- wspomnienie z wyprawy w Góry Sybińskie i Góry Fogaraskie

Do Rumunii wyjechaliśmy pod koniec lipca. My, tzn. Asia Szypuła, Marek Wołosz, Tomek Toczyski, Czarek Bugajczyk, niżej podpisany i jeszcze trzech kolegów spoza klubu: Damian, Ludwik i Mateusz. Damian opracował plan dojazdu do Sebes, miasteczka niedaleko Sybinu (Sibiu) - dwa dni, dziesięć pociągów, niewielkie koszty. Podróż tyloma pociągami okazała się nadzwyczaj przyjemna. Zanim zdążyliśmy się znudzić i zmęczyć jednym, już przesiadaliśmy się do następnego. Dalej w góry zawiozły nas dwie taksówki.

I ruszyliśmy. Po 2-3 dniach zostawiliśmy za sobą ostatnią wioskę i Góry Sybińskie należały już tylko do nas. Poza pasterzami i tysiącami owiec nie było tam nikogo więcej. W ciągu dziewięciu dni spotkaliśmy tylko pięciu turystów. Długie grzbiety, kosówka, powyżej hale. Szczyty uwieńczone niewielkimi pozostałościami skał. Jeszcze słońce, w jego blasku iskrzące się trawy, w jego cieple słodkie lenistwo. W chłodne wieczory ogrzewaliśmy się przy ognisku (paliliśmy suchą kosówkę).

W tym ziemskim raju brakowało tylko ambrozji - tutejszego sera. Zaczepialiśmy każdego napotkanego pasterza. Niestety, każdego dnia kończyło się na proteinie. Po tygodniu marzeń wreszcie na naszej drodze stanęła bacówka i baca, który poczęstował nas chlebem i serem. Jednak sprzedać nam go nie mógł. Twierdził, że mleko zsyła na dół, do wioski. Lecz apetyt rośnie w miarę jedzenia - sera nie było, ale owieczki? Zaczęliśmy na nie patrzeć wygłodniałym, oj, bardzo wygłodniałym wzrokiem. Zaraz zapytaliśmy się o cenę (kosztowałaby nas chyba po 5$ od osoby). Niestety pasterz odpowiedział, że kocha je jak dzieci i nie miałby sumienia zabić swojego jagnięcia. Ruszyliśmy więc dalej w naszą serową odyseję.

Do naszej Itaki dotarliśmy dopiero w Górach Fogaraskich. Serową ucztę niektórzy z nas przechorowali. Wcześniej jednak, jeszcze u podnóża Fogaraszy, spędziliśmy dwa dni. Pierwszy z nich poświęciliśmy zwiedzaniu Sybinu, drugi lenistwu, bowiem gdy zbieraliśmy się do wyjścia w góry (a nie było to aż tak późno), panował już taki skwar, że musieliśmy schronić się przed słońcem w rzece. Tego dnia wyruszyliśmy więc dopiero o piątej po południu. Po drodze mijaliśmy tysiące ludzi, którzy też wiedzieli, co przyjemne.

Góry Fogaraskie to zupełnie inna kraina niż Góry Sybińskie. Z bezludnych połonin przenieśliśmy się w Tatry w szczycie sezonu. Fogarasze to już góry skaliste, z grzbietami upodabniającymi się trochę do skalnej grani. Piękne, ale niestety zatłoczone. Kiedy przechodziliśmy przez stromy wąwóz Drakuli drogą ubezpieczoną łańcuchami, utknęliśmy w korku. Na dodatek Rumuni, którzy byli powyżej, zrzucali na nas kamienie. Kultury turystycznej w Górach Fogaraskich zdecydowanie nie uświadczyliśmy.

Czas, czas, czas. Nieubłagany czas - tego też brakowało. Marek, Asia, Mateusz i ja musieliśmy wcześniej opuścić góry i samą Rumunię. Zdobyliśmy Negoiu - 2535 m n.p.m. Byliśmy jeszcze w Brasovie, Sighisoarze (tę musicie koniecznie odwiedzić) i Budapeszcie. Reszta wyprawy weszła na Moldoveanu (2543 m n.p.m. - najwyższy szczyt Rumunii). Reszta, poza Tomkiem, który nie uznając idei zdobywania najwyższych szczytów, ideologicznie trawersował wierzchołek. Ich kolejnymi, już niegórskimi celami, był Bukareszt, Brasov, Sighisoara i Bran z zamkiem Drakuli.