Skalne dialogi


Bartosz: Dotarliśmy wcześnie. Jak zwykle się nam poszczęściło, mimo że pokręciliśmy drogę i jechaliśmy aż sześcioma "stopami". Byliśmy na miejscu już o 18. Niezły czas - 9 godzin z Warszawy. Izka nie miała wątpliwości, umieszczenie dwóch farciarzy w jednym zespole musiało tak się skończyć. Tak jak się umówiliśmy, zrzuciliśmy plecaki na łące, przed wejściem w las. Małe mycie, kolacja. Gdy zapadł zmierzch, rozbiliśmy namiot. Ola z Witkiem mieli pewnie przed sobą jeszcze ostatnie kilometry na piechotę, bo po zmierzchu samochody nie biorą... Gdy tak siedzieliśmy i czekaliśmy nagle z drogi zjechał samochód i znaleźliśmy się w świetle reflektorów radiowozu. Poczuliśmy się trochę nieswojo. Czy biwakowanie na czyjejś łące na granicy parku krajobrazowego jest aż taką zbrodnią? 

Ola: Policjantom nawet przez myśl to nie przeszło! Nie mogli się tylko nadziwić, dlaczego chcemy, żeby nas podwieźli akurat tu, za most, a nie pod jakiś kemping czy pensjonat, bo tam, w tych krzakach czekają nasi znajomi. A złapaliśmy ich przypadkiem, gdy idąc automatycznie wyciągałam rękę do wyprzedzających nas samochodów. Z początku surowi, z formalnym "czy coś nie tak?" okazali się bardzo mili i w ten sposób, za kuloodporną szybą dojechaliśmy na pierwsze spanie. A pierwszą i ostatnią noc, zgodnie z planem oszczędnościowym, spędziliśmy na łące, 10 minut od pola namiotowego, na którym biwakowaliśmy przez pozostałe 5 nocy. 

- Tabor "Pod Krzywą" na przełęczy pod górą Sokolik w Rudawach Janowickich znaliśmy już z poprzednich wizyt. Można tam znaleźć wszystko czego potrzeba dobrej bazie, od sanitariatów i wiaty po przemiłą atmosferę i gościnnego bazowego. I chociaż Krzywej Turni stamtąd nie widać, od skał na szczycie Sokolika dzieliło nas 20 minut stromego podejścia. W sam raz na rozgrzewkę! A na górze piękne wspinanie: granit, różnorodne drogi, niektóre dość mocno eksponowane, z widokiem na rozległą dolinę i Karkonosze (wielkie wrażenie robią w maju - całe w śniegu). Bardzo dużo dróg, tak że każdy znajdzie coś dla siebie: od półtorametrowych boulderów do sześćdziesięciometrowych dróg pokonywanych nawet na 3 wyciągi, dobrze obite (choć znajdą się psychiczne extremy). Skała jedyna w swoim rodzaju - nie jest to śliski jurajski wapień z chwytami katującymi palce, tarcie jest tak dobre, że po dwóch dniach wspinania spod opuszków palców prześwitują kości. Dni odpoczynku i regeneracji naskórka można było wykorzystać na spacery. 

- W ogóle okolica jest przepiękna i bardzo ciekawa. Małe miasteczka i wsie, pełne charakterystycznych poniemieckich zabudowań, są bardzo malownicze. Jednak nasz plan zwiedzania okolicy układaliśmy pod kątem ciekawych skał. Starościńske Skały to nierzadkie w tym rejonie głazy rozsiane po lesie, niektóre wcale pokaźnych rozmiarów. Potężna skała Piec o wysokości ok. 40 metrów, z tarasem widokowym na szczycie, wywieszająca się ośmio- metrowym dachem, zrobiła na nas olbrzymie wrażenie. Dalej na naszej trasie był Skalny Most - dwie 25-metrowe wieże, połączone na szczycie, potem ruiny zamku Bolczów pięknie wkomponowanego w skaliste wzgórze. W drodze powrotnej na Tabor dokupiliśmy jeszcze jedzenia... 

- Mimo, że zawsze starannie planowaliśmy zakupy, prawie co dzień rano okazywało się, że trzeba skoczyć na dół po jakieś niezbędne drobiazgi jak chleb (a przy okazji świeże mleko od krowy i warzywka do śniadania). W ogóle jedliśmy luksusowo. Weki od babci, choć trochę ciężkie okazały się świetnym pomysłem, "chińszczaki" odeszły do lamusa. Co ciekawe mimo kulinarnej rozpusty, wydaliśmy po około 110 zł na dziewięciodniowy wyjazd. Sprawdził się nasz prymus. Musieliśmy jednak znosić wesołe pytania bazowego w stylu: "To co, dokąd dziś odlatujemy?" a spragnieni ciszy biwakowicze z chęcią użyczali nam swoich kuchenek. Relaksowa atmosfera sprawiała, że obiady przy świecach przeciągały się do późnej nocy i płynnie przechodziły w imprezy przy ognisku, a leniwe śniadania skutecznie uniemożliwiały realizację ambitnego planu wychodzenia na wspinaczkę o 9 rano. 

- Czasami zdarzało się nam wyjść bardzo późno. Na przykład w dniu, w którym przyjechał Tomek - koło południa była przelotna burza, więc poszliśmy się wspinać dopiero o 16, a ostatnie drogi robiliśmy już po zmroku. Strome zejście po ciemku, bez latarek było ciekawym przeżyciem. Innego dnia ulewa złapała nas w skałkach - nie zdjęliśmy nawet liny, schowaliśmy się w kolebie. Jak się okazało większość wspinaczy zbiegła się tam prędzej czy później i pod głazem zrobiło się całkiem ciasno, a ku powszechnej radości po chwili z sufitu zaczęła lecieć woda. Potem jeszcze trzeba było wejść na szczyt Sukiennic, po mokrej skale, aby odzyskać linę i karabinek Delikatnie przemoczeni, z ciężką nasiąkniętą wodą liną, zeszliśmy się pakować. Co prawda wyjeżdżaliśmy następnego dnia rano stopem, ale czekała nas jeszcze noc na łące - oszczędność musi być! Odprowadziliśmy jeszcze Konrada na pociąg do Trzcińska (budynek stacji SanFranTrzcińsko) i zabraliśmy się za rozbijanie namiotów w sierpniowej rosie. 
Nazajutrz rano pozostało nam zwinięcie namiotów i powrót do domu z myślą, że prawdopodobnie wrócimy tu dopiero za rok.