Przejście letnie 2002

Pojechaliśmy tym razem do Rumunii, zgodnie z klubowym świętym płodozmianem. Na dworcu żegnała nas taka delegacja, jakbyśmy udawali się na wygnanie albo zdobywać Everest... Przyszedł Prezes w błękitnej koszulce, ściemniacz Szymer z Anią, udając, że jedzie z nami, to nic, że z plecaczkiem czterdziestką, taki szpan. Magdę odprowadził Robert Ciszek, zjawił się też Rafał Kasztelanic, chcąc zobaczyć na własne oczy pierwsze w historii SKG przejście letnie prowadzone samodzielnie przez dziewczynę. Po drobnych problemach ruszyliśmy..., a o tym, co było dalej lepiej niż ja opowie wewnątrz numeru Bogusia. Ja powiem tylko, że był to strasznie fajny wyjazd. Może to kwestia niepowtarzalnych, specyficznych emocji, jakie nigdy nie towarzyszą wyprawom prywatnym, może super składu ekipy, zaprawionej w klubowych bojach, a może tego, że nie snuliśmy się cały czas w podobnym krajobrazie, pięknym, ale do znudzenia jednakowym. Mieliśmy naprawdę przekrój pejzaży rumuńskich, próbkę życzliwości miejscowych, stosowną dawkę kulturalnych odchamiaczy, kropelkę ekstrimu... Szkoda, że lato już się całkiem skończyło. Na koniec moje gratulacje dla Afryki i Wariata i dla całej reszty, która przetrwała wyjazd pod moim przewodem. 
Tradycyjnie zacytuję parę tekstów, ku pamięci i dla zainteresowanych: 

- Gdzie jest Afryka?
- Na południe od Europy. (ha, ha - przyp. mk)
- Ale co robi?
- Albo coś porządkuje, albo poszła siku, albo ją goni Wielka Truskawka, albo ją porwała siła Coriolisa. 

Ten wyjazd to Wielki Cykl Restauracyjny SKG, a to są Monti Restauranei.
Master of Disaster (ew. Paster...) na zmianę z Masakra torem i człowiekiem Cimpulungiem.
Dowcip wyjazdu - o ślimaku: nie boję się pociągów, tututututu...
I piosenka na melodię psalmu o Wojtku, co jest złym pasterzem. 

Sezon na bazie w Podwilku

Jak zwykle, w lipcu była piękna pogoda i puściutko, w sierpniu dzikie tłumy i deszcz. Tak mogę podsumować moje tegoroczne doświadczenia bazowe. W lipcu zajmowaliśmy się głównie spaniem, opalaniem i czytaniem prasy kobiecej, czego owocem jest m.in. słynna już fraza o taternikach czułymi dłońmi rolujących swe liny... 
Ze względu na swoje zainteresowania muszę się też pochwalić, że odkryliśmy dawno już odkryty kirkut w Podwilku, ze świetnie zachowanymi macewami, co prawda zarośnięty jak najdziksze buraki kursowe, niemniej jednak robiący spore wrażenie. Jest to, o ile się nie mylę, jedyny taki obiekt na Orawie, tym bardziej godny polecenia. Natomiast sierpień był miesiącem kultury francuskiej, czego przejawem (oprócz permanentnej obecności romanistów na bazie) była nowa rozrywka, narodowy sport żabojadów, czyli bule. Wyodrębniły się tutaj frakcje mięśniaków, co to wolą rzucić jak najmocniej, a nuż trafią, i intelektualistów, chlubiących się precyzją i delikatnością. Mam wrażenie, że i tak najczęściej wygrywała żyrafa. Natomiast w dziedzinie mody bazowej, w tym sezonie prym wiódł Piotrek, który koszulką firmy Mrówka, ozdobioną rysunkiem żyrafy podbił serca obu pań. Chyba znowu pobity został rekord frekwencyjny. Dla coraz liczniejszego grona ludzi Baza zaczyna być obowiązkowym punktem wakacyjnego terminarza, z czego oczywiście niezmiernie się cieszę. Chciałabym jeszcze, żeby udało się w przyszłym roku przełamać fatum, polegające na obecności szalonej liczby ludzi przy rozstawianiu i żałośnie niewystarczającej przy zwijaniu bazy. 

Jeszcze jedna dobra nowina jako P.S.: szef Komisji Akademickiej PTTK, niejaki Mendel, wyznał mi w rozmowie poufnej, ale myślę, że się nie obrazi, że mamy najpiękniejszy kibelek na polskich bazach studenckich. A szczególnie zauroczyło go okienko. Wiwat budowniczowie kibelka! I oby tak dalej, oby tak dalej. 

Nowy kurs

O dziwo, znów się zaczął! Znów znalazło się całkiem spore grono chętnych do łażenia po nocy w śniegu po pas i wysłuchiwania upokarzających pytań typu: Gdzie jesteśmy? Ale jesteś pewien? Niestety, w tym roku nie udało się redakcji podsłuchiwać i podglądać wyczynów kursantów na własne oczy, pozostaje nam czekać na relacje samych uczestników wyjazdów. Mam nadzieję, że ten kurs, jak i pozostałe, będzie obfitował w talenty literackie na miarę Bogusi, Moniki czy Piotra. 
A z tego co widziałam sama, mogę opisać niezwykłą sytuację zaistniałą w sercu Gorców, w okolicach bardzo późnej nocy bądź też wczesnego poranka. Otóż grupa kursantów, brnąca po ciemku w śniegu, zarżnięta chyba troszkę wbieganiem na Kudłoń i ogólnie w stanie lekkiego rozkładu, postanowiła walczyć. I nie poddać się! W pewnym momencie zwierzyna zamieszkała w Parku Narodowym usłyszała gromki śpiew. Szli i śpiewali: Domowe Przedszkole (przerobione na Domową Kursówkę), co adekwatniejsze hity SDM, np. Czwarta nad ranem, albo Nowy dzień wstaje, Keję... Instruktorzy podążali za grupą, zasłuchani i zdumieni i pewnie wtedy postanowili, że skoro kursantom tak dopisują humory, to może wcale nie będziemy się kłaść? Temu zawdzięczamy niepowtarzalne doświadczenie nocnego kryzysu poogniskowego (nikt nie chce wstać i iść dalej, a kierownik ma problem) a potem cudowny wschód słońca na Turbaczu i panoramę Tatr. Może to banał, ale napiszę: dla takich widoków warto jeździć w góry. Mam nadzieję, że pozostałe kursówki też się udały i że wszyscy dzielnie stawią się na zimowym. Pozdrawiam kursantów. 

Targi organizacji studenckich

Odbyły się w BUW-ie i jak to na targach, frekwencja odwiedzających była taka, że trzeba było sobie zapewnić towarzystwo, lekturę, kawę itd. żeby nie umrzeć z nudów. Nawet udało mi się zapłacić rachunki i pobuszować po księgarniach a Prezesowi obejrzeć parę fajnych slajdów. Ale stoisko mieliśmy fajowe, choć co i rusz, a to Wojtek, a to Wiesiek, słabo przyklejeni spadali nam na głowy. No a poza tym spełniliśmy święty obowiązek public relations i mamy czyste sumienie. 

Andrzejki

Wychodzi na to, że rubryka zmienia się w listę moich usprawiedliwień i żalów. Ale gdyby kózka nie skakała, to by nóżki nie skręciła i bawiłaby się na tradycyjnych Andrzejkach u Ani Nowakowskiej... Niestety, kózka (czyli ja, dla niedomyślnych), Andrzejki spędziła w domu przed telewizorem. A reszta klubowiczów pewnie wywróżyła sobie niezwykłą przyszłość, wspaniałe płyty, piękne kobity, zdrowie jak dzwon, wygodny tron... I pewnie było dobre jedzenie. Jak zawsze tam, gdzie nas nie ma.