Kasia Cal, Rysiek Buczyński

Pomysł wyprawy do Mandżurii rodził się w naszych głowach od dwóch lat. W końcu udało się nam go zrealizować.Wyprawa trwała dwa miesiące (sierpień - wrzesień 1994 r.). Celem wyprawy było przejście głównym grzbietem gór Sichote Aliń między Tierniejem a Amgu z kulminacją na Wysokiej - 1744 m n.p.m. (połowa uczestników twierdzi że z kulminacją na Kaukazie - 1758 m n.p.m). Było nas 16 osób w tym dwie Agnieszki, Basia, Rafał oraz Boria, nasz dobry duch z Jekatierinburga.

Do Moskwy dostaliśmy się tradycyjną drogą z przesiadką w Brześciu. Następnie z pół toną wszelkiego rodzaju jedzonka, sprzętu i innych rzeczy nieznanego przeznaczenia załadowaliśmy się do słynnego pociągu Moskwa - Władywostok (ponad 9200 km).

Tygodniowa podróż minęła nam, wbrew obawom niektórych, całkiem znośnie. Na nudę specjalnie nie mogliśmy narzekać - czas spędzaliśmy na podziwianiu widoków za oknem, pstrykaniu zdjęć, tańczeniu poloneza po korytarzach i chrzczeniem naszych nowych "azjatów" oraz brataniem się ze współtowarzyszami podróży. Niemiłym zgrzytem było zaginięcie paru osobom spośród nas pieniędzy i do tej pory nie wiemy jak to się stało.

Z pociągu wysiedliśmy w Spask-Dalnym skąd przerzuciliśmy się autobusami przez Dalniegorsk do Tiernieja - nad samo Morze Japońskie. Poruszaliśmy się autobusami rejsowymi, ponieważ wynajęcie jakiegokolwiek samochodu było poza naszymi możliwościami finansowymi (Spask - Tierniej ok. 15 mln. zł). Niestety obecne ceny w Rosji są porównywalne a nawet wyższe niż u nas, a na Dalekim Wschodzie często zdecydowanie wyższe. Bilet Moskwa - Władywostok kosztował 80$.

Dla hobbystów polecamy darmowy nocleg na hali dworca autobusowego, gdzie można nawet rozegrać mecz piłkarski.

Tierniej stał się naszą główną bazą wypadową w góry oraz ulubionym kurortem nadmorskim. Po przyjeździe zainteresowały się nami miejscowe władze - życzliwie sołtys, mniej życzliwie policja. Z Tiernieja częściowo autobusem rejsowym a następnie "liesowozami" dostaliśmy się pod główny grzbiet Sichote Aliń. Było to ok. 120 km jazdy. Zaskoczeniem dla nas były olbrzymie odległości jakie musieliśmy tam pokonywać. Od samego Spaska do Tiernieja było więcej niż z Warszawy do Lwowa.

W górach byliśmy trzy tygodnie. Chodziliśmy w dwóch grupach. Nasze plecaki na starcie ważyły u pań ponad 25 kg, u panów ok. 40 kg. Dzienna racja wynosiła ok. 670 g suchego jedzonka, co pomnożone przez 21 dni dawało taki, a nie inny ciężar do noszenia.

Góry okazały się zupełnie bezludne, natomiast zamieszkałe przez niedźwiedzie, tygrysy, jelenie, sarny i łososie. Oczywiście o żadnych szlakach ani turystach nie mogło być mowy. Dolne partie gór oraz część licznie występujących płaskowyżów porośnięte były gęstą, ussuryjską tajgą. Poruszanie w tym gąszczu ułatwiały nam niedźwiedzie ścieżki znakowane zgrabnymi kupkami odchodów z borówkami. (Pytanie do Czytelników: Co to jest ścieżka na dwa niedźwiedzie? Odp: Obszar lasu po którym przeszły dwa niedźwiedzie.)

Na wysokości 1300 -1500 m n.p.m. występowała często kosówka przy której tatrzańska a nawet gorgańska to małe piwo. Na szczęście nie rosła wszędzie, także nie "umilała" nam za bardzo życia. Razem z kosówką rosły niesamowite ilości ponad osiemdziesięciocentymetrowych rododendronów.

Same szczyty porośnięte były mchami, porostami, pysznymi maślakami oraz jagodami i borówkami (jedzonymi na spółkę z niedźwiedziami - kto pierwszy ten lepszy). Wypłaszczenia grzbietu były najlepszymi miejscami na rozbijanie namiotów: wygodne materace z mchów, piękne wschody i zachody słońca, deser rosnący w zasięgu ręki, tylko do wody daleko.

Po wodę chodziliśmy 2 razy dziennie, rano i wieczorem, ok. 200-300 m w dół. Niektóre panie miały w związku z tym problem - chciały się umyć ale jak się okazało raz na tydzień im wystarczało (R.B.).

Grzbietem przeszliśmy ok. 140 km. Przejście grzbietem, którą szliśmy przez pierwszy tydzień, od Łysej do Wysokiej było bardzo atrakcyjne pod względem krajobrazowym, przyrodniczym, turystycznym i towarzyskim. Droga nasza wiodła wąskimi graniami oraz rozległymi płaskowyżami, które stanowiły charakterystyczny element Sichote Aliń. Płaskowyże były położone na wysokości 1500 metrów i różniły się między sobą znacznie szatą roślinną - od podmokłych, pokrytych gęstą tajgą do porośniętych mchami i karłowatą kosówką. Jedyną rzeczą jaka nam uprzykrzała od czasu do czasu wędrówkę były stada wygłodniałej meszki i komarów.

Nasza wspaniała apteczka była prawdopodobnie bardzo dobra, ale duża część lekarstw była nam zupełnie obca. Następnym razem trzeba pamiętać, aby wszystkie lekarstwa były opisane do czego służą. Przydają się także większe ilości leków odczulających, dużo witaminy B oraz oxycort.

Po zdobyciu Wysokiej spotkaliśmy się z drugą grupą i spędziliśmy miło nasz jedyny wspólny wieczór w górach. Następnego dnia ruszyliśmy dalej swoimi drogami. Za Wysoką grzbiet stał się wąski, mocno zarośnięty młodym i bardzo gęstym lasem świerkowym. Chodzenie było bardzo męczące. Dziennie robiliśmy po 4-6 km.

Po czterech dniach zdecydowaliśmy się zejść w dolinę Kiemy, gdzie wody było nareszcie pod dostatkiem. Poszliśmy w dół wzdłuż Kiemy. Dolina była szeroka, miejscami bagnista, ale zdarzały się miejsca gdzie musieliśmy przedzierać się po skałkach nad wodą. Kiema jest sporą górską rzeką i można ją porównać do Sanu w górnym biegu.

System rzeczny w Primorskim Kraju jest bardzo dobrze rozwinięty. Mieliśmy dużo szczęścia, że przez cały nasz pobyt w górach mieliśmy ładną, słoneczną pogodę. Pod koniec lata często w tym rejonie zdarzają się obfite opady deszczu i cyklony. Gdybyśmy trafili na taką pogodę przeprawy przez rzeki i poruszanie się dolinami byłoby bardzo utrudnione, o ile w ogóle byłoby możliwe. Dwa tygodnie po naszym wyjeździe południowa część Primorskiego Kraju nawiedziły ulewne deszcze, które spowodowały największą powódź od 30 lat.

Przyroda w dolinach jest bardzo bujna. Rosną tutaj wspaniałe ponad stuletnie drzewa, cytrynowe liany zwane limonnikiem, żeń szeń, lasy cedrowe oraz podobno bambusy trochę bardziej na południe. Przez trzy dni wędrowaliśmy przez słoneczne brzozowe lasy parkowe, jakieś bagienka, strumienie oraz wysokie kolczaste zarośla akacji. Poruszając się dolinami trzeba uważać na kleszcze roznoszące encefalita. Pod koniec lata rzadko są one spotykane niemniej jednak załapaliśmy się na dwie sztuki - bez następstw.

Trzeciego dnia niespodziewanie natknęliśmy się na nowowyrąbaną drogę. Teraz trudno nam zrozumieć dlaczego wzbudziła w nas taką radość. Zamiast spodziewanych śladów opon, zobaczyliśmy świeżutki trop dorodnego tygrysa. Z uwagą godną lepszej sprawy sumiennie go obfotografowaliśmy.

W drodze do powrotnej zatrzymaliśmy się na Jasnej Polanie, gdzie spędziliśmy parę dni chodząc z miejscowym myśliwym, Jegrem, po miłych zakątkach i pływając na katamaranach z rosyjskimi wodniakami.

Do Tiernieja dojechaliśmy "liesostopem", który polega na łapaniu stopa w tajdze. Zabierali nas wszyscy kierowcy bez problemu. Zamieszkaliśmy w domku naszych zaprzyjaźnionych Ukraińców. Zażywaliśmy kąpieli morskich i słonecznych, uczestniczyliśmy w rytualnych wykopkach ziemniaków i pochłanialiśmy niesamowite ilości jedzenia. Kuchnia państwa Nowaków, naszej drugiej zaprzyjaźnionej rodziny, odpowiadała wszystkim. Dieta górska sprawdziła się bardzo dobrze - każdy trochę schudł. Po niewielkich zmianach możemy ją polecić wszystkim z czystym sumieniem. Przebojem stały się duszone borówki z cukrem w spirytusie "Royal" oraz świeżo zebrane maślaczki z cebulką.

Po przybyciu drugiej grupy podzieliliśmy się poprzecznie na część chińską i władywostocką. Chińczycy przez Chabarowsk, Harbin dotarli do Pekinu, a reszta po przebyciu kolejnych 800 km znalazła się we Władywostoku (za ok. 20$).

Władek jest ładnym miastem. Położony jest na malowniczych wzgórzach i posiada ogromny port. Bardzo nam się podobały bezpłatne telefony i transport w mieście (w tym promowy). Zamieszkaliśmy w kościele katolickim prowadzonym przez misjonarzy amerykańskich. Wolny czas spędzaliśmy na zwiedzaniu miasta, spotkaniach z polonią i znajomymi.

Za przejazd z powrotem do Moskwy zapłaciliśmy 120$, czyli o 50% więcej niż poprzednio - cóż, taki kraj.

Podsumowując, wyprawa zakończyła się pełnym sukcesem. Byliśmy w Sichote Aliń, Chinach i Władywostoku. Szkoda, że jest to tak daleko i trudno będzie nam jeszcze raz tam się dostać. Wszystkim zainteresowanym polecamy wycieczkę w tym kierunku, służymy informacjami oraz kontaktami.