Historyczne przejście letnie w Beskidzie Niskim

W specyfikę letnich przejść kursowych wprowadził już czytelników w poprzednim numerze Biuletynu Krzysiek Lipiński.. Dość powiedzieć, że przejście składało się z niezliczonej ilości cerkiewek (do 4 dziennie), obchodzenia wszelkim możliwych górek ze wszelkich możliwych stron, niewyspanych kursantów i wymiękającej co jakiś czas kadry z zegarkami przesuniętymi dwie godziny do przodu, co po pewnym czasie dość skutecznie uniemożliwiało zorientowanie się w rozkładach jazdy. No i jeszcze pozostało dużo wspomnień - w tej chwili miłych i nawet śmiesznych, ale chwilami bywało wręcz strasznie...

"MUROWANA, Z ZEWNĄTRZ SZALOWANA..." - czyli jak nie należy używać kompasu

Był czwarty dzień przejścia. Do tej pory udawało się nam dochodzić na miejsce noclegu o dość przyzwoitej porze. W każdym razie do świtu zostawało jeszcze trochę czasu. Niestety, ten kursodzień miał stać się pierwszym z wielu, gdy przybyliśmy dużo później. Nasze pięcio- czy sześcioosobowe speckomando wypączkowało z większej grupy1 dopiero po obiedzie, gdzieś między Tyliczem i Lackową. Krzysiek Lipiński ze swoimi powędrował na zachodnią ścianę L., my zaś z Marzanną jako kierownicą i Butoldem jako instruktorem mieliśmy zdobyć Harniaków Wierch, zejść do Izb, zwiedzić tamtejszą murowaną cerkiew i przez góry udać się do Czertyżnego na nocleg. Z całego planu został wykonany tylko punkt pierwszy. Udało się nam nawet osiągnąć drogę prowadzącą z Banicy (na północy) do Izb (na południu). Sytuacja była właściwie bezproblemowa. Wszyscy wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, droga była prosta, szeroka i nawet nieco utwardzona. Kierowniczka "zorientowała" mapę i ruszyliśmy, prosto na... północ. Szok odebrał nam z początku głos, a zanim go odzyskaliśmy, Butold dał nam dosadnie do zrozumienia, co zrobi z resztą, jeśli ktoś coś piśnie. Późniejsze próby zwrócenia uwagi Marzannie, że jesteśmy w Banicy zostały przez nią zignorowane ("O, zobacz, jak ładna szkoła!", "A może posiedzimy na przystanku?"- nie muszę chyba dodawać, że i na szkole, i na przystanku były stosowne tabliczki z nazwą miejscowości). Po kolacji ogarnęło nas zwątpienie. Jak to - tyle czasu tu jesteśmy i nic?

Gdy doszliśmy do cerkwi - w oczywisty sposób zbudowanej z drewna - spotkaliśmy drugą grupę. Bucio wyrwał do przodu - i już wiedzieli, że oni może są w Banicy, ale my - w Izbach. Najpierw cerkiew omawiał Skrzyś - jak się męczył, żeby nie wymienić nazwy miejscowości! I te pełne litości spojrzenia! Gdy Skrzysiowi wędrowcy weszli do środka, Marzanna omówiła cerkiew "murowaną, z zewnątrz oszalowaną", po czym zniknęła na chwilę. Powróciwszy, poinformowała nas ze śmiechem, że jesteśmy w Banicy. Już gdzieś od godziny.

Ponieważ byliśmy tylko godzinę od naszego miejsca noclegu, Butold naprędce wymyślił jakąś sadystyczną trasę, okrążającą miejsce naszego domniemanego noclegu, tak że na sen nie mieliśmy już nadziei. Na nieszczęście, a może na szczęście, znowu coś się pokiełbasiło na linii północ-południe i do Czertyżnego dotarliśmy już o szóstej rano.

PRZEJŚCIOWE PRZEBOJE (cz. I) - czyli śpiewane sygnały

Aż do czasu manewrów przebojem były różne przyśpiewki: a to o skinach, a to o tankach. Marzanna - sprowadzając grupę z Jaworzyny Konieczniańskiej na Przełęcz pod Rotundą - i mocno obawiając się kolejnej wpadki, umówiła się z Pszczółkiem i Wojtkiem, że jak trzeba będzie iść w prawo, śpiewać będzie jeden, a jak w lewo - drugi. Butold dziwił się, że jak Marzanna staje, to zaraz któryś z nich śpiewa. Dopiero na spotkaniu poprzejściowym dowiedział się, dlaczego w grupie wybuchła panika, gdy w pewnym momencie zaczęli śpiewać obaj na raz.

PRZEJŚCIOWE PRZEBOJE (cz. II) - czyli muzyka łagodzi obyczaje

W czasie manewrów mieliśmy bazę w stodole w Krywej koło Banicy. Po manewrach część osób wyjechała, reszta zaś czciła szczęśliwe ich zakończenie, tudzież oglądała Mistrzostwa Świata w piłce nożnej w szkole w Krywej. Sielską atmosferę gotowania supergluta przerwało wtargnięcie mocno już napitych autochtonów. Ultimatum sprowadzało się do bezzwłocznego dostarczenia nowoprzybyłym kasy na wódę, tudzież obalenia z nimi flachy. Butold kategorycznie odrzucił obie możliwości ("Na kursie nie pijemy"- przypomniał surowo, choć pewnie znaleźliby się chętni do poświęcenia się dla dobra grupy). Panowie z Krywej byli wyraźnie źli, z naszej strony rozważaliśmy możliwość starcia wręcz ewentualnie na pogrzebacze, niemniej słuszna uwaga o meczu na nieswoim boisku ostudziła nieco bitewne zapały.

Po upływie trzech minut grupa negocjatorów przystąpiła do dzieła. Po pierwszej minucie panowie nieco się zmartwili ("Patrz pan, pusty portfel", "My to oaza, a ten to ksiądz"2), a po drugiej poczuli zapewne litość z politowaniem (coś w stylu "Nawet na wódkę nie mają"). Ktoś zaproponował budyń, Tomczyk wyciągnął gitarę... Ale bohaterem wieczoru został Skrzyś. "Biały Miś" w jego wykonaniu tak przypadł tubylcom do serca, że co chwilę, gdy tylko Tomczyk usiłował go zluzować, bełkotliwymi głosami mówili: "Zostaw. Małemu daj. Niech gra Białego Misia". A trwało to do rana. A samą piosenkę śpiewaliśmy do końca przejścia.

O CERKWIACH DREWNIANYCH - cd.

Szesnasty dzień przejścia zaczął się nieszczególnie. Poranny przegląd zapasów wykazał na stanie mleko w proszku, 1 kg kaszy manny i nieco czerstwego chleba. To wszystko na kilkanaście osób (i to - poza jednym przypadkiem niżej podpisanej - osób płci męskiej).

Wachta, czyli dwóch zgłodniałych mężczyzn o ponadprzeciętnych (jak się okazało) zdolnościach kulinarnych, uznała, że śniadanie to podstawa i musi być solidne. Jak postanowili, tak zrobili. Ugotowanie całej kaszy w pięciu litrach mleka sprawiło, że z naszej zupy mlecznej mogliśmy formować pulpety i je podrzucać. Płynne to nie było na pewno. Co gorsza, nie było też to nazbyt jadalne i sporo kaszy zostało. Nie mogąc patrzeć na takie marnotrawstwo Przemek zapakował kaszę w słoik i przez pół dnia proponował nam kanapki z ową kaszą... W Tylawie dokupiliśmy do tego dżem z zielonych pomidorów (chleba nie było...)3

Pociągnęliśmy na tym do późnego popołudnia, aż do sklepu w Zawadce Rymanowskiej. Przedtem jednak czekała nas cerkiew z niezwykłymi ikonami.

Cerkiew omawiał Przemek, który zaprezentował nader nowatorską interpretacją świętych przedstawionych na ikonach: "(...), a tu ikona chramowa, przedstawiająca Matkę Boską Pokrow...". Wspomniana ikona była może i częściowo zasłonięta, ale święty wyglądał bardziej na zakutego w zbroję rycerza, nie zaś na Matkę Boską. Butold okazał zainteresowanie tematem i wszyscy podeszliśmy bliżej. Przemek dopiero teraz rzucił okiem na to, o czym mówił, i zapytał nieco niepewnie: "A może to święta Paraskewa?". Tylko Wojtek zachował powagę.

SMOKI HAWAJSKIE

Tego dnia - a był to przedostatni dzień przejścia - na najdalszy kraniec doliny Izworu doczłapaliśmy się gdzieś o dziesiątej rano. Lało niemiłosiernie. Wszystko ociekało wodą, było zimno i ohydnie. Spod tropiku wypełzł nieco już zużyty Tomczyk i rzekł tajemniczym głosem: "Czy wiecie, że spotkaliśmy smoki?". Pomyślałam, że i on oszalał. Oddajmy głos naocznemu świadkowi4:

"Było ciemno, mgła. Wyszliśmy na skraj lasu, na stokach Hawajskiej. Był odpoczynek, ktoś poszedł w krzaki, krążyła czekolada. Nagle w ciemności coś zamajaczyło. Coś wielkiego i porykującego szło prosto na nas. Więc wszyscy chodu w las. Złapaliśmy jakoś swoje wory, a ja swój zostawiłem, bo myślałem, że zaraz po niego wrócimy. Ale nie było to takie proste. Bo co podchodziliśmy po ten nieszczęsny plecak, to zaraz to coś strasznie ryczało. Usiłowaliśmy wziąć stwora podstępem, część odwracała jego uwagę, ale wtedy pojawił się drugi ryczący potwór, i jeszcze jeden... Byliśmy przerażeni i zastanawialiśmy się, co to w ogóle może być... I to w takich ilościach. Zostawiliśmy plecak i roztrzęsieni poszliśmy na nocleg. Rano wróciłem w tamto miejsce i odzyskałem plecak. To były krowy, a właściwie olbrzymie holenderskie byki".

* * *

Długo jeszcze można by snuć opowieści o przejściu:
O tym, jak grupa zostawiona na kilka minut w ciemności zgasiła latarki i zasnęła tak kamiennym snem, że kierownik ganiał potem godzinę po lesie, krzycząc i wołając, by w końcu potknąć się o czyjeś nogi.
Jak - już ostatniego dnia - przepędziłam grupę z Wisłoka na Tokarnię w tempie ekspresu i na górze odwróciłam się i spytałam beztrosko: "Zmęczeni jesteście?", a siedmiu chłopa padło jak jeden mąż na glebę (w czasie naszego biegu na górę żaden ambitnie nie odstawał!).
Jak kursantka zapytana na mostku nad potokiem Baranie: "Gdzie jesteśmy?", odrzekła: "Przechodzimy przez potok, baranie".
Jak Fazi założył się z Butoldem, że na spotkaniu poprzejściowym zje trzydzieści pączków i przegrał zakład - spasował gdzieś w połowie trzeciej dziesiątki
I... to by było na tyle.

PS. Opisywane przejście odbyło się w lipcu 1990 roku. Kadra: Witold "Butold" Kowalski, Tomek "Tomczyk" Kudlicki, Krzysiek Lipiński, kursanci: Kasia Dobrzyńska, Kasia Górska, Monika "Bliźniak" Kacprzak, Gosia Kamińska, Marzanna Kraszewska, Monika "Babcia" Schmidt, Krzysiek Błażejowski, Artur Jędruszek, Rafał "Fazi" Kapuściński, Wojtek Pierga, Leszek "Lesiu" Robak, Krzysiek "Skrzyś" Skrocki, Jarek Szostakiewicz, Robert "Benek" Tyszewicz, Paweł "Pszczółek" Wszoła, Piotrek Zalewski, Przemek Złoty (mam nadzieję, że nikogo nie pominęłam).

1 Dla wyjaśnienia: liczba kursantów na przejściu wynosiła od 10 do 16 sztuk, stąd też czasami łazilimy aż w trzech grupach.

2 Chodziło oczywicie o Butolda.

3 Kto tego nie jadł, to jakby nie żył jeszcze... (przy ogromnych chęciach nie możemy sobie wyobrazić tego kulinarnego wynalazku - przyp. red.).

4 Jest to relacja Przemka Złotego. W relacji Tomka Kudlickiego brzmiało to nieco barwniej, ale było chyba nieco przesadzone.