyplinowanym, gdyż w każdej chwili mogli cię wyrzucić z autobusu w połowie drogi. Chcieli to ze mną zrobić, kiedy się położyłam na podłodze, aby rozprostować kręgosłup. Na szczęście moja gapowata pokora i naprawdę spuchnięte nogi uratowały mi skórę. Punktualność obowiązuje tylko i wyłącznie pasażerów. Kiedy nasza współpodróżniczka Margit utknęła nam w dworcowej toalecie i spóźniła się zaledwie 2-3 minuty, miałyśmy sporo trudności, żeby nie odjechać bez niej. Z drugiej strony taka dyscyplina nie obowiązuje. Mokre po wyjęciu z bagażnika plecaki też ich nie interesowały. Ale są też w Australii i inni ludzie. Mili, uprzejmi, zrelaksowani i niesłychanie pomocni. I takich w większości spotykałyśmy na naszym szlaku.

Sydney
Kiedy tam wreszcie dotarłyśmy, marzyłyśmy tylko o spokojnym przespaniu kilku godzin w pozycji horyzontalnej. Nie było to nam dane. Schronisko "Boomerang", do którego zawiózł nas pierwszy "łapacz" (na szukanie innych i negocjacje nie miałyśmy sił) okazało się być bardzo ciekawe. Pokój prawie w podziemiach, droga do niego prowadziła przez pełne rur kręte labirynty, ale było tanio i z łazienką. Zapowiadało się, że będzie tu cicho i spokojnie. Niestety, w nocy kilkakrotnie budziła nas syrena pożarowa. Za którymś razem wpadli do pokoju również strażacy. Jak się rano okazało, alarm był fałszywy, jednak wszystkich mieszkańców budynku ewakuowano, stali w piżamach przez kilka godzin na ulicy. Tylko o nas zapomniano. A co by było, gdyby pożar był prawdziwy? Zmieniłyśmy lokum następnego ranka. Również na King's Cross, drugim po Nimbin centrum narkotykowym w Australii, ale w starym, ślicznym budynku, z pięknym patio w śródziemnomorskim stylu. Wreszcie trochę odsapnęłyśmy, obleciałyśmy co się dało w Sydney (tzn. operę, most, ogród botaniczny, galerie, itd.). Oczywiście w strasznym słońcu i upale (woziłyśmy tę pogodę ze sobą już do końca pobytu w Australii). Nie skorzystałyśmy z możliwości poćwiczenia wspinaczki za jedyne 120 AUD na słynnym moście, ale pojechałyśmy w odległe zaledwie półtorej godziny jazdy samochodem góry

Blue Mountains
Coś cudownego. Wąwozy, półkilometrowe urwiska, niesamowite formacje skalne. Swoją nazwę góry zawdzięczają kolorowi mgiełki z olejków eterycznych, które wydzielają w czasie najgorętszych dni eukaliptusy porastające w całości ten obszar. Warto by zostać tam na co najmniej tydzień. Pochodzić po nieuczęszczanych przez "normalnych" turystów szlakach, ale...

"Bez wejścia na Kościuszkę możesz nie pokazywać się w Polsce" zamailował mi Prezes. "To niemożliwe" - mówią nam we wszystkich informacjach turystycznych, kiedy pytaliśmy o możliwość dotarcia tam i z powrotem. To przecież 500 km w jedną stronę. Takie słowa na Magdę i mnie jak zwykle podziałały niezwykle mobilizująco (poza tym chciałam się móc pokazać w moim rodzinnym kraju). Magda znalazła szybko połączenie. Za godzinę był odjazd. Czy zdążymy? Czterogodzinna podróż pociągiem to naprawdę przyjemność. Przestronnie, chłodno, czysto, wygodnie. Potem przesiadka w autobus w Canberrze (stacyjka jak na jakiejś wsi) i 1800 byłyśmy w odległej o 90 km od Threbdo (podnóża Mt. Kościuszko) Coomie - australijskim, sennym miasteczku. Żadnego autobusu. Stop? "Spróbujcie rano, kiedy ludzie jadą do pracy' - doradzono nam. "Do jakiej pracy? Poza sezonem narciarskim nikt tam nie pracuje" - powiedzieli inni. "Ale my musimy! Bo my z Polski!! I to nasz patriotyczny obowiązek!!!" I co z tego, że prawie żaden Australijczyk nie kojarzy "Mt. Kozjosko" z naszym krajem, Polski z czymkolwiek, a po co w ogóle pchać się tam, kiedy sezon narciarski się skończył. "No, bo pięknie". "No tak, rzeczywiście pięknie" To rozumieją. Kiedy o 1900 odbiłyśmy się od klamki zamkniętego na głucho schroniska w Jindabyne (już tylko 36 km od celu), a na ulicach nie było ani żywego ducha, zdecydowałyśmy się pojechać dalej. "Ale macie szczęście dziewczyny, przecież tutaj o tej porze dnia i roku nic nie jeździ". A jednak. O 2000, tuż przed zmierzchem byliśmy na miejscu. Wyciągiem (o, wybaczcie mi kochani, ale samolot!) z Threbdo (1370 m) na wysokość 1930 m i dalej 7 km marszu prawie płaską autostradą przystosowaną do prowadzenia dziecięcych wózków. Szłyśmy w klapkach, choć od czasu do czasu droga ginęła w śniegu i było normalnie, klubowo. Widoki swojskie, jak bieszczadzkie połoniny w maju, pokryte łatami śniegu. Te piękne okoliczności przyrody można było podziwiać nie patrząc pod nogi, bo droga była gładziutka, choć bieganie i jazda na rowerze, nie wiedząc czemu zabroniona, więc trzeba było iść w stylu Korzeniowskiego.

Na najwyższym szczycie kontynentu (2228 m) spotkałyśmy Niemców z dziećmi i australijskie wycieczki szkolne. Pogoda fajna. Dosyć wiało, ale wreszcie była ludzka temperatura. W schronisku pustki, zaś szlaki wyglądały malowniczo. I tutaj warto by było pochodzić dłużej. Ale nam trzeba było uciekać.

"Gratuluję zdobycia Kościuszki, czy było trudno?"
- to znowu list od Prezesa. Hm... było, ale dopiero po zejściu na dół. Bus kursujący co drugi dzień miał co prawda przyjechać tego dnia, ale nie dodzwoniłyśmy się do kierowcy (tak pewnie i inni turyści), więc złapałyśmy stopa. 180 km do Canberry. O 1645 ostatni pociąg, o 1715 ostatni autobus (ze stolicy! do Sydney!). Była 1345. Powinnyśmy zdążyć. Straszny upał. O 1600 docieramy do Coomie. Jeszcze 30 km. Zrezygnowane poszłyśmy do McDonalda i w końcu zdecydowałyśmy się na ten niepewny autobus, który to nie ma połączenia dalej. Lecz autobusu nie było. A mój samolot odlatywał rano ok. 900. Biletu ze sobą nie miałam, wiec nie było jaki zadzwonić i go przebukować.

O 2000 byłyśmy w stolicy. Na dworcu autobusowym (pustym i zamykanym na noc, więc nie ma jak poczekać) dowiedziałyśmy się, że najbliższe połączenie do Sydney jest o 300 rano, na miejscu autobus jest o 700, więc miałyśmy szansę zdążyć. Ale było tylko jedno miejsce i to bez żadnej gwarancji. Zdecydowałyśmy się na to miejsce, mając nadzieję na drugie. Jeszcze tylko pozostało poczekać 7 godzin. Na szczęście dobre duszki czuwały. Kierowca, który nas przywiózł do stolicy, rodowity Australijczyk o nazwisku Pochdalofszky, potomek Węgierki i Austriaka, cukrzyk i sercowiec z wszczepionym by-passem zaopiekował się nami jak ojciec. Ugościł w swoim domu, poznał z rodziną, nakarmił, napoił, obwiózł potem po mieście zdradzając przy tym niesamowitą pasję przewodnicką i miłość do swojego miejsca zamieszkania.

O 300 rano rozstałyśmy się z Magdą. Autobus był niestety zapchany. Następny był dopiero o 700. Nasz dobroczyńca doczekał z nią do otwarcia dworca nie zważając na swoje zdrowie. Ja zaś dotarłam do Sydney 0 720, w schronisku byłam o 745. Samolot zaś był o 930. Pozostało jeszcze "tylko" spakować się i dotrzeć w porannym korku na lotnisko, odprawa celna i bagażowa, dwukilometrowy bieg (to nie Okęcie) do odpowiedniego rękawa. O 920 siedziałam w samolocie. Uff...

Do zobaczenia Australio. Jeszcze tu wrócę.