Spis treści

czyli wspomnienia z przejścia zimowego w Bieszczadach 2004

tyt.jpgHu! hu! ha! Hu! hu! ha!
Nasza zima zła!

 

My raczej tego wierszyka Konopnickiej nie powtórzymy, bo dla nas zima okazała się niezwykle łaskawa. Temperatury nam sprzyjały, mróz trzymał się z dala, a jedyne, co naprawdę nam dokuczało, to wszechobecna wilgoć i jezioro w butach. Ci, co nie lubią wody, na pewno nie bawili się dobrze, bo pływało dosłownie wszystko. Pływał też nasz namiot, który pewnej nocy nie został domknięty. Inni też walczyli z tym żywiołem. Mokry był śnieg, mokry deszcz, mokre kurtki, spodnie, buty. Ale humory nam dopisywały - w końcu kompania była w dechę!

Pierwszy czerwca w lutym

tyt1.jpgZimówka zaczęła się niewinnie. Pierwszy dzień nie był męczący, głównie spędziliśmy go zwiedzając Skansen Budownictwa Ludowego w Sanoku i inne wytwory rąk ludzkich. Docieraliśmy do nich wygodnym i cieplutkim busikiem, co nas niesamowicie rozleniwiało. Cywilizację opuściliśmy dopiero po południu. Trasa, którą zrobiliśmy, nie była długa i na dodatek o 2200 dowiedzieliśmy się, że obchodzimy dzień dziecka i w związku z tym możemy się już położyć. Po krótkiej chwili niedowierzania i upewnieniu się, że to nie żart, część kursantów porozchodziła się do namiotów, a część wygrzewała się przy ognisku jeszcze dobrą chwilę. Mogli się przynajmniej do woli nacieszyć ciepłem ognia, bo w ciągu następnych dni z powodu liczebności grupy (23 osoby) okazało się to nieco skomplikowane. Na szczęście udało nam się uniknąć krwawych walk o dostęp do ogniska, a wszelkie konflikty były rozwiązywane drogą pokojową.

W sobotę mieliśmy same męskie prowadzenia. Za to niedziela była dniem kobiet. I od razu zrobiło się ciekawiej.

 

Wszystkie drogi prowadzą na Buczki

tyt.jpgNiektórych ciągnie do ciepłych krajów, innych na Antarktydę, a nas, czyli kursantów, zdecydowanie na Buczki. Są jak magnes, który nieważne gdzie jesteśmy i gdzie chcemy iść, przyciąga nas całą swą mocą do siebie. Po długim krążeniu po okolicy, Buczki zdobyliśmy tego dnia dwukrotnie (w ogóle nie mając tego w planach). Gdyby nie samozaparcie Agnieszki, która jednak zabrała nas jak najdalej od tego grzbietu, pewnie zdobylibyśmy go po raz trzeci. Tym samym pobiliśmy słynną w naszych kręgach Cergową, na którą wdrapywaliśmy się podczas naszej pierwszej kursówki w Beskidzie Niskim aż dwa razy z dwóch różnych stron! Jedyna różnica to to, że wtedy zrobiliśmy to w pełni świadomie. Tak, Buczki zdecydowanie zostaną szczytem kultowym, z którym będziemy silnie związani emocjonalnie.

Jeszcze tego samego dnia, choć już dużo później, o mały włos nie doszło w naszych szeregach do buntu. Najpierw odwlekany był obiad, a potem nocleg. Dziewczyny są jednak twarde i wyraźnie nie potrzebują ani dużo jeść, ani wiele spać. Za to zdecydowanie lubią chodzić i dlatego obóz został rozbity dopiero, gdy grupa była bliska rewolty i wycieńczenia i nie chciała się ruszyć z miejsca po krótkim postoju.

Po buczkowym dniu zmienił się system wybierania prowadzących. Skończono z podziałem na dni męskie i kobiece (co było zresztą zrozumiałe, bo chłopaków było znacznie więcej niż przedstawicielek płci pięknej) i powrócił tradycyjny system rotacyjny, czyli nerwowe: kto teraz? kto teraz?

 

Wielki Brat czuwa

Zwykle narzekamy na działanie organów państwowych: że to niby nieskuteczne, powolne, rozlazłe, itd. Ale trzeba przyznać, że polska Straż Graniczna działa bez zarzutu i doskonale orientuje się (czasem nawet lepiej od nas), gdzie też obecnie znajduje się ta grupa świrów, która z wiadrami biega nocą po lasach i od której co jakiś czas odłączają się kolejne osoby, aby przedostać się przez granicę polsko-ukraińską (bo to nam nieraz sugerowali). Także sława nasza wyprzedzała nas samych, a okoliczna ludność przekazywała sobie nawzajem informacje. Ciężko więc było zachować anonimowość.

Podczas pierwszego spotkania ze strażnikami Grzesiek był przekonany, że ma do czynienia z jakimiś kursantami w moro, którym zebrało się na żarty. Pozwolił sobie nawet na delikatne: "spadaj". Usłyszał w odpowiedzi: "Stój, pip, bo strzelam". Na szczęście nikt nie musiał stosować tak drastycznych środków. Sami się zatrzymaliśmy. A Marta, jako nasz instruktor, wyratowała nas z opresji swoim urokiem osobistym i odpowiednimi dokumentami.

Swoją drogą, panowie na pewno się dziwili drepcząc tego dnia po naszych śladach, czemu to tak kluczymy. Ale niech to na zawsze zostanie dla nich zagadką.

 

Nie ma to jak kisiel z bitą śmietaną!

tyt3.jpgPodczas tego wyjazdu jedno stało się jasne: gdy po drodze pojawi się sklep, prowadzący już wie, że wkrótce będzie musiał wyciągać na siłę osobników zbyt rozsmakowanych w sklepowym cieple albo w przysklepowych atrakcjach (na przykład struś w Pszczelinach).

Oczywiście, kiedy nie ma w pobliżu żadnych sklepów, co w górach zdarza się dość często, trzeba ogrzać się w inny sposób. Jaki? Rozpalić ognisko. Jak już wspominałam, na zimówce było nas sporo i nie wszyscy mieściliśmy się w kółeczku przy wspólnym ognisku, dlatego nasi wspaniali instruktorzy wymyślili, że ogrzejemy się każdy przy własnym i zarządzili manewry ogniowe. Musiało to wyglądać fantastycznie, kiedy dziesięciu rozgorączkowanych osobników kursowało nerwowo na trasie: las - polana z naręczem drewna, a pozostałych dziesięciu w snopach dymu usiłowało utrzymać ogień i zagotować na nim menażkę wody. Osoby postronne mogłyby posądzić nas o chęć podpalenia lasu. Ale na koniec, dzięki instruktorom czekała na nas niespodzianka: kisiel z owocami i bitą śmietaną. Ach, to była wyżerka! Mniam! Tak to doświadczeni przewodnicy podnoszą morale grupy ;-).

I tu nasunęła się nam pewna myśl, może nie złota ani też niezbyt odkrywcza: przewaga zimy nad innymi porami roku? Można przynajmniej porządnie wymyć menażki śniegiem i nie trzeba zajadać później mielonki z kisielem.