Rocznicowa impreza

2-3 czerwca: Tego jeszcze nie było. Przed różowym domkiem zaparkowało dwadzieścia samochodów. Powysiadały z nich istoty różnego wieku i płci, poubierane w przewodnickie sweterki, polarki lub całkiem po cywilnemu. Tegoroczna impreza dała początek obchodom kolejnego jubileuszu SKG. W tym roku Klub świętuje dwudzieste piąte urodziny.

W Borowinie u Magdy stawiła się rekordowa liczba klubowiczów, przede wszystkim dopisały roczniki dinozaurów, niektórzy z dziećmi. Pojawili się ludzie, którzy najmłodszym klubowiczom wydają się już niemal legendą.. Dla niektórych było to pierwsze spotkanie z klubowymi znajomymi od czasów ukończenia kursu.

Podczas ogniska wręczono gospodyni prezent, jako że jest równolatką Klubu i obchodziła „na dniach" urodziny. Powspominało się, potem się pojadło, popiło, pośpiewało i wróciło do Warszawy.

Niektórzy klubowicze zasilili nasz Biuletyn swoimi tekstami, inni po prostu nawiązali na nowo kontakt z klubem. Na pytanie czy było warto odpowiada Rafał Kontowski:

Raz jeszcze dziękuję za pamięć, której wyrazem było zaproszenie na ogniskową imprezę w Borowinie. To chwyta za serce. Naprawdę. I dzięki za to, że przychodząc na to spotkanie po kilku latach całkowitej nieobecności i braku aktywności klubowej, mogłem poczuć znajome klimaty. Znów płonęło ognisko i stanęły mi przed oczami ognie z naszego przejścia letniego na Kołowej Polanie i nad Pucołowskim Stawem...

Patrząc na zagadnienie istnienia Klubu z perspektywy mojej rodziny, cieszę się z tego, że SKG przetrwał. Być może trafią do niego kiedyś (może już całkiem niedługo...) nasze dzieci. „Każdy porządny człowiek powinien kochać góry" - powiedział mi (dawno, dawno temu - oczywiście) pewien człowiek, dzięki któremu zacząłem chodzić w góry. Kto wie, może warto pomyśleć o inicjatywie pod robocza nazwą „Klub Juniora". Jest już liczne grono dzieci klubowiczów z dawnych lat, w wieku pozwalającym na udział w rajdach i imprezach.

Jubileuszowy rajd SKG

13-14 października: Poetycka impresja w środku numeru, tu tylko parę kronikarskich uwag. Jak zwykle, grup było nieskończenie wiele. Jedną z nich, chyba najliczniejszą prowadzili Marysia Roman i Paweł Kucharski. W ten sposób dobiegła końca ich długa i ciernista droga ku tytułowi przewodnika SKG. Inni docierali do bacówki na Jasieniu na własną rękę, wcześniej lub później. Rajd, podobnie jak czerwcowa impreza, zgromadził dużą grupę klubowiczów i sympatyków, reprezentowane były chyba wszystkie pokolenia. Była to więc okazja by posłuchać wspomnień, poznać osobiście legendarnych klubowych mocarzy, no i uwierzyć w magię Klubu. W końcu minęło ćwierć wieku, a ludzie wciąż się spotykają, jeżdżą razem w góry, są wierni tym samym ideałom i starają się te same wartości przekazywać dalej. Tej przedziwnej gromadce przyglądali się również niezrzeszeni uczestnicy rajdu i mam nadzieję, że im się z nami spodobało.

Pogoda była prześliczna, słońce i niezwykle wysoka temperatura wskrzesiły na moment lato... Kontynuacja obchodów niestety w Warszawie.

Manewry

20-21, 27-28 października: Tak to już zwykle bywa, że w połowie października z Dworca Wileńskiego rusza pociągiem do Tłuszcza malownicza grupka. Potem w ostępach Puszczy Białej przez całą noc migają latarki, a wszelka zwierzyna chowa się jak najgłębiej w swoich norach. Tej jesieni wszystko przebiegało według znanego nam schematu, obydwa terminy powaliły organizatorów frekwencją, słonko najpierw świeciło, a potem zdradziecko zaszło za las... Mimo to nikt się nie zgubił, zaś nocna wędrówka na pewno była niezwykle emocjonująca. Ubiegłoroczni kursanci sami mogli sprawdzić jak to fajnie jest w tym czasie siedzieć w ciepłej (o dziwo) szkole, oglądać slajdy i np. grać w ping-ponga. Jednym słowem rutyna w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Pierwsza kursówka

10-11 listopada: Niestety redakcji z roku na rok przybywa obowiązków, delegacja wysłana na kursówkę była więc bardzo skromna ilościowo. Z konieczności relacja dotyczy więc tylko jednej grupy kursowej, pozostałe proszę o wybaczenie.

Zaczęliśmy tradycyjnie. Chłopski Wierch, Banicka Góra, Siwejka... Za to towarzystwo, z którym miałam przyjemność spędzić ten weekend, do tradycyjnych nie należało. Inaczej mówiąc - żal, że nie miałam dyktafonu. Mogę arbitralnie ogłosić rekord SKG, jeśli chodzi o częstotliwość bon motów na dowolną jednostkę czasową. Zacytuję tylko parę tekstów, które moja zmęczona pamięć zdołała zachować:

- „Jar jest bardzo dobrym punktem orientacyjnym" - powiedział kursant, chcąc widocznie pomóc prowadzącemu. Chyba dobrze, że ten okazał się odporny na sugestie.

- „Nie właźcie do rowu, bo ubezpieczenie nie starczy nawet na transport zwłok do Warszawy" - słowa te, wypowiedziane przez Bartka o pierwszej w nocy na Przełęczy Lipka, na pewno dodały wszystkim otuchy.

- Podczas panoramki (chodzi o zidentyfikowanie Chełmu - odwiecznej pułapki na kursantów) na pytanie, jaka to góra, pada spontaniczna odpowiedź: „Zielona Lipka!". Widząc nasze powątpiewające miny inny kursant skwitował: „Sam jesteś zielona lipka".

- Klub mógłby zyskać finansowo, podłączając się do nowej inicjatywy prywatnej. Jest nią firma Dziurwa Extreme, produkująca sympatyczny bawełna-tex, oddychający wodą i potem.

- Na zakończenie maksyma wygłoszona podczas omówienia w pociągu: „Normalni ludzie nie patrzą w mapę". Nie wiem czemu, ale wszyscy się śmiali.

Powracając do rekordów, ustanowiono jeszcze jeden, na wieść o którym starzy instruktorzy zapewne zaczną rwać sobie włosy z głowy. Jest to kategoria „najpóźniejszego wyjścia w trasę'" 1230 i kto da więcej? Kursówka była zatem ze wszech miar wyjątkowa.

Druga kursówka

24-25 listopada: Tym razem sam miłościwie nam panujący szef Komisji Szkoleń - leader Marcin Szymczak zdecydował się poprowadzić swą grupę na spotkanie przygodzie.

Wybrał do tego celu Spisz, krainę rzadko przez kursantów odwiedzaną (i chyba słusznie, bo tam tylko grzbiety i grzbiety; nie to co w Beskidzie Niskim). Jak na zawołanie spadł śnieg, a właściwie padał i padał przez całe dwa dni. Kto czytał opowiadanie Andrzeja Stasiuka „Zima", ten wie, o co chodzi. Z wytrwałego maszerowania zawianym grzbietem narodził się „Jansen Przecieransen", a gdy wreszcie przyszło nam z niego schodzić, Michał zamienił nas w astronautów stawiających swoje pierwsze kroki na Księżycu. Brodziliśmy w puchu po uda, rozstawiając ręce dla równowagi, a dziwna siła - grawitacja, czy co? - ciągnęła nas w dół. Oczywiście zaraz potem czaiło się zdradziecko kolejne podejście, ale taki jest już los kursanta. W górę i w dół. Marcin obiecywał, że będzie widać Tatry. Nie było. Nie tylko Tatr, ale w ogóle niczego poza świerkami, jodłami, a czasem modrzewiami uginającymi się pod śniegiem (powtórka z przyrody).

Na noclegu kursanci zostali poddani tradycyjnej próbie ognia, urządzając widowisko godne leśnych trolli, a potem wszyscy zagłębili się w śpiwory i mam nadzieję zmarzli mniej niż na pierwszej kursówce. W końcu namiot jest szczelniejszy niż bacówka.

Poza urokami Spisza odkryliśmy (przynajmniej niektórzy) rozkosz, jaką daje jujitsu w półmetrowym śniegu. Stało się to narodowym sportem kursówkowym i dostarczyło walczącym - beztroskiej radości, a obserwującym - darmowego cyrku.

Wyjazd zakończyliśmy tradycyjnie w Zakopanem, a w pociągu czekała miła niespodzianka w postaci stęsknionej ubiegłorocznej kursantki Patrycji. Wszyscy przeżyli, a najwytrwalsi (Afryka, Piotrek i Paweł) i paru desperatów stawiło się na Wschodnim dwa tygodnie później, aby pojechać na...

Trzecią kursówkę

8-9 grudnia: Na początku zapowiadało się, że waletów będzie więcej niż kursantów, ale w końcu miał nas kto prowadzić. Tradycyjnie, jak to w zimę, zaatakowaliśmy Babią Górę. Często niełaskawa, tym razem oszołomiła nas widokami. Powietrze było tak przejrzyste, że niektórzy widzieli podobno nawet dymy z Nowej Huty, że o Sudetach nie wspomnę. Jednak tym razem nie było widać Węgier, chyba niezbędna jest do tego obecność Mateusza...

Na Babiej były zdjęcia, walki z psem pasterskim, który uznał Piotrka za bardzo niepokorną owieczkę, chałwa, rodzynki i orzechy. W ogóle niedzielę okrasiła niespotykana liczbą radosnych sentencji. Nie mogę się oprzeć pokusie zacytowania kilku:

- „Zawsze herbata jest cieplejsza niż śnieg" - powiedziała Julia, która później oświadczyła groźnie, przejmując prowadzenie - „Kończymy tę zabawę!",

- „Czy ktoś ma jakąś bezpańską menażkę, bo chcę ją zabrać do domu?" - objawił swe filantropijne zapędy Piotrek, nie zauważając, że potrzeba mu raczej menażki bezdomnej,

- „Po co ten obiad? Ja w domu tyle nie jem!" - zastanawiała się Afryka,

- „Bo w domu tyle nie chodzisz!" - usłyszała natychmiast,

- W nocy okazało się, że „Przy tym świetle nie widać poziomic!",

- "Ich nigdy nie widać" - to znowu Afryka,

- No i motyw przewodni kursówki, czyli powracające niestrudzenie hasło „Czy ktoś chce się rozebrać?"; domyślacie się, ile osób chciało, przy ładnych kilku stopniach mrozu?

Tradycyjne klubowe śpiewanki

1 grudnia: (czyli w tak zwanym międzyczasie). Przy kominku u Gosi Preuss zjawili się wytrawni gitarzyści w osobach Magdy i Jacka i zapewnili zgromadzonym godną rozrywkę oraz przeżycia duchowe. Mimo, że Gosia, autorka śpiewnika, zaplanowała Staruszków i Jesienną zadumę jako piosenki przewodnie, lud chciał inaczej. Z woli Marka i Faziego hymnem imprezy stały się Hiszpańskie dziewczyny, a Jacek musiał bisować, nim zszedł ze sceny w glorii chwały. Na szczęście śpiewaliśmy też od czasu do czasu coś innego, np. Siekankę o domu (uwaga, korekto, to nie literówka!) i takie tam różne.

Wrodzona złośliwość nie pozwala mi przemilczeć faktu, że niektórzy błądzili półtorej godziny, nim dotarli na miejsce... Ale było warto. Jeżeli wytrwamy, a Gosi rodzice nie stracą w końcu cierpliwości, za rok napiszę przymiotnik „tradycyjne" bez ironii. Na razie nasza tradycja jest młoda, ale ciekawa świata, dużo je i chyba zdrowo rośnie.

Walne Zebranie

12 grudnia: odbyło się jubileuszowe XXV Walne Zebranie członków Studenckiego Klubu Górskiego. Frekwencja była wręcz znakomita - wydano bowiem 30 mandatów, a zauważono też aktywnych sympatyków - nie-członków. Dyskusja była twórcza, urodziło się dużo pomysłów, wybory przeprowadzono jak zwykle w sposób demokratyczny. Pozostaje tylko jedno - słowa przemienić w czyny.