Jednak opatrzność czuwa nad naszą redakcją. O czym by tu napisać, myślałam sobie pewnego popołudnia. Całe lato przesiedziałam przecież w Warszawie, żadnych ekscytujących wypraw nie było... I nagle do drzwi zapukał listonosz, przynosząc mi list z hiszpańskimi stemplami. Pewnie sympatyczna Conchita z Universidade de Santiago de Compostela wygrzebała gdzieś w archiwach mój adres i przysłała mi pękatą kopertę pełną materiałów w języku, który kiedyś tak dobrze rozumiałam.

Pojęłam znak - czas napisać o lipcu w Galicji.

Jest więc lato 1998 roku, jeszcze tamto tysiąclecie. Stoję z koleżanką na poczcie i słucham z podziwem rozmowy prowadzonej przez nią po hiszpańsku z jakąś Carmen? Manuelą? Fiorellą (nie wiem, czemu przychodzi mi na myśl jeszcze Luz María)? Koleżanka jest studentką iberystyki i za dwa dni wyjeżdżamy razem do Santiago de Compostela.

Hm, razem to może za dużo powiedziane. Jest sobota, ósma rano. Santiago twardo śpi, a ja wysiadłam właśnie z autobusu i dzierżąc w ręku kartkę z adresem mobilizuję moje skromne zasoby językowe. Plac przecina jakaś autochtonka. - Dónde esta Carrera del Cónde? - brnę bohatersko. Pani tłumaczy mi, że lepiej autobusem, ale Polka-górołazka nie ustąpi. Z plecakiem na grzbiecie podążyłam więc za nią.

Czy pamiętacie pierwsze zagraniczna miasto, które Was olśniło? Bo ja pamiętam. Labirynt kamiennych uliczek, wilgotny sen kładący się mgłą na wąskich schodkach, rudy kot miauczący chyba po galicyjsku i fioletowe kwiaty, które wyrastały prosto z murów.

Santiago de Compostela na początku lipca jest jeszcze cichym, uroczym i kompletnie zagubionym na skraju świata miasteczkiem. Liczy zaledwie kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, no i ładnych kilkaset lat historii. Architektura miasta to przykład wyczucia i taktu. Średniowiecznej starówki nie szpecą żadne współczesne budynki, stanowi ona całkowite i zamknięte serce miasta. Natomiast obrzeża to ciągi dziewiętnastowiecznych kamienic, płynnie przechodzących w już powojenne osiedla. Wszystko tak bardzo hiszpańskie i piękne, choć to przecież nie Andaluzja, nie Costa Brava, nic z tych rzeczy. To stolica Galicji, północno-zachodniego cypla półwyspu, skąd bliżej do Portugalii, niż do Madrytu. Przez jedenaście miesięcy w roku w Santiago pada. Kiedy nie pada, poranki zaczynają się mgłą godną Londynu, lodowato zimną, nawet jeśli w południe temperatura ma osiągnąć trzydzieści stopni.

W połowie lipca miasto wypełnia gwar obcych języków, wieczornych koncertów, ulicznych grajków. Zaczynają się schodzić pielgrzymi z całego świata, którzy tak jak sto, dwieście i pięćset lat temu zmierzają przez góry i doliny, żeby pomodlić się w Katedrze.

Czekałam chyba z tydzień, zanim tam poszłam. Czaiłam się, omijałam, robiłam zdjęcia wieżyczek, ale wciąż odwlekałam moment spotkania. Aż wreszcie nadszedł. Dzisiaj i już, powiedziałam sobie, i oto stanęłam na ogromnym placu, a przede mną wznosiła się triumfalnie barokowa fasada. Góra-olbrzym, tak tylko mogę nazwać katedrę wrośniętą w tkankę miasta, tak że nie wiadomo naprawdę, gdzie zaczynają się jej mury, ile ma odgałęzień, ile wież, i ile poziomów. Jest wielka i piękna. Tak niezwykła, że kiedy średniowieczni pielgrzymi osiągali już ostatnie wzgórze przed murami miasta, na widok nagle wyłaniającej się katedry niejeden rzucał się na kolana i modlił się żarliwie.

Santiago leży w Galicji - morskiej krainie. Stojąc na ostatnim skrawku Europy, słynnym Finisterra, widzimy tylko ocean. I wiemy, że nigdzie w Europie nie ma już nic bardziej zachodniego. Ocean to prawie to samo, co góry. Nie należy do nikogo, jest niezmierzony i budzi w ludzkich sercach te same tęsknoty. Patrząc, jak niecierpliwe fale rozbijają się o skały, czułam lęk i szalone pragnienie, by znaleźć w sobie coś równie dzikiego i wolnego. Moje towarzyszki podróży myślały chyba to samo, bo we wszystkie wolne popołudnia jechałyśmy nad morze, by patrzeć do bólu oczu.

Kościoły w Santiago to osiemdziesiąt procent architektury miasta. Wielbiciele dowolnej epoki, dowolnego stylu znajdą coś dla siebie. Ale chyba najpiękniejszy kościół znalazłyśmy w nadmorskiej wiosce bez imienia, tuż przy granicy z Portugalią. Była to nieduża, romańska świątynia z białego kamienia, osadzona na szczycie wzgórza. Nad wejściem rzeźbione postaci świętych, wewnątrz barokowa figurka Maryi w stanie błogosławionym. A na stoliku przy drzwiach leżał stosik kremowych karteczek. Posłuchajcie, jak pięknie można ubrać w słowa to, co czasem gra w duszy obieżyświata:

Panie, jestem w kraju innym niż mój. Przychodzę, by odpocząć i poznać inne części ogrodu świata, który nam dałeś. Chcę odkryć nowe pejzaże, słuchać szumu morza, oddychać czystym powietrzem gór, z dala od problemów dnia codziennego. Pomóż mi odkryć Twoją dobroć w pięknie, które stworzyłeś dla człowieczej radości.

Nie jestem sam. Wielu jest takich, którzy jak ja potrzebują odpoczynku i też chcą poczuć radość i harmonię rzeczy pięknych. Pragnę, by i oni razem ze mną mogli to przeżyć.

Są też tacy, dla których nasz odpoczynek oznacza dodatkową pracę: to ci, którzy obsługują skomplikowany i wymagający świat turystów. Prosimy, Panie, abyśmy umieli ich zrozumieć i traktować jak ludzi. I aby oni, przyjmując nas pod swój dach, dostali od nas coś więcej niż tylko pieniądze. Pomóż nam odkryć tradycję, historię tego miejsca, język jego mieszkańców. Obyśmy szanowali i podziwiali to, co różni to miejsce od naszych rodzinnych stron. Obyśmy wzbogacali się wzajemnie. Żeby bardziej być ludźmi, dziećmi jednego Ojca, którym jesteś Ty. Amen.

W Santiago pierwszy raz jadłam małże i pieczoną na grillu ośmiornicę, piłam czekoladę trzy razy słodszą i gęściejszą niż ta u Wedla. W kuchni Manueli smażyłyśmy na wielkiej patelni małe, zielone papryczki zwane pimientos de padron albo biegałyśmy do mercado w starych kamiennych halach na brzoskwinie i winogrona. Jest tu rua do Vino, gdzie pod każdym numerem jest bar. Okna wystawowe zdobią akwaria z żywymi, czekającymi na swoją kolej homarami, langustami... A jeśli nie ma się pieniędzy, można po prostu wędrować od baru do baru, w każdym zamówić kieliszek wina i dostać talerzyk tapas - oliwek, orzeszków, trójkącik omletu.

A akcent górski, w Biuletynie niezbędny? Tym razem się nie udało, choć z dużym samozaparciem wspinałyśmy się na bezimienne wzgórza otaczające miasto. Tak naprawdę to galicyjskie góry przypominają nasze Beskidy, są niewysokie i bardzo zielone, bo też klimat tam wilgotny i ciepły. Za to moja koleżanka Agnieszka wracając z Santiago zahaczyła o Picos del Europa, a ja byłam z nią myślami.

Tej pamiętnej jesieni 1998 trafiłam do SKG...