Refleksje wspinaczkowe z Verdon

Człowiek w klimacie nadmorskim wiedzie spokojny żywot. Ot, wieje czasami bryza od morza, wiatr sztormowy tłucze się gdzieś za szybą. Dopóki jednak nie jest się wilkiem morskim, wiatry nijak nie wpływają na tutejszy, raczej osiadły tryb życia. Znaczną część roku spędzam właśnie w taki sposób, osiadam, obrastam wygodą i...czekam. Że też nie mogło mnie natchnąć na uprawianie sportów wodnych. Miałabym niewiele ponad godzinę do jednego z najciekawszych akwenów windsurfingowych. A to nie - musi mnie nosić stale gdzieś na południe. Byle dalej od miejsca zamieszkania. Jakieś dwanaście godzin stąd znajdują się pierwsze przyzwoite wybrzuszenia terenu. Ale i te wydają się niewystarczające. W poszukiwaniu przygód pcha mnie wciąż dalej i dalej. 
W przerwach jednak, gdy nie mogę być daleko stąd, układam i szereguję wspomnienia. Teraz podobnie - a skoro dźwięk klawiatury dociera do moich uszu, dowodzi to niezbicie, że jestem tu i teraz, cała i zdrowa. Wróciłam z Verdon, z krainy żółtoszarej skały i wielkich przestrzeni samego powietrza pode mną. Verdon, gdzie niebo ma nieprawdopodobnie błękitny kolor, a na rozległym płaskowyżu, tuż ponad kanionem, pola porasta lawenda. Skóra pachnie tu słońcem i szczególną mieszanką magnezji pomieszaną z potem. I niekiedy jeszcze ziołami prowansalskimi, wszak to przecież Prowansja.
Snuję tę prawdziwie - nieprawdziwą opowieść z perspektywy czasu. Czasu, który kazał o niektórych elementach zapomnieć, inne wyolbrzymić. Zacznijmy od wątków - olbrzymów. 

1.Ból

Niby nic takiego - myślę sobie - po prostu boli skóra. Takie tam nic. Można udawać, że nie boli. Dopóki wiszę w stanowisku, wszystko jest łatwo udawać, ale gdy słyszę: "Możesz iść", z oporem przekonuję moje obolałe ciało, że mogę. Och, pewnie, że mogę, tylko parę wyciągów temu zaczęłam zapominać, że lubię się wspinać. Że podoba mi się ten wysiłek. Aktualnie rzecz zamienia się w dręczenie siebie. Nie jest ani trochę fajnie. Coś wisi w powietrzu, co nie zostało głośno wypowiedziane, ale jest. Po raz pierwszy od kiedy się znamy, nie czuję się z A. swobodnie i nie mam w nim oparcia. Brak serdeczności - oczywiście, A. spełnia wzorowo funkcje mu powierzone - wspina się, ale trochę jak automat. Rutyniarsko, bez polotu. Nie wiem, może dla niego nie jest to już wcale przyjemność, a jakiś cel zamierzony, który trzeba odhaczyć, zatem... Dłonie gotowe? Stopy? (oj, moje coraz mocniej opuchnięte stopy - ile jeszcze tych wyciągów? Siedem? Nic takiego, lekcja cierpliwości. Nie zawsze musi być różowo). 
Ciekawe, A., czy doceniasz fakt, że robię to dla Ciebie, ponieważ chcę, żebyś coś z tego wyjazdu miał. Żebyś raz jeszcze mógł poczuć się szefem. Panem sytuacji. Żebyś mógł tę skałę zwyciężyć i poczuć smak triumfu. Ciekawe czy wiesz, że cały mój entuzjazm skończył się w momencie, kiedy musiałam podjąć decyzję, że pójdę z Tobą, bo nie chciałam wyjść na osóbkę gołosłowną, a w Gdańsku jeszcze obiecałam, że jeśli będzie taka możliwość, możesz na mnie liczyć. Ciekawe czy wyczułeś w moim zachowaniu brak zapału. I respekt, bo chyba tak można określić ten szczególny rodzaj strachu, który pojawił się po podejściu pod ścianę. Nie chcę mówić o przeczuciach, raczej coś o nastawieniu, które nie było wzorowe. 
Nie chciałam iść w ścianę z Tobą, ponieważ od paru dni nie jestem pewna, czy Cię lubię. Na pewno tak, ale mam wątpliwości. Poza tym, nie wiem czy chcę przeżywać tę przygodę z Tobą. Ponieważ wydaje mi się, że to jakiś emocjonalny szantaż, że tylko dlatego uczepiłeś się tego pomysłu, żeby sprawdzić, z kim pójdę, a znasz mnie na tyle, że wiesz, że Ci nie odmówię, że nie mogę Ci odmówić. Jestem stawką i pionkiem w tej rozgrywce, bo Ci na to pozwalam. Wiem, że świętowałeś trumf, gdy powiedziałam, że z Tobą pójdę. I wiem, że coś w rodzaju triumfu odczuwasz teraz, gdy widzisz, że słabnę, że już nie chcę iść dalej. Chowam swój ból do kieszeni - nie chcę być przyczyną odwrotu. Nie chcę, żebyś mógł zepchnąć na mnie nasze niepowodzenie. 

2. Zmęczenie.

Jakoś mocno zasycha mi w ustach. Momentami jestem senna. Dłuższy czas marzy mi się coś słodkiego, ale wiem, że nie wolno mi tak marzyć, bo w najlepszym wypadku gdzieś z wieczorem przypadnie mi jakaś racja żywnościowa. Nie robią na mnie wrażenia ani widoki, ani wysokość. Marzę, żeby jak najszybciej to skończyć. Nie czuję się dziś bohaterką dnia i bohaterstwo mi nie w głowie. Droga jest wymagająca - psychicznie wyczerpały mnie te dotychczasowe dwa wyciągi, które prowadziłam. Jakoś kiepsko obite. Uzupełniam tę wątpliwą asekurację pętelkami, w które ciężko mi było uwierzyć, bo suche korzonki nie lubią na pewno mojego słusznego ciężaru. Tej wątpliwej sympatii nie chciałabym wystawiać na próbę. W głowie coraz częściej pojawia się projekcja na słowo żal. Może nawet... 

3. Złość.

Właśnie, chyba jestem zła, że dałam się skusić mojej ambicji, ze przystałam na propozycję, do której nie miałam przekonania. Tę gorycz przerzucam na A., jakby on był winien całemu zajściu, ale to nieprawda. On na szczęście nie wie, jak niskie i podłe są moje wewnętrzne oskarżenia pod jego adresem. Zresztą, do tej pory nie jest źle. Zmagamy się z poszczególnymi wyciągami w niezłym tempie. 
Wyszliśmy późno, ale A. twierdził, że nie za późno, że czemu go popędzam przed drogą, przecież ustaliliśmy, że nie chce się wspinać w słońcu. Nie wiem, jego pomysł, jego cel, jestem uległa i posłuszna jak nigdy. Może czuję się winna, że on się nie bawi dobrze na tym wyjeździe. W miejscu, gdzie ja czuję się momentami niemożliwie szczęśliwa. Ale tylko, gdy za dużo nie myślę. Pomijając jednak emocjonalne napięcie, Verdon mnie oszałamia. Może dlatego, że nie potrzebuję trofeów sportowych, żeby cieszyć się wspinaniem. Może dlatego, że wynik jest dla mnie drugim planem, mimochodem osiągniętym rezultatem wspinania. Może się nie powieść, nic mnie to nie obchodzi. Chyba nastawienie jest moim pancerzem ochronnym. Poza tym, miejsce jest tak piękne, że nie trzeba mi wiele więcej. 

4. Strach

Ósmy wyciąg. Prowadzi A. i oznajmia, że się boi. Wcale mu się nie dziwie, zapakował się w komin, jakiś taki niechodzony i nieprzyjemny. Dopiero później klnie na czym ziemia stoi, że zboczył z drogi, że wyciąg idzie bardziej na prawo. A we mnie znów złość. Jasne, wiem, to nie jego wina, ale pozostawił mi ciężkie zadanie do wykonania. Muszę przebrnąć przez ten teren, żeby zlikwidować przeloty, naszą dość wątpliwą asekurację. Myślę, ze widać po mojej twarzy, jak bardzo nie mam na to ochoty. 
Rzeczywistość zresztą mnie przerasta. Komin jest dla mnie subiektywnie trudny. Do tego ostry, kaleczy moje obolałe ręce. Walczę ze sobą, ale muszę wyglądać niewyraźnie, bo A. odzywa się jakoś pierwszy raz kojąco i ciepło, że jeszcze chwilkę i będzie po wszystkim. Mam ochotę zadać infantylne pytanie, na które on nie zna odpowiedzi: "Czy daleko jeszcze?". Chciałabym, żeby mnie okłamał, żeby ktoś tu przynajmniej robił wrażenie zorientowanego w sytuacji. Ale boję się zabrzmieć głupio. Poza tym - skąd A. ma to wiedzieć?! Wymagam za dużo, on nie ma daru jasnowidzenia. Jest taki jak ja, tylko odrobinę lepszy. Silniejszy, bardziej wytrzymały i chyba psychicznie odporniejszy. Coraz częściej mam taką zachciankę. Przytulić się, położyć ten głupi łeb gdzieś na czyimś ramieniu, choćby i na Twoim, A., i zapomnieć, do jasnej cholery, że mam przed sobą jeszcze siedem wyciągów. To raptem połowa. Odwracam głowę i wiem, że jest późno. A. jakby w odpowiedzi na ten gest mówi, że mamy czas. Wykrzywiam usta w grymasie ni to płaczu, ni uśmiechu. Chciałabym, żeby się domyślił, że jestem zmęczona, bo przecież mu tego nie powiem. Zresztą, powiem czy nie, to i tak niczego nie zmieni. A. uczciwie pyta czy daję sobie radę i co w związku z tym robimy. Pytanie jest retoryczne. Pada więc spodziewana odpowiedź:
- OK. Wszystko OK.
- A ja już myślałem, że masz dość.
- Nie, nie. Tylko ten komin był trudny.

I teraz to ja odczuwam strach. Może lepiej - presję. Dotarło do mnie, że on oczekuje ode mnie, że rzucę hasło odwrotu, że się przyznam, że mam dość. Nie wiem, jakoś nie przejdzie mi przez gardło. Zachowuję się głupio. Wszystko biorę tak do siebie. I wydaje mi się, że nie powinnam się przyznać, żeby nie dać mu satysfakcji. - Ale jesteś zmęczona? Od tej chwili tylko ja prowadzę.
Ładnie z jego strony. Wyjął mi to z ust. Przyjmuję ten fakt z ulgą. Tylko, że w połowie kolejnego wyciągu jest już szaro. W kominie zupełnie ciemno. Stopy bolą strasznie. Ręce też. I jeszcze plecy. I robię się nieznośnie rozdrażniona i niecierpliwa. Wspinam się szybko, mam świadomość upływu czasu. Staram się jak mogę, ale A. mnie pogania. A potem chwila i naprawdę jest ciemno. 
Wydaje mi się, że ktoś krzyczy. Mówię to A. Na początku twierdzi, że nie będzie się darł. Ale krzyczy i odkrzykuje mu K. Moje nowe źródło siły. Czuję się trochę lepiej. Trochę otuchy. Martwię się tylko, że chłopcy na górze na pewno się martwią. Poza tym mówię do siebie. Staram się być spokojna, ale już tyle godzin wysiłku i napiętej uwagi, i nie ma do kogo się zwrócić o pomoc, a sobie już nie ufam. Siebie mam dość. Nie mogę już i widzę, że nie mogę. Mam coraz bardziej trzeźwy obraz sytuacji. Jestem za słaba i z mojej winy nie pokonamy tej drogi. Trudno. Co zrobić? Nie wiem, co robi się w podobnych sytuacjach. Chce mi się obłędnie pić, a wody już nie ma. I naprawdę chce mi się wyć. Ból jest znośny, ale zwyczajnie się rozklejam. 
Jest ciemno, nic nie widzę, nie wiem, w co pakuję ręce, obłędnie się boję, że zostawię palce w jakichś dziurkach, albo, że wyrżnę głową w ten cholernie zwalisty i lekko przewieszony komin. Nie wiem z czego wypinać sprzęt. Każde sięgnięcie po ekspres wydaje mi się dość ryzykowne. Głos mi drży. Proszę A. o pomoc, ale wiem, ze nic dla mnie nie może zrobić. Chyba chciałam usłyszeć jego głos, żeby mnie uspokoił, że wszystko jest dobrze i pod kontrolą. Do tej pory tak myślałam. Że on wie, co robi. Proszę też, żeby zawiadomił chłopców o tym, ze mamy kłopoty. Ale on nie ma telefonu! Chyba wrzasnęłam, że nie rozumiem, jak to się mogło stać. Mówi, że nie wie, i że nie wie, co teraz. I że nigdy nie był w takiej sytuacji. Potwierdzają się moje najgorsze obawy. Ja też nie byłam w takiej sytuacji. 

Próbuję ochłonąć i zacząć myśleć. A. rzuca, że będziemy nocować w ścianie. Ale mi jest zimno. Wszystko mnie boli. 
Nie chcę nawet o tym myśleć. Poza tym, co na to chłopcy. Nie zniosę tej nocy w swoim własnym towarzystwie. I racjonalnie: nie zniosę tej nocy bez wody. To podaję jako argument - jest lepszy. Nie wiem czy zjazdy nocą są rozsądne, nigdy wcześniej nikt mi nic na ten temat nie mówił. Wiem, że A. nie będzie się spierał. Słowo się rzekło. Zaczęły się zjazdy. Dopiero po trzecim, gdy nie trafiliśmy na stanowisko, zjeżdżamy ze spita, poświęcamy karabinek. Dopiero teraz A. coś mówi o tym, że na każdym zjeździe czuje się fatalnie, że narażamy życie. Jakoś dotąd do mnie to nie dotarło. Dotarło natomiast, że zasypiam i że muszę siebie kontrolować, stale sprawdzać czy zakręcam karabinek. 
Zjeżdżam sprawnie, nie myślę, działam jak automat i wszystko jest mi obojętne. W którejś chwili myślę o Mamie, że obiecałam Jej, że będę rozsądna i że chyba nie jestem. I że ona by tego nie pochwalała, ale też solennie postanawiam, że gdy to dobiegnie końca, nic Jej nie opowiem. I odsuwam tę myśl. Zatrzęsły mi się ręce, mało nie upuściłam płytki. Co by było...
Nie myśl, nie myśl. Pomocy. Żeby to się skończyło już. Żeby chłopcy byli na dole... Żeby było coś do picia. Żeby nie bolało... I podobne życzeniowe myślenie. Żeby się nie martwili, żeby nas znaleźli, potrzebuję ich. Potrzebuję wiedzieć, że ktoś tam czeka. 
Swoją drogą, pięknie księżyc świeci. Notuję to piękno jakoś fragmentarycznie. Gwiazdy na przykład, są olbrzymie. Woda skrzy się w dole. Może lepiej byłoby powiedzieć - srebrzy? Jest zbyt wysoko, żeby to jednoznacznie rozstrzygnąć. Jeszcze trzy wyciągi w dół i koniec. Nie śpiesz się. Cierpliwości. Skup się. Gdzieś tu jest stanowisko. Pamiętasz przecież.

Oj, coś boli. Jeszcze? Nie powinno. Śmieję się nerwowo. Kolejne zadrapanie. Mam spotkania ze wszystkimi krzakami na trasie. Ból mnie jakoś przywraca do rzeczywistości. Ciepła krew. Chce mi się pić. Chyba się pobrudziłam. Wycieram odruchowo w policzek mokrą rękę, bo ślizga się po linie. To powierzchowne zadrapanie, niewielkie, po prostu miejsce mocno ukrwione. Ciągle zadaję A. pytanie, jak myśli, czy będą chłopcy, i czy będą mieli wodę. Nie wiem, co myśli, jest zmęczony i już spokojny. Nie krzyczy na mnie, złagodniał, stara się pomóc. Jest taki jak zawsze, jak na wcześniejszych wspinaczkach. Budzi zaufanie. Wczuł się w rytm i robi, co do niego należy. Jest naprawdę wspaniały.
"Bądźcie na dole. Proszę, bądźcie. Bądźcie z wodą" - zaklinam w myślach. Dociera do mnie z pełną jasnością, irracjonalnie i teraz właśnie, że tyle jest osób dla mnie ważnych. I ta myśl dodaje jakoś siły. Jakkolwiek brzmi to infantylnie, może w takich chwilach jakiejś myśli trzeba się trzymać. Jeśli A. coś chciał dziś wygrać, coś mi pokazać, to mu się nie powiodło. Rezultat jest przeciwny. Jestem spokojna, nie ma już żalu czy złości. 

Jest ZIEMIA. Jesteśmy na dole.