Spis treści

 

Kryzys

tyt4.jpgTrzeciego dnia, w poniedziałek, mieliśmy pierwszy ciepły nocleg w Lutowiskach. Mogliśmy przynajmniej w części się wysuszyć, zjeść obiad z kuchenki a nie z ogniska, i wyspać się w cieple. Do łazienki natychmiast utworzyły się kolejki. Tak nas to rozochociło, że następnego dnia, kiedy dotarliśmy do Stuposian, Michał natychmiast rozpoczął szukanie ciepłego lokum. Reszta czekała na jego powrót. Michał, owszem, przyszedł, nawet poinformował nas o możliwościach noclegu we wsi, tyle że prędko dowiedzieliśmy się, że i tak nic z tego, bo będziemy spać pod namiotami. Nie wiem, czy tej decyzji towarzyszyły dziwne uśmiechy Marty i Marka, czy też tylko się nam tak zdawało (było ciemno), ale przyjęliśmy tę wiadomość z niedowierzaniem, żeby nie powiedzieć, że był to dla nas szok. Trudno się dziwić. To był kryzysowy moment, kiedy to morale wielu z nas podupadło. Na dodatek droga na parking, gdzie mieliśmy rozbić nasz obóz, była długa i niezwykle kręta, przy czym wielu z nas zażyło przy okazji wieczornej kąpieli przy przeskakiwaniu strumienia.

Wielka podpucha

Po tej kryzysowej nocy, (dla wielu z nas przedostatniej) przyszło nam pożegnać się z Martą, a przywitać z Andrzejem, który przybył do nas nie tylko świeży i wypoczęty, ale przede wszystkim suchy. Wzbudziło to ogólną zazdrość i obudziło w nas niezwykłą wręcz kreatywność: jak zafundować mu kałużę w butach (tak, tak, Andrzeju, teraz nam głupio, że mieliśmy takie myśli, ale wiesz chyba, co zazdrość może zrobić z człowiekiem ;-)).

Zaplanowana na ten dzień trasa nie wydawała się szczególnie skomplikowana. Dlatego pewnie Andrzej z Markiem zdecydowali się nam ją urozmaicić. Gdy dotarliśmy na pewien skromny pipancik, pojawiła się wersja, że jesteśmy już na 881. Wersja tyleż śmiała, co niepożądana. Najgorsze jest to, że została potwierdzona jako ta właściwa przez dwóch wcześniej wspomnianych prowokatorów. No i zaczęło się. Biedny Sowa, który wiedział doskonale, gdzie się znajduje, został sprowadzony na manowce. Zmieniono prowadzącego, a reszcie kazano uwierzyć, że znajduje się w miejscu, w którym jej być nie powinno. Najgorsze jest to, że prawie wszyscy dali się nabrać. Ale trudno się dziwić, kiedy dwóch doświadczonych w topografii i prowokacjach przewodników (na dodatek emanujących kompetencją oraz pewnością siebie i tego, co mówią) z kamienną twarzą oznajmia grupie taką nowinę i spokojnie idzie za przewodnikiem w kierunku, w którym iść on nie powinien. W efekcie dotarliśmy prawie do punktu wyjścia, przy czym zdezorientowana grupa do końca nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Od tej pory wszyscy byli ostrożniejsi.

 

Siedmiu wytrwałych

(nie licząc instruktorów)

I tak to przyszło nam pożegnać w czwartek znakomitą część naszej kompanii. Zostało nas tylko siedmioro. Wtedy zaczęła się prawdziwa zimówka ;-).

 

tyt5.jpgPod względem krajobrazowym i topograficznym trasa była na pewno ciekawsza, choć na początku wędrowaliśmy trochę markotni po pożegnaniu naszych współtowarzyszy. Ale w miarę prowadzenia Zosi i Andrzeja humory się poprawiały, aż do podchodzenia na Grandysową Czubę. Tam było naprawdę ciężko. Ponad 250 metrów podejścia, tony śniegu (Tomek z Damianem nieźle się namęczyli torując), późna godzina i zmęczenie. Nie urażając nikogo, był to marsz żywych trupów z niecierpliwością wypatrujących końca tej wspinaczki. Na szczęście po wejściu zazwyczaj następuje zejście, a czasami nawet pojawia się po drodze bacówka, z której tym razem skwapliwie skorzystaliśmy. A wiadomo, że nic tak nie podnosi na duchu i ciele jak zdjęcie mokrych butów, zagrzanie się w ciepełku i z braku innej opcji zjedzenie chińskiej zupki. Nazajutrz można zdobywać najwyższe szczyty. I tak też się stało. Tomek wprowadził nas następnego dnia na Obnogę. A tam zaparło nam dech w piersiach. Ranek był naprawdę śliczny, a przed nami rozciągały się w całej swej okazałości Bieszczady. Wtedy naprawdę poczuliśmy, że warto było zostać te dwa dni dłużej.

Prowadzenie na szczyt 1313 przejął Sosna, po drodze organizując panoramkę na dwie strony świata. Niestety pogoda szybko się zepsuła. Zaczęło niesamowicie wiać, lać i nadeszła mgła. A tu po dwóch przedwczesnych alarmach, że to już niby jesteśmy na właściwym szczycie, 1313 było ciągle przed nami. Ale w końcu tam dotarliśmy, cali przemoczeni i targani wiatrem.

 

Mleko i reszta nabiału

Mimo szeroko zakrojonej akcji Pij mleko, będziesz wielki!, hasło nie wszystkich przekonuje. A już na pewno nie górskich turystów, którzy muszą odnaleźć drogę w otaczającym ich wszechobecnym mleku. W takich warunkach Damian dostał prowadzenie. Należało zejść niebieskim szlakiem do Wołosatego. Trochę pokrążyliśmy, ale Damian z zimną krwią wyprowadził nas w końcu na prostą.

tyt6.jpgA w Wołosatym zaopiekowała się nami Agata. Zrobiła to perfekcyjnie. Wprowadziła nas na salony, dosłownie, bo załatwiła nam dwuosobowe pokoje z łazienką. To był szok cywilizacyjny. Niektórzy z nas do tego stopnia nie mogli się odnaleźć, że po raz pierwszy w czasie całego wyjazdu się nie wyspali.

Zimówka została rozwiązana. Kursanci wyglądali jak nie kursanci: tacy czyści i pachnący, trudno się było poznać nawzajem, tak odmienieni wychodziliśmy z łazienki. I tak sobie siedzieliśmy przy stole tego ostatniego wieczora, słuchaliśmy anegdot Andrzeja albo po prostu milczeliśmy żałując, że to już naprawdę koniec.