Tomasz Górski


W dolinie Aosty

Ze stolicy, po wylewnym pożegnaniu zgotowanym nam przez kolegę Zygę, wyruszyliśmy coachem w poniedziałek. Wrócić mieliśmy w sobotę tygodnia następnego. Zatrzymując się po drodze w Mestre, Bresci, Veronie i Mediolanie, docieramy po prawie dobie podróży do stolicy włoskiego automobilizmu - Turynu. Ponieważ przyjeżdżamy tutaj blisko trzy i pół godziny wcześniej, to w położonej około 100 kilometrów na północ Aoście, do której dostajemy się pociągiem, udaje nam się złapać ostatni tego dnia autobus, którym po krętych, fantastycznych, alpejskich drogach dojeżdżamy pod pierwszy nasz cel - Gran Paradiso (4061 m n.p.m.).

Na olbrzymim campingu, zamieszkałym głównie przez włosko-niemiecko-holenderską ciżbę, całkiem przez przypadek rozbijamy nasz Namiot Wielkiego Wezyra (Lafuma, model "Camp 3") nieopodal obozowiska przybyszów z dalekiego Lechistanu, z grodu Kraka. Następnego dnia zjawia się jeszcze dwóch napalonych łojantów ze "Ślunska" i w ten sposób zgrabnie tworzymy jedenastoosobową polską przeciwwagę dla kilkusetosobowej całej reszty pomieszkującej na obozowisku.

Plan działania naszej trzyosobowej podgrupy był następujący: najpierw wycieczka aklimatyzacyjna, po czym, w ciągu dwóch dni (nocleg w namiocie przy schronisku Vittorio Emmanuele) wejście na szczyt. Niestety jeden z uczestników (autor - przyp. aut.) doznaje kontuzji, która uniemożliwia mu chwilowo dalszą działalność górską, co wobec posiadania jednego namiotu i drogiego schroniska zmusza Rafała i Adama do wejścia na szczyt i zejścia w ciągu jednego dnia, co też skwapliwie w pięknym czasie dwunastu godzin czynią. Różnica w pionie wynosi ponad 2000 metrów i do tego brak odpowiedniej aklimatyzacji. Po zejściu setnie zmęczone chłopaki mogą "porządnie" całe dwie godziny odpocząć i w międzyczasie umyć się, spakować i po prostu obeżreć się do nieprzytomności jednym gorącym kubkiem na twarz! Powód tak wyrafinowanego i długiego odpoczynku? Za chwilę mamy ostatni tego dnia autobus do Aosty, a tu czas nagli i gotówki też nie za dużo (camping kosztuje sporo). Tego samego dnia docieramy do campingu w Aoście, gdzie niestety ze względu na późną porę i zamkniętą recepcję rozbijamy się nielegalnie. Rano, kiedy opuszczamy camping, recepcja "ku naszemu osłupieniu" w dalszym ciągu jest zamknięta. Tak więc "wielce rozczarowani" opuszczamy ów przybytek nie zapłaciwszy nawet przysłowiowego złamanego centa.

Po śniadaniu na świeżym powietrzu, spożytym w śródmiejskim parku, jedziemy koleją, a następnie autobusem w górę doliny Gressoney. Po jedniodniowym postoju spowodowanym badziewiarską pogodą wyruszamy w pełnej lampie do góry, do schroniska Quintino Sella. Najpierw wygodnie wyciągiem, a następnie żmudnym kamienistym podejściem. Wśród mijanych turystów, my z naszymi sporymi worami stanowimy swoisty Tercet Egzotyczny, który jednakże wzbudza szacunek, nie ironię. Na górę docieramy już w jakże rozkosznie pięknej zimnej mgle. Miodzio! Przy schronisku stoją już trzy, ładne,... puste namioty. Okazało się, że są to nowe wyroby jednej z turystycznych, włoskich firm, która je testowała i kto miał ochotę, mógł się w nich, również w firmowym śpiworze przekimać. Z okazji niezwłocznie korzysta Adam, co w sposób diametralny zmienia nasze warunki lokalowe. Jednej nocy w pozostałych dwóch namiotach nocowali również italiańskije turisty, co sądząc po odgłosach, jakie nas dochodziły, musiało na nich wywrzeć niezapomniane i bezbrzeżnie dojmujące wrażenie, o którym zapewne będą snuli opowieści swoim przyszłym wnukom.

A przed nami te większe cele: Castor (4226 m n.p.m.) i Liskamm (4527 m n.p.m.). Na Castora wchodzimy we trójkę. Po raz pierwszy widzimy w porannym świetle wzniosłe otoczenie Zermatt: Matterhorn, Dent Blanche, Ober Gabelhorn, Zinalrothorn, Weisschorn, Dom. Zapiera dech z wrażenia i ogół gawiedzi, nie wiedząc, co począć ze sobą, stoi z rozdziawionymi gębami. Następnego dnia, z powodu awarii raków Rafała na Liskamm Zachodni (4479 m n.p.m.) wchodzimy we dwójkę z Adamem. Jak słusznie ktoś zauważył, jest to piękna droga oferująca na grani dużą ilość "powietrza".

Po kilku dniach pobytu na górze schodzimy z powrotem w doliny. Góry są piękne, ale po dniach wyczerpującego wysiłku i lodowatej wodzie w przyschroniskowej umywalni myśl o porządnym prysznicu może być równie piękna. Poza tym kubki smakowe krzyczą w rozpaczy o choć trochę czegoś innego niż piure lub ryż z sosikiem albo inne równie wykwintne danie. Również klasyczna wakacyjna pogoda w postaci temperatur w dzień niewiele powyżej zera i w nocy poniżej zera oraz permanentne przebywanie w chmurach, kiedy to kawałek błękitu, ukazujący się kilka razy dziennie na czas nie dłuższy niż pięć minut, oznaczał znaczne przejaśnienie, nie zachęcają do dłuższego przebywania na tej wysokości (około 3500 m n.p.m.). Rączo bieżymy więc na dół, gdzie... chwilowo padamy na ryje ze zmęczenia. Jednak wieczorem schłodzone w potoku piwko sprawia, że życie zaczyna nabierać innego, o ile bardziej pozytywnego wymiaru.

W końcu nadchodzi czas powrotu w domowe pielesze. Dojeżdżamy pociągiem do Turynu gdzie mamy jeszcze ponad trzy godziny na wałęsanie się po mieście. Swoją droga ciekawa sprawa. W ciągu tego czasu schodząc niemały kawałek śródmieścia udało mi się znaleźć w bocznej, podejrzanej uliczce jedną, małą, zaplutą pizzerię z wiszącą ceratą w drzwiach wejściowych i niezbyt czystymi szybami. Tak wiec ja i Adam wybieramy opcję dania głównego w postaci Big Maca na dworcu kolejowym. Ach ta tradycyjna, włoska kuchnia!


* * *
W autokarze, który wiezie nas do domu nachodzą mnie ambiwalentne myśli. Z jednej strony to już chyba dosyć tych gór. W przyszłym roku może jakiś spływ jedną z pięknych mazurskich rzeczek. Z drugiej jednak strony - może by tak tym razem na Mont Blanc lub inny równie atrakcyjny pipant.