Pomysł na wyjazd w bułgarskie góry zrodził się jakieś półtora roku temu, podczas jednej z moich niezliczonych sesji nad mapami. Są to najwyższe góry europejskie między Alpami i Kaukazem, w kraju, który kojarzył się głównie z czarnomorskimi plażami i dla niektórych z niezgorszym winkiem. Informacji jednak niewiele, oprócz lakonicznych wzmianek w Internecie. Poza tym Bułgaria w tamtym czasie wydawała mi się krajem odległym i dość dzikim. Zmieniło się to w poprzednie wakacje, gdy w czasie pierwszej swojej „prawdziwej" wyprawy zwiedziłem z siostrą Rumunię, Bułgarię i Turcję (Stambuł). Wracając przesiadaliśmy się w Sofii. Kupiłem tam mapę pasma Riła, ale na wypad w góry nie starczyło nam czasu.

Jednak szlaki zostały przetarte. Bułgaria stała się krajem bliskim i bezpiecznym, dojazd był znany, no i co ważne, miałem bardzo dokładne mapy (1:55000). W ciągu roku dokładnie je przestudiowałem, powyznaczałem różne warianty tras i czekałem na wakacje. Wydawało się, że nic nie wyjdzie z wędrówki po tych górach, a jednak. Z moimi znajomymi zaplanowaliśmy wyjazd do Turcji, Syrii i Jordanii. Oni jednak zdecydowani byli lecieć do Stambułu samolotem. Ja bez cienia wątpliwości trwałem przy pomyśle wypróbowanego dojazdu pociągami, który choć dłuższy, jest nieporównywalnie tańszy i ciekawszy oraz pozwala na zobaczenie czegoś po drodze. Tym czymś były góry Riła.

 

Umówiłem się więc ze znajomym na 5 września w Stambule i rozpoczęłam przygotowania do wyjazdu. Musiałem do minimum ograniczyć wyposażenie górołaza, jeśli nie chciałem przez następny miesiąc dźwigać w upale np. bezużytecznych buciorów górskich.

 

W drodze

Idea podróży pociągami opiera się na korzystaniu z połączeń lokalnych z pominięciem absurdalnie drogiej taryfy międzynarodowej. W ten sposób polskimi, słowackimi, węgierskimi, rumuńskimi i bułgarskimi pociągami przejechałem ponad 1800 km w trzy dni i trzy noce (dwie w pociągu, jedna na dworcu), przesiadając się jedenaście razy, przekraczając piechotą cztery granice, ale płacąc tylko 120 zł.

W stolicy Bułgarii - Sofii znalazłem się wraz z parą Polaków, których spotkałem na granicy węgiersko-rumuńskiej. Byli etnologami i jechali do Macedonii, chcąc po drodze zahaczyć o bułgarskie góry. Moje dokładne mapy skusiły ich na Riłę, więc aż do samych gór postanowiliśmy podróżować razem.

Był wieczór. W informacji dowiedzieliśmy się, że jedyny wieczorny pociąg jadący na południe przez Koczerinowo jest spóźniony... 420 minut. Zapychając przygnębienie (dworzec i jego okolice są jakby żywcem przeniesione z Warszawy) tanimi i bardzo smacznymi bułami bułgarskimi i równie tanim, choć nie tak wybornym, piwkiem, zastanawialiśmy się co dalej robić. Obejrzeliśmy rozkład odjazdów i okazało się, że jest pociąg do jakiejś mieściny pod Sofią na trasie, która nas interesowała. Z doświadczenia wiem, że spanie w poczekalniach na małych stacjach jest całkiem znośne i spokojne. I rzeczywiście, gdy kierownik stacji w Perniku pozwolił nam rozłożyć karimaty na ławkach w miłej poczekalni, byliśmy zadowoleni jakbyśmy dostali nocleg w hotelu pięciogwiazdkowym. Nasz błogi sen zakłócali tylko z rzadka ludzie, korzystający z maszyny do parzenia kawy, która przy swej ciężkiej pracy wydawała odgłosy ciężkiego nalotu dywanowego. O siódmej rano wsiedliśmy w pociąg. Wokół nas wznosiły się malownicze góry, a w tle majaczyły ostre szczyty naszego celu.

Koczerinowo

Po dwóch godzinach wysiedliśmy w Koczerinowie - miasteczku u podnóża Riły. Niestety zobaczyliśmy tylko tumany kurzu wzniecone przez jedyny autobus odjeżdżający przed wieczorem do Rylskiego Monastyru - prawosławnego klasztoru położonego w sercu gór, skąd zamierzałem rozpocząć wędrówkę. Zrezygnowani w trzydziestokilkustopniowym upale wspięliśmy się drogą na wzgórze dominujące nad doliną. Naszym oczom ukazał się przecudny widok. Za naszymi plecami, po drugiej stronie szerokiej doliny piętrzyły się bezleśne, rude od wysuszonej trawy kopulaste szczyty. Przed nami, wśród rachitycznych sosen, wiła się asfaltowa droga, ginąca gdzieś w mniejszej dolinie, nad którą wyrastały potężne grzbiety pokryte soczystą zielenią, wyżej zwieńczone groźnie szczerzącymi się skalnymi zębami. Do samego miasteczka podjechaliśmy furgonetką wypełnioną bułkami.

Koczerinowo jest typową bułgarską dziurą. Jednopiętrowe kamienice z kolorowymi okiennicami, odpadającym tynkiem, czerwoną dachówką, gustownie zapuszczone i na ogół porośnięte winoroślą, brukowane wąskie uliczki, sporo małych drzew. Skwar przez większą część dnia trzymał ludzi w domach, tylko starsi panowie przesiadywali na krzesłach w cieniu przed domami. Od czasu do czasu osiołki ciągnęły małe drewniane wozy z babuszką „na pace". Następne osiem kilometrów pokonaliśmy pieszo w ogromnym skwarze.

Rylski Monastyr

Szczęście uśmiechnęło się do nas w Rile - miejscowości, od której nazwę wzięły góry. Akurat odjeżdżał autobus do oddalonego o dwadzieścia jeden kilometrów Rylskiego Monastyru. Stary gruchot jechał krętą wąską drogą, przyklejoną do skalnego urwiska. Po czterdziestu minutach zza grzbietu wyłonił się wtulony w zalesione zbocze Rylski Monastyr, położony na wysokości 1147 m n.p.m. Założony w 927 roku przez mnicha eremitę Iwana z Riły, ciągle niszczony przez lawiny, Turków i innych bisurmanów, i ciągle odbudowywany, ostateczny kształt przybrał w 1837 roku.

Ponura z zewnątrz bryła kryje cele mnichów, do których wchodzi się przez piękne, czteropoziomowe krużganki okalające rozległy wirydarz, na którym stoi, niczym z innej bajki, cerkiew św. Bogurodzicy. Świątynia została zbudowana na planie krzyża greckiego, zwieńczona jest trzema kopułami i babińcem, przykrytym dachem i wspartym na arkadach. Cała elewacja jest pomalowana w pasy (biało-czerwone lub biało-czarne). Ściany oraz sklepienia cerkwi są pokryte przez ponad tysiąc dwieście wściekle kolorowych fresków apostołów, świętych, aniołów i demonów oraz ozdabiających ich kwiatów, winorośli i ptaków. Niesamowitość miejsca potęgują wysokie góry, zewsząd otaczające klasztor.

Na szlaku

Zwiedziwszy klasztor rozstałem się z parą etnografów. Mając kserówki moich map poszli odpocząć po podróży na pobliski camping, ja natomiast mogłem wyjść w góry. Przez cały czas szlak wiódł granią (wstyd się klubowiczowi przyznać, chodziłem po szlakach; na usprawiedliwienie podam, że góry miały na ogół wysokotatrzańską rzeźbę, zaś znakowane ścieżki były tak wytyczone, że najpraktyczniej wykorzystywały ukształtowanie terenu). Początkowo w sosnowym lesie, który na wysokości około 1550 m n.p.m. ustąpił miejsca piętru kosówki. Zaraz potem rozpostarły się hale oraz. wysokie na ponad 2500 m n.p.m. góry, wznoszące się ponad tysiąc metrów nad doliną. Szybko zdobywałem wysokość. Było stromo. Po trzech godzinach wszedłem na główną grań. Z powodu wiatru jaki dął zza północnej grani, z trudem utrzymywałem pozycję homo sapiens. Skierowałem się w stronę najwyższej kulminacji tego pasma Riły - Maliowicy (2729 m n.p.m.), zostawiając zachodzące słońce za plecami. Gwałtownie zmieniła się sceneria. Maszerowałem po bardzo szerokim, powoli wznoszącym się grzbiecie, porośniętym trawą.

Gdy po trzydziestu minutach stanąłem na szczycie, pod nogami miałem przepaść opadająca aż do malowniczego Jelińskiego Jeziora, trzysta metrów niżej. A wokół gołe ściany, postrzępione szczyty, rumosze skalne. I tak było w całej Rile. Wśród alpejskiej rzeźby nagle grupa łagodnych, niezerodowanych grzbietów i na odwrót - zupełne pomieszanie. Brak w tym jakiejkolwiek logiki dla takiego nieokrzesanego geologicznego barbarzyńcy jak ja.

Ścieżką wykutą w skale, niezliczonymi zakosami zszedłem do jeziora. Tam dopadł mnie zmrok. Od czasu do czasu drogę rozświetlały mi błyskawice, a otuchy dodawały grzmoty przewalające się przez dolinę. Na szczęście burza mnie ominęła.

Polak, Bułgar - dwa bratanki

Miałem przy sobie namiot, a miejsca było mnóstwo. Choć niemal cała pasmo Riły jest w granicach Parku Narodowego, to jak najbardziej dozwolone jest rozbijanie namiotów na dziko (poza małymi skrawkami ścisłych rezerwatów). Trzeba tylko zostawić po sobie porządek. Nie skorzystałem. Mój namiot był przeznaczony raczej na ciepłe kraje Bliskiego Wschodu (przemakalność 450 mm). A tu pada, temperatura na wysokości ponad 2000 m n.p.m. spada w nocy do zera stopni. Tym bardziej, że w tle majaczyło światełko chyży. Po godzinie doszedłem do niej. Dostałem miły pokoik, za który zapłaciłem... dwa razy więcej niż Bułgarzy. I tak było to niewiele.

Bratając się z Bułgarami, odbierałem od nich gratulacje, gdyż tego wieczoru Polska wygrała z Norwegią i awansowała do finałów mistrzostw świata. Wysłuchiwałem, że najbardziej znanym Polakiem jest Olisadebe, a w rewanżu musiałem się zastanawiać, z czego Bułgarzy są znani w Polsce, bo długo kojarzyłem tylko z czego słyną u nas Bułgarki.

Jeśli chodzi o porozumiewanie się w Bułgarii, to z młodymi na ogół można dogadać się po angielsku, a z ludźmi starszymi zawsze po rosyjsku. Nie ma szans żeby zrozumieć ojczystą mowę braci-Słowian. Próby wymiany zdań w slangu bułgarsko-polskim, nie przyniosły rezultatów. W końcu położyłem się spać. Po raz pierwszy od pięciu dni mogłem wreszcie zasnąć w pozycji horyzontalnej.

W towarzystwie zwierząt

Rano zacząłem się piąć stromą ścieżką na morenę w towarzystwie... kota. Behemotowaty osobnik, cały czarny, pętał się obok mnie, kilkanaście razy przebiegając mi pod nogami. Po jakimś czasie doszedłem do dużego jeziora, gdzie spotkałem ludzi ze schroniska. Jedni właśnie znaleźli miejsce pod namiot, drudzy szli się wspinać. Postanowiliśmy iść razem przez wspólny odcinek drogi. Wtedy to jedyny raz w Rile natknąłem się na łańcuchy. Szlaki tego pasma, w przeciwieństwie do sąsiedniego Pirinu, są łatwe technicznie.

Gdy wyszedłem ze skał na hale, drogę zagrodziły mi swobodnie pasące się w stadzie konie. Jak się okazało, jest to częsty widok w górach bułgarskich, a niepodważalne dowody bytności tych roślinożerców widziałem na stromych, wąskich, skalnych ścieżkach, na wysokości ponad 2800 m n.p.m. Na szczęście koniki nie okazywały mi żadnych wrogich uczuć.

Zszedłem trawiastym zboczem na bardzo szerokie siodło, będące połączeniem między dwoma równoległymi grzbietami. Tam spotkałem bułgarskiego przewodnika (rozmawiałem z nim w schronisku), który prowadził dwóch bardzo leciwych, ale dziarskich Anglików. Nawiązałem więc przyjazne stosunki polsko-angielskie, które zaowocowały obfitą wymianą towarów (moja ostatnia paczka sezamków za kawał pysznego sera bułgarskiego i pajdę chleba). Wdrapałem się jeszcze na Wodny Wierch (2683 m n.p.m.) i zszedłem do sielskiej dolinki, którą, między soczystą trawą i kosówką, leniwie płynął strumyk.

Ponieważ zaczęło kropić pospiesznie zebrałem się i zacząłem podchodzić do schroniska położonego nad Rybimi Stawami. Ale zamiast wyrka w cieplej chyży, dostałem tam miejsce w jednym z wielu rozlatujących się domków kempingowych, niezbyt pasujących do scenerii, porozrzucanych wokół schroniska. W dodatku akurat do drzwi tej chatki był przywiązany na łańcuchu piesek, który wył przez pół nocy. Za to po raz pierwszy od tygodnia mogłem się wykąpać i nic sobie nie robiłem z tego, że prysznic był w ciemnej piwnicy przypominającej bunkier.

Musała i Everest

Rano, pokrzepiwszy się jedzeniem, którym poczęstował mnie starszy Bułgar świetnie mówiący po polsku (pięć lat studiów na Politechnice Warszawskiej), wyszedłem we mgle i mżawce w góry. Pobłądziłem trochę koło jeziora, zanim znalazłem ścieżkę wśród skał. W południe na szczęście przepogodziło się, dzięki czemu mogłem podziwiać przepiękne widoki. Były bardzo podobne do tatrzańskich, ale nieporównywalnie rozleglejsze. Z ponad 2700 m n.p.m. mogłem dojrzeć pięć równoległych pasm, za którymi były kolejne.

O trzeciej po południu doszedłem do pasma, którego kulminacją był najwyższy szczyt Bałkanów - Musała (2925 m n.p.m.). Zrobiwszy sobie krótki odpoczynek, w towarzystwie koników, zacząłem z przełęczy na wysokości 2400 m n.p.m. podchodzić pod pierwszy z czterech szczytów, które musiałem pokonać przed tym najwyższym. Sceneria, po raz nie wiem który, przemieniała się z przyjaznych łąk w ponure i miejscami przepaściste skały.

Gdy wreszcie zmęczony doszedłem do ostatniej przełęczy oddzielającej mnie od Musały, z trudem zmusiłem się, aby iść dalej. Od skąpego śniadania nic nie jadłem, a tego dnia przeszedłem już dwadzieścia osiem kilometrów. Zaczynało się ściemniać. W dodatku nadciągnęła nieprzyjemna mgła. Zawziąłem się mocno w sobie i zacząłem podchodzić. Szedłem bardzo wolno, gdyż co dziesięć kroków zatrzymywałem się, aby nabrać tchu. Po czterdziestu pięciu minutach, niemal słaniając się, dobiłem do obserwatorium astronomicznego na najwyższym szczycie Bułgarii. Nikogo jednak nie było.

Zacząłem szybko schodzić mocno eksponowaną ścieżką. Na wysokości 2725 m n.p.m. miał być schron. Nie wiedziałem za bardzo, czego się spodziewać pod tą nazwą. Okazało się, że było to najmilsze schronisko, w jakim przyszło mi nocować. Było też jedynym, gdzie obcokrajowcy nie musieli płacić haraczu za swoje inne obywatelstwo. Pani prowadząca Everest (tak się nazywał ten przybytek) ubolewała nad tym i poczęstowała mnie pyszną zupą. Leżąc już w łóżku pod czterema kocami (w bułgarskich schroniskach, choćby były nie wiem jak obleśne, koce są zawsze czyste), przez szerokie okna w pochyłym dachu mogłem obserwować bajecznie rozgwieżdżone niebo, przez które w szaleńczym tempie przemykały pojedyncze chmury.

Jeszcze raz Musała

Rano okazało się, że niebo jest zupełnie bezchmurne, zaś widoczność doskonała. Postanowiłem jeszcze raz wejść na szczyt. Bez plecaka i ze świeżymi siłami zajęło mi to piętnaście minut. Na szczycie oniemiałem. Miałem wrażenie, że wszystkie góry Bałkanów leżą u mych stóp. Zupełnie fantastycznie prezentowało się pasmo Pirin - gładkie zbocza w kolorze zimnej stali ostro cięły niebo. Po pół godzinie wiatr w końcu wywiał mnie z powrotem do schronu. Skąpany w słońcu, w trzy godziny, przez halę, kosówki i bór z sosną alpejską, zszedłem do bardzo przyjemnej miejscowości wypoczynkowej Borovec.

Tu pożegnałem się z górami oraz z miłą, rześką pogodą górską. Przede mną zaś był jeszcze miesiąc przygód w Turcji, Syrii i Jordanii.

 

O Kontynuacji podróży można przeczytać w Biuletynie nr 20.

 

Czytaj również:

W góry te i tamte, czyli... BUŁGARSKI BIGOS- Artur Kalinowski