Wspomnienia z Tien Szanu

Na Dworcu Wschodnim w Warszawie machają nam chusteczkami na pożegnanie (autentycznie!) Bartek - zeszłoroczny pogromca Chana, Justyna, zdesperowana faktem, że w jej przypadku śnieżne granie i "słońce w oczach" będą musiały zaczekać do następnego razu, oraz kilkoro innych przyjaciół. Po niecałej dobie opuszczamy wagon WARS-u - ostatni bastion zachodniej cywilizacji - i zapuszczamy się w interior Dworca Białoruskiego w Moskwie. Odpędziwszy namolnych kulisów, sami transportujemy potwornie ciężki bagaż przez pół miasta, potem resztę dnia "zwiedzamy", czyli snujemy się po mieście bez celu w lejącym się z nieba żarze.

Wieczorem ruszamy pociągiem do Kazachstanu, a po trzech dobach wyjętych z życiorysu (u niektórych - niemal dosłownie!) docieramy do Ałmaty. Tutaj dalszy ciąg egzotyki: hotel - wczesny stalinizm, karaluchy jak małe szczury. Są też atrakcje towarzyskie w postaci imprezy ze spotkanymi tu Prezesem i Maćkiem (jak mawiał nieodżałowany Jacek Woszczerowicz: "jaki ten świat mały..., a półświatek jeszcze o połowę mniejszy...") na szczycie lokalnej Gubałówki (na rachunku w knajpie osobna dopłata za "muzikantow").

* * *

Nazajutrz ruszamy wreszcie w góry ciasnym busikiem. Przy wjeździe w strefę nadgraniczną czekamy dwie godziny, żeby ktoś raczył rzucić okiem na nasze "propuski" (porządny komendant jednostki wojskowej nigdy nie traci okazji, by pokazać, kto tu rządzi), ale w końcu docieramy wieczorem do alpbazy Akkoł, położonej na wysokości około 2000 m n.p.m. Następnego dnia mamy trochę szczęścia - pogoda pozwala na lot helikoptera do bazy pod Chanem. Pomysłowe manewry mające na celu pozbycie się słono płatnej nadwagi bagażu, dwadzieścia minut lotu i już jesteśmy w sercu gór, w bazie położonej na wysokości około 4100 m n.p.m., w górnej części lodowca Inylczek Północny, pod majestatyczną, prawie trzykilometrową północną ścianą Chan Tengri.

* * *

Kilka następnych dni niepogody spędzamy na nieśmiałych próbach aklimatyzacji (wycieczka po lodowcu uwieńczona lepieniem bałwana) i integrowaniu się z przybyłą tydzień wcześniej sześcioosobową ekipą z Gorzowa. Wreszcie się "wylampia" i można ruszać w góry. Najpierw trawersuje się w poprzek lodowca - zajmuje to przynajmniej pół godziny energicznego marszu. Z moreny do obozu 1 (około 500 m. różnicy wysokości) droga prowadzi szerokim, lawiniastym zboczem. Odcinek z "jedynki" do "dwójki" (ok. 5600 m n.p.m.) jest bardziej wymagający, zarówno pod względem kondycyjnym, jak i technicznym. Stroma śnieżna grań jest w zasadzie pozbawiona płaskich miejsc "odpoczynkowych", od czasu do czasu pojawia się dla urozmaicenia skalny uskok, którego pokonanie, nawet przy pomocy poręczówek, wymaga na tej wysokości sporego wysiłku. Ten fragment, który do góry zajął nam cały dzień, w drodze powrotnej przebiegliśmy w niecałe dwie godziny.

* * *

W bazie robimy bilans "strat w ludziach" i wychodzi na to, że do próby wejścia na szczyt nadaje się jeszcze tylko połowa ekipy. Po kilkudniowym odpoczynku ruszamy do góry we trójkę: Łukasz, Tomek i Adam. Znaną nam już trasą docieramy do "dwójki", potem we mgle i w drobnym śniegu, po dość trudnym terenem mikstowym, po coraz bardziej wystrzępionych poręczówkach wychodzimy na kulminację bocznej grani, którą prowadzi nasza droga - tzw. "Plecy Czapajewa", ok. 6150 m n.p.m. Stąd już tylko mały kawałek w dół, do śnieżnych jam obozu 3 na przełęczy 6000 m n.p.m.

* * *

O świcie sceneria jest trochę jak z innej planety - przenikliwy wiatr i mróz, wokół morze gór, przed nami rozłożysta grań szczytowa, z prawej strony podparta jasnym pasem skał "marmurowego żebra". Dalej na południe w pierwszych promieniach słońca błyszczy potężny masyw najtrudniejszego z pięciu radzieckich siedmiotysięczników - Piku Pobiedy (7439 m n.p.m.)

Długi łańcuch kandydatów na zdobywców szybko się rozrywa - każdy własnym tempem pnie się wzdłuż poprzecieranych poręczówek. Na wysokości ok. 6600 m n.p.m. jestem o czternastej. Moje szanse na zdobycie szczytu wyglądają mizernie, bo właściwie za jakąś godzinę należałoby zacząć wracać, postanawiam jednak przynajmniej trochę wyśrubować swój rekord wysokości, zwłaszcza że psująca się zwykle popołudniami pogoda na razie się utrzymuje. Najpierw kilkudziesięciometrowy próg skalny, dalej śnieżny kuluar wyprowadza na ramię, od którego ciągną się w górę rozległe podszczytowe zbocza. Jest późno - dochodzi siedemnasta, ale pogoda nadal w porządku, więc już wiem, że nie "odpuszczę". Spotykam schodzącego ze szczytu Tomka - krótka pogawędka i każdy rusza dalej w swoją stronę. Po dziewiętnastej widok metalowego trójnoga upewnia mnie, że dotarłem wreszcie na wierzchołek. Według starszych pomiarów trójnóg stoi na wysokości "zaledwie" 6995 m n.p.m., ale powyżej jest jeszcze przynajmniej 7-8 metrów nawianego śniegu, na który nie zaszkodzi wejść dla pewności, że zaliczyło się magiczne 7000 m n.p.m. Wkrótce zajdzie słońce, a nad Pobiedą zaczynają kłębić się chmury, więc jeszcze tylko kilka zdjęć, kamyk do kieszeni na pamiątkę i szybko na dół.

Póki widno, idzie całkiem sprawnie, później trzeba zjeżdżać po ciemku, krzesząc iskry rakami, a przy każdej "przesiadce" przyświecać czołówką, żeby z kłębowiska starych poręczówek wybrać tę najmniej przetartą. Na przełęczy w kompletnych ciemnościach i śnieżnej zadymce nie jest łatwo odnaleźć jamę, ale w końcu jakoś się udaje. To był długi dzień - od czwartej rano do drugiej w nocy!

* * *

Powrót do bazy jest męczący, zwłaszcza początkowe podejście na Plecy Czapajewa w huraganowym wietrze - góra nie chce się z nami tak łatwo rozstać. Wszyscy tęsknimy już za zieloną trawką, ale przez kilka dni panuje "nieliotnaja pagoda". Helikopter zabiera nas w ostatniej - z punktu widzenia ważności naszych biletów powrotnych - chwili, fundując nam przy okazji efektowną wycieczkę poniżej pułapu chmur krętymi dolinami centralnego Tien-Szanu.
Droga powrotna do Polski to kolejnych kilka dni podziwiania kazachskiego stepu z okien brudnego pociągu - chciałoby się o tym jak najszybciej zapomnieć, a w oczach zachować tylko obraz strzelistej marmurowej piramidy na tle granatowego nieba.

Termin wyprawy - 21.07-23.08.2001 r.
Skład: Bernard Chazan, Julita Karaś, Adam Malinowski, Tomek Pietrewicz, Bolek Pietrzyk, Łukasz Stebelski.