czyli jak zdobyliśmy Demawend 

Na początku 1979 roku powracający z francuskiej emigracji przywódca opozycji muzułmańskiej Ruhollah Chomeini faktycznie przejął władzą w państwie. Ustępujący Szach Muhammad Reza Pahlawi musiał opuścić kraj. Już w kwietniu 1979 roku proklamowano Islamską Republikę Iranu, jako pierwszy taki kraj na świecie, oparty wyłącznie na zasadach islamu i szariacie, czyli prawie religijnym. Wybrany prezydent był tylko marionetką, gdyż władzę sprawowała Rada Strażników Rewolucji Islamskiej, która czuwała nad zgodnością prawa z Koranem. Rozpoczęły się mroczne czasy w dziejach tego jakże pięknego kraju. Kobietom nakazano noszenie czadorów, czyli czarnych zasłon okrywających całą postać. Mężczyźni musieli zaś zrezygnować z krótkich spodni i koszul z krótkimi rękawami. Niezależna telewizja, prasa, czy choćby zachodni styl życia zostały zakazane, a za posiadanie alkoholu i narkotyków groziła kara śmierci. 

Reza

Reza Azami na pierwszy rzut oka nie był typowym Irańczykiem. Niezbyt wysoki, łysiejący, w okularach znacząco różnił się od przyjętego stereotypu. Większości Europejczyków potomkowie Persów kojarzą się zapewne z postawnymi mężczyznami z bujną, kruczoczarną czupryną i koniecznie z wąsami. Reza był zupełnie inny. Jak sam o sobie mówił, pochodził z Tabrizu, jednego z największych miast Iranu. Oczywiście największy jest Teheran, który ze prawie dziesięcioma milionami mieszkańców może równać się zapewne z wieloma miastami Azji, ale to właśnie Tabriz ma swój jedyny i niepowtarzalny charakter. Tutaj splatają się ze sobą i muszą żyć we wzajemnym zrozumieniu różne grupy etniczne. W tym tyglu narodowościowym mieszają się wpływy tureckie i ormiańskie, azerskie i irańskie, a większość ludzi mówi o sobie, że są Kurdami. Miasto znajduje się w tzw. Zachodnim Azerbejdżanie, bodaj najbardziej zielonej i najpiękniejszej prowincji suchego oraz pustynnego przecież Iranu - kraju, który pod rządami ajatollahów stał się jednym z niewielu tak izolowanych państw świata. 
Reza, mimo iż skończył studia i biegle władał językiem angielskim, o sobie mówił niewiele, a o rodzinie w ogóle nie wspominał. Po bliższym poznaniu widać było w nim jednak irańską dumę i gościnność. Mimo, iż przyszło mu żyć w trudnych czasach, to zdaje się nie do końca podporządkowywał się wszechobecnej władzy i zakazom ajatollahów. Podobnie robi wielu jego rodaków. Niektórzy emigrują do Ameryki lub choćby Turcji, czy do Europy Zachodniej, wakacje spędzają zaś na Cyprze, gdzie mogą zrzucić czarne ubrania i choć przez chwilę poczuć się wolnymi ludźmi. Iran zaczyna się jednak powoli zmieniać. Od niedawna zaczęto sprowadzać coca-colę, wroga numer jeden narodu irańskiego - produkt amerykańskich imperialistów. Internet nie jest już zakazany. Ludzie, szczególnie młodzi i wykształceni powoli mają dość izolacji i szariatu. Nowa rewolucja wydaje się wisieć na włosku. 

* * * 

W pierwszych dniach sierpnia 2002 roku ruszyliśmy, stosując się oczywiście do wszelkich zakazów prawa koranicznego, do Islamskiej Republiki Iranu. Początkowo mieliśmy tylko jeden cel - zdobyć Demawend najwyższą górę w tej części Azji, ale po kilku dniach spędzonych wśród gościnnych Irańczyków powoli zaczęliśmy zmieniać zdanie. Po górach przyszedł czas na Sziraz, Persepolis i dalej wgłęb Iranu na Bam, Kerman, Jezd i perełkę sztuki perskiej - Isfahan. 

Podejście

Stary, przygarbiony pasterz właśnie kończył parzyć wyśmienitą irańską herbatę, gdy pięć zgarbionych postaci, przygniecionych ciężarem ogromnych plecaków, wypakowanych jedzeniem i sprzętem górskim pojawiło się na horyzoncie. Zbliżaliśmy się do oazy Espech składającej się z kilku drzew, sztucznie posadzonych na jałowym stoku gór Alborz. Ten kawałek cienia i przyjemny chłód bijący od niezbyt obfitego źródła, jawił nam się jak balsam dla naszych zbolałych stóp i ramion. Wody nie widzieliśmy od dobrych kilku godzin i gdyby nie ta niewielka oaza z pewnością zdobycie Demawendu pozostałoby w sferze marzeń. Zapach parzonej herbaty unosił się wokoło. Na improwizowany stół, za który posłużył płaski kamień zaczęto podawać kolejne potrawy. Pieczone ziemniaki, ryż z warzywami i mięsem, wreszcie słodka herbata. Spokój przerwało tylko na chwilę rytmiczne kołysanie się i przytłumione słowa starego Irańczyka. Pod osłoną drzew, zwrócony ku Mekce - świętemu miejscu każdego muzułmanina, pasterz odmawiał kolejne modlitwy. Czas naglił, musieliśmy ruszać dalej. Droga doliną Jakhar wzdłuż głębokiego kanionu, który przez tysiące lat rzeźbi potok, biorący swój początek w lodowcach wielkiego Demawendu, nie należy do łatwych i przyjemnych. Mimo iż do wysokości blisko 3500 metrów prowadzi dość szeroka pasterska ścieżka, którą chodzą owce i kozy, to jednak wyżej strome i kruche wulkaniczne skały skutecznie bronią dostępu do lodowego królestwa. Po trzech dniach walki z przyrodą, brakiem wody i przede wszystkim palącym słońcem dotarliśmy na wysokość 4300 metrów do niewielkiego kamiennego schronu. 

Takht e' Fereydun

Kamienne bloki, różnej wielkości, pospiesznie złączone zaprawą o wątpliwej trwałości, zwykły blaszany dach, brak wody, prądu i jakichkolwiek wygód - to cechy charakterystyczne tego górskiego schroniska. W środku zaś panował ogromny zaduch i kilkunastu irańskich turystów palących gazowe prymusy - tak prezentowało się schronisko Takht e' Fereydun. Nie pozostało nam nic innego jak tylko rozbić namioty nieopodal, wśród wulkanicznego pyłu, na ostrej tufowej skale. Niedogodności wynagradzał jednak wspaniały widok. Leżąc w ciepłych puchowych śpiworach długo błądziliśmy wzrokiem po okolicznych szczytach. Tuż nad naszymi głowami, zdawać by się mogło, że na wyciągnięcie ręki, wznosiła się dymiąca, wulkaniczna piramida Demawendu - naszego celu. Tysiąc metrów nad nami szalała zapewne wieczorna wichura, podrywająca drobiny śniegu i rozwiewająca zdradliwe opary siarki wydobywające się z krateru. Wzrok nasz przebiegał to w górę, to w dół, szukając dogodnej drogi na szczyt. W namiocie było ciepło i przytulnie. Na horyzoncie pojawiały się jednak grube warstwy chmur przykrywające wszystko dookoła. My na szczęście byliśmy ponad nimi. Dobierając odpowiedni ekwipunek, ostatni raz studiowaliśmy mapę, analizowaliśmy drogę ku śnieżnym polom pod szczytem. Przygotowywaliśmy się do następnego dnia. To chyba jedna z piękniejszych chwil w życiu każdego alpinisty. Na pewno większe doznania dostarcza samo bycie na szczycie, ale dzień przed, też jest wspaniały. Do końca nigdy nie wiesz, co spotka cię tam w górze? Czy pogoda dopisze, czy odnajdziesz właściwą drogę wśród skał i lodu, i czy, co chyba najważniejsze, będziesz czuć wewnętrzną siłę, która będzie cię pchała wyżej i wyżej? Czasami w takiej chwili człowiek chce się związać niewidzialna liną z górą. Przyjacielem? Wrogiem? 

Droga na wierzchołek 

Z Takht e' Fereydun rozpoczęliśmy atak na szczyt. Słońce tego dnia nie zawiodło i wstało około szóstej. Byliśmy już blisko dwie godziny w drodze. Rozpoczął się niecodzienny spektakl - gra barw i odcieni. Czerwony dysk powoli wynurzający się z porannych mgieł leniwie oświetlał świat dookoła. Dawał jednak niewielką dawkę ciepła dla zmęczonego wspinaczką ciała. Poniżej ścieliły się chmury, daleko na horyzoncie rysowała się niewyraźna linia Morza Kaspijskiego, okoliczne szczyty oświetlały pierwsze promienie wschodzącego słońca. Rozpoczynał się dziesiąty sierpnia. Życie w dolinach co prawda jeszcze spało, ale tu na wysokości blisko pięciu tysięcy metrów, wszystko budziło się już po mroźnej nocy. Jakaś wewnętrzna siła pchała nas twardo do góry, nie pozwalając myśleć o zmęczeniu, czy choćby bólu głowy z powodu braku tlenu. Ostra, chropowata, wulkaniczna skała ustąpiła miejsca stromym płatom zlodowaciałego śniegu. Wyżej zaczynały się lodowce. 
Otępiały wzrok szukał dogodnego miejsca do przekroczenia śnieżnej bariery, starał się odnaleźć ścieżkę, czy choćby ślady poprzednich zdobywców szczytu. Długie i strome pola śnieżne tonęły nad głowami w rozmytych obłokach. Linia oddzielająca biel szczytu i granat nieba była jednak wyraźna, mimo iż dzieliło nas od niej jeszcze kilkaset metrów. Wspinaczka mogła okazać się w każdej chwili śmiertelną pułapką. Tuż przed szczytem droga prowadziła przez obłoki siarki dymiące z krateru. Kilka chwil wystarczyło, aby radość z bliskości wierzchołka ustąpiła miejsca przerażeniu i walce o te ostatnie metry. Na szczęście na szczycie można już było swobodnie oddychać. Brodząc w wulkanicznym pyle, omijając siarkowe wykwity na skałach, stanęliśmy na krawędzi krateru. Po pięciu dniach mozolnej wspinaczki stanęliśmy na Demawendzie (5671 m n.p.m.) - najwyższej górze Iranu. 

P.S. W wyprawie do Iranu w sierpniu 2002 roku udział wzięli, poza autorami: Rafał "Fazi" Kapuściński, Marcin "Martini" Rutkowski i Darek Parzuchowski.