Klubowi weterani w Alpach 


Nie, nie szukaliśmy latem złota na Alasce, oganiając się od wilczych hord. Wybraliśmy się natomiast w Alpy Walijskie, jako jeden z celów wyznaczając sobie zdobycie Dent Blanche (4356 m n.p.m.). Ten potężny i wyniosły szczyt swojej efektownej sylwetce zawdzięcza nazwę, którą od biedy można przetłumaczyć tak jak tytuł dzieła Londona. Nasza ekipa (w porywach do czternstu osób - nawet nie będę próbował wszystkich wymienić) była zdecydowanie zbyt liczna na atakowanie jednego celu, więc czym prędzej podzieliliśmy się na podgrupy i każda ruszyła w swoją stronę. 

ONI byli na pozór mniej ambitni. Wybrali górę nieco niższą i z możliwością dojazdu samochodem aż na wysokość około 2200 m n.p.m. Prawdziwa trudność tkwiła jednak w zlokalizowaniu właściwego wierzchołka. Ci, którzy wiedzą, jaki kształt ma Alphubel (4206 m n.p.m.), rozumieją, na czym polega problem. Na szczęście w tej podgrupie nie zabrakło weteranów SKG, którzy trafią gdzie trzeba nawet w nocy, we mgle i w gęstych krzakach (nago i w rękawicach bokserskich), więc szczyt został pokonany! Zdobywcy rozpoczęli następnie oblężenie (dosłownie, bo podzielili się i atakowali z dwóch stron) Allalinhornu (4027 m n.p.m.), który im jednak nie uległ (chociaż niewiele brakowało). 

Tymczasem MY zdołaliśmy dojechać tylko na wysokość około 1800 m n.p.m. (stroma, kręta dróżka szerokości trzech metrów, z rozmieszczonymi gdzieniegdzie mijankami - raj dla osobników z zacięciem rajdowca). Po uroczym noclegu pod gołym niebem na leśnym parkingu (pobudka - mokry całus wielkiego wilczura) zebraliśmy manatki i mozolnie podreptaliśmy w górę. Najpierw była wygodna ścieżka, potem morena i wreszcie lodowiec, z powodu upałów mocno wytopiony, brudny i przysypany kamieniami. Obóz rozbiliśmy u stóp skalnej buli, na której stoi schronisko Dent Blanche (3507 m n.p.m.). Pod wieczór zachmurzyło się, a w nocy zaliczyliśmy burzę z ulewnym deszczem - zjawisko na tej wysokości raczej rzadkie. O czwartej rano dźwięk budzika z trudem przedarł się przez bębnienie deszczu o namiot, obróciliśmy się więc tylko na drugi bok i spaliśmy dalej. 

O siódmej natomiast ze sporym zaskoczeniem skonstatowaliśmy, że niebo jest bezchmurne. W miarę sprawnie zebraliśmy się zatem i ruszyliśmy na pik. Wielkich tłumów nie było, bo westmani o tak późnej porze już raczej nie chodzą. Droga południową granią była, poza krótkim początkowym fragmentem, czysto skalna (przewodnikowy opis na podszczytowym odcinku każe uważać na nawisy, a tegoroczne gorące lato sprawiło, że nie było tam nawet płatka śniegu!) i dość przyjemna, chociaż, co częste w wyższych górach, nieco krucha (niektórzy doświadczyli tego boleśnie, złapawszy się za niewłaściwy kamień...). W drodze powrotnej nie uniknęliśmy zmoknięcia, jak również znanego mi wcześniej tylko z literatury zjawiska miniwyładowań elektrycznych na grani (ciekawe, ale nie polecam). Wieczorem pogoda poprawiła się i mogliśmy podziwiać przepiękny zachód słońca. Do pełni szczęścia brakowało tylko ryczącego jelenia. 

* * * 

Po powrocie na camping przegrupowaliśmy się ponownie. ONI (ale to już inni ONI niż poprzednio) spróbowali szczęścia w rosyjskiej ruletce na grani Hörnli. Uszli z życiem, a nawet zdobyli Matternhorn, ale rozmontowali przy okazji część drogi, spuszczając w dół parę ton gruzu. MY (ale już inni MY) weszliśmy tymczasem na szczyt o jakże wdzięcznej i banalnej do wymówienia nazwie Rimpfischhorn (4199 m n.p.m.). Warto wspomnieć o napotkanej przez nas po drodze atrakcji turystycznej w postaci ustawionej nad brzegiem górskiego jeziora armii "ludzi Matterhornu" złożonej z kilkuset figur naturalnej wielkości, posklejanych z puszek, starych akumulatorów i innych odpadów. Zaiste, przedziwnymi ścieżkami podąża wyobraźnia twórców sztuki nowoczesnej. 

* * * 

Po górskiej części wyjazdu nastąpiła część plażowa: zwiedzanie wybrzeży Istrii, pluskanie się w Adriatyku i wieczorne zapijanie owoców morza lokalnymi trunkami. Było to co prawda dość obciążające dla kieszeni, Chorwacja w szczycie sezonu okazuje się bowiem być droższa od Szwajcarii, ale ze wszechmiar godne polecenia.