Zapada już noc, a na jednej z ulic w dzielnicy Saddar Bazaar wre praca. Słychać gwar rozmów i stuk młotków. Mrok rozświetlają błyski spawania. Wygląda to tak, jakby wszyscy równocześnie zabrali się do remontowania swoich sklepików i warsztatów. Okazuje się, że to wynik ostatniego zarządzenia władz miasta. Kazano w ciągu tygodnia o pół metra cofnąć wszystkie witryny, tak by uliczki uczynić trochę szersze. Zapowiedzi, że za nieposłusznych pracę tę wykona spychacz nie należało widocznie brać za czczą pogróżkę, skoro wszyscy posłusznie wzięli się do roboty. Nikt jednak nie chciał z tego powodu zamykać swego interesu. Większość prac wykonywano zatem nocą. Agha, nasz pakistański przyjaciel, prowadzi nas do miejsca, gdzie ma nam pokazać popularną tu grę - karambol. Skręcamy w boczną uliczkę, a stamtąd w zaułek, w który nie próbowalibyśmy wchodzić nawet za dnia. Przeskakujemy przez rynsztoki i kałuże. Omijamy śpiących na ulicy ludzi. Dochodzimy do małego domku, z którego bije blask świetlówek. Wchodzimy do środka. Tu, przy dwóch stołach siedzi kilkunastu mężczyzn. Nie zwracają na nikogo uwagi. Są pochłonięci grą.

Karambol wydaje się być skrzyżowaniem bilarda i kapsli (tych, w które niegdyś grało się u nas na chodnikach). Tak jak w brydża gra się parami, a partnerzy siedzą naprzeciw siebie. Stoły mają kształt kwadratu o boku długości trochę poniżej półtora metra. Matalowa plansza na rogach, przy bandach, ma cztery otwory. Gra polega na odpowiednim wrzucaniu do tych dziur małych krążków, przypominających pionki do warcabów. Przesuwa się je pstrykając trochę większym od nich plastikowyn kółkiem. Dla nadania lepszego poślizgu plansza wysypana jest drobniutkim proszkiem. Jak nam powiedziano, jest to spiłowane szkliwo z zębów. Po pewnym czasie starszy człowiek, który wydaje się być właścicielem "lokalu", odgania od jednego ze stołów grających tam chłopaków i zaprasza nas do gry. Z początku idzie nam kiepsko, ale powoli zaczynamy nabierać wprawy. Karambol wciąga niesamowicie. Ani się obejrzeliśmy, a minęły trzy godziny. Chcemy wychodzić, jednak gospodarz prosi nas, by zagrać jeszcze z nim i jego synem. Dopiero teraz widzimy, jaką dokładnością i finezją w pstrykaniu krążkiem wykazują się prawdziwi mistrzowie karambola.

Rawalpindi - miasto, które będę pamiętał głównie dzięki takim, pełnym kolorytu miejscom, gwarnym ulicom, tłocznym bazarom. Od powstania państwa mieści się tu naczelne dowództwo pakistańskiej armii. Wojsko stanowi od lat główną siłę polityczną w Pakistanie, dlatego też Rawalpindi zawsze było ważnym ośrodkiem. To właśnie niedaleko stąd postanowiono wznieść nową stolicę, gdy stwierdzono, że stara - Karaczi - jest zbyt oddalona od reszty kraju. Islamabad, budowany od początku lat sześćdziesiątych, miał być z założenia miastem nowoczesnym. Szerokie ulice, podział na sektory, osobno część handlowa, mieszkalna i rekreacyjna, ogromna dzielnica ambasad. Brakuje tam jednak zgiełku, specyficznego chaosu, całego tego klimatu, charakterystycznego dla miast tej części świata. W Islamabadzie oglądamy imponujący meczet, w którym może modlić się jednocześnie sto tysięcy ludzi. Jest to dar dla narodu pakistańskiego od króla Arabii Saudyjskiej - Faisala. Świątynia wygląda z daleka jak ogromna śnieżnobiała piramida zwieńczona złocistym półksiężycem. Na jej rogach wznoszą się wysoko w niebo cztery strzeliste minarety. Mam jednak wrażenie, że na codzień jest raczej główną atrakcją turystyczną miasta niż miejscem skupienia dla wiernych.

"Pindi, Pindi" - woła kierowca jednego z kolorowych autobusów stojących niedaleko meczetu. Jednocześnie uderza dłonią w plastikową szybkę w drzwiach. Tak właśnie zachęca przechodniów do podróży. Dajemy się namówić i chętnie powracamy do znacznie barwniejszego Rawalpindi - miasta, w którym naprawdę czuje się atmosferę Wschodu. W końcu to właśnie tu, po raz pierwszy w życiu, spotkałem prawdziego zaklinacza wężów.