Znowu widmo jakieś krąży nad Europą. Tym razem jest to widmo kapitalizmu. Pozmieniało się wokół nas przez te kilka ostatnich lat niesamowicie. Na przykład, co było do niedawna nie do pomyślenia, jakieś ponure firmy wysyłkowe w poszukiwaniu klientów zasypują swym śmieciem skrzynki pocztowe. Ostatnio dostałem właśnie kolejny katolog firmy namawiającej mnie do kupienia maszynki do golenia za cenę dwukrotnie wyższą niż w najbliższym sklepie. Tym razem jednak znalazłem tam również coś ciekawego. Mianowicie na stronie ósmej zobaczyłem trzy niczego sobie panienki wyginające się w przemyślnych pozach. Ubrane były głównie w dość skąpe, kolorowe T-shirty. Pod spodem widniał taki oto napis: "Trzy sztuki w jednym opakowaniu. Cena 375.000 zł". Czyli obecnie zł 37,50. Przyznacie sami, że wyjątkowo niedrogo. W takim na przykład Kaliningradzie (vel Królewcu) jedna, za to lekko przechodzona, sztuka kosztuje 50 USD.

Nie o tym jednak chciałem pisać. Dygresja ta nawinęła mi się przypadkiem zupełnie, a to głównie dlatego, że jedną z tych panienek widziałem kiedyś w reklamie samochodu marki Mazda. Ubrana równie skąpo leżała sobie na masce wyżej wymienionego samochodu i najwyraźniej coś reklamowała, wciskając w obiektyw swe ponętne ciałko; nie wiadomo tylko czy reklamowała siebie, czy samochód. Z całego kontekstu wynikało niestety, że samochód: podana cena była zdecydowanie za wysoka.

W ten jak zwykle niezwykle skomplikowany sposób nawiązałem właśnie do głównego tematu niniejszego felietonu. Jest to mianowicie temat motoryzacji. A temat ten, jak wiadomo, wiąże się wyjątkowo ściśle z tematem: "GÓRY". Padła kiedyś taka propozycja, aby otworzyć w klubie sekcję motorową. W końcu nie jesteśmy gorsi od narciarzy!!! Kol. Plasti zakupił w tym celu 30 kilogramowy namiot marki "Legionowo" (hmm... cóż, najwyraźniej patriotyzm lokalny), idealny do wożenia w bagażniku i rozstawiania na campingach w takiej na przykład Danii czy innej Francji. Namiot ten w niczym nie ustępuje lekko przegniłym namiotom bazowym rozbijanym nie tak dawno (i zwijanym) w Podwilku, a nawet je przewyższa.

W każdym razie turystyka motorowa zyskuje w naszych kręgach coraz więcej zwolenników; ja sam też poruszam się obecnie głównie za pomocą samochodu (jeśli tak można nazwać tego starego rzęcha). Jeżeli mam gdzieś pojechać autobusem czy pociągiem, to taka rozpacz mnie ogarnia, że wolę już w ogóle nigdzie nie jechać. Dochodzi nawet do tego, że w celu utrzymania jako takiej kondycji podjeżdżam z piskiem opon pod stadion Politechniki i następnie biegam w pocie czoła, pobrzękując kluczykami w kieszeni. W rzeczy samej: komiczny widok.

W pewną czerwcową środę doszło nawet do tego, że pod drzwiami klubu spotkało się pięć osób (tak, tak, to byli wszyscy, którzy tego dnia przyszli do klubu) i jak się chwilę później okazało: wszyscy byli zmotoryzowani. Znana też jest opowieść o tzw. imprezie samochodowej, czyli urodzinach Anety Ś. i Szamana. Zaczęło się od ogniska w Granicy (Kampinos), a skończyło na grillu i piwie, na działce u kol. Lela (okolice Załubic Starych, Zalew Zegrzyński).

Jak się zresztą okazało samochód przydatny jest także w przypadku wyjazdów stricte górskich czy skałkowych. Parę osób mile wspomina zeszłoroczny wyjazd samochodowy w Bieszczady. Zwłaszcza Iwonka. Wyjazdy w Alpy bez samochodów prawdopodobnie w ogóle by się nie odbyły. Takie podróżowanie to komfort i wygoda. Nie musisz się tłuc pociągiem, nie musisz się przesiadać i czekać na dworcach.

Każdy kto choć raz podjechał o północy pod same skały z piskiem opon i chwilę potem wyciągał z bagażnika skrzynkę piwa, wie jak rozkoszne jest to uczucie. Takie wyjazdy w skały to sama przyjemność, właściwie to już nawet wspinać się nie trzeba (hmm... niektórzy koledzy tzw. "chude pedały" niewątpliwie mają na ten temat nieco odmienny pogląd).

Dla ostatecznego wykazania wyższości podróżowania samochodem nad przemieszczaniem się środkami komunikacji masowej przytoczę jeszcze jedną drobną opowiastkę. Kiedyś mianowicie wracałem z jakiegoś wyjazdu pociągiem i jak to zwykle bywa nieco przysnąłem. Przyśnił mi się taki mianowicie widok: po peronie jakiegoś dworca pędził z rozwianym włosem rozchełstany młodzieniec. Potrącając matki z dziećmi i staruszków wypadł na postój taksówek i błagalnie spojrzał na kierowcę pierwszego w kolejce samochodu. Pokazując palcem w ciemną i pustą przestrzeń szepnął: "Za tamtą księżniczką proszę!" W tym momencie niestety się obudziłem. A zapowiadało się tak interesująco... Oczywiście dojeżdżaliśmy właśnie do Dworca Centralnego i już za chwilę trzeba było z ciężkim plecakiem zmierzać w kierunku najbliższego przystanku autobusowego. Cóż, pieniędzy nie miałem nawet na taksówkę.