Przypadkowe spotkanie


W drugi weekend kwietnia A.D. 2000 trafiłem do schroniska na Hali Łabowskiej w Beskidzie Sądeckim. Początek kwietnia raczej nie sprzyja górskim wędrówkom, więc nie spodziewałem się spotkać ludzi na szlaku. Chyba że takich zapaleńców jak ja. No i rozczarowałem się. Pozytywnie.

Śniegu było sporo. Był ubity, więc chodziło się całkiem przyjemnie. Ale zdarzało się zapaść w białym puchu po kolana, a nawet po pas. Gdzieś w gąszczu drzew przebiegły sarny. Jakoś jednak doszedłem do schroniska. O dziwo, krzątało się tam paru turystów. Byli dziwnie ubrani. Powyciągane swetry, koszule flanelowe, getry. Jakby żywcem wyjęci ze zdjęć, jakie pokazywał mi ojciec ze swojej młodości. Dyskutowali z gospodarzami na temat gotowania żurku i w końcu doszli do porozumienia. Mówili, że przyjdzie jeszcze dwadzieścia kilka osób.

Rzeczywiście, około 18:00 dotarli. Jeszcze dziwniej ubrani niż poprzednicy. Jeden z nich miał na głowie oryginalną czapkę ze znaczkiem. Mówili na niego: Szefie. Szybko dorwali się do żurku. Wspominali coś o następnej grupie rajdowej i o herbacie zrobionej ze śniegu na ognisku, gotowanej w wiadrze. Niektórzy byli zszokowani, chyba dlatego też jej nie spróbowali.

Godzinę później zauważyłem ruch wśród obecnych w schronisku. Idą! - spoglądali przez okno. Do rozgrzanego obecnością turystów wnętrza weszło 10 osób. Też jacyś tacy oryginalni. Spęd dinozaurów turystyki kwalifikowanej? Ci również dorwali się do talerzy. Jedli i jedli, jakby przez cały dzień chodzili głodni.

Szefostwo ogłosiło przerwę techniczną i zaprosiło wszystkich na 21:00 na ognisko. Byłem ciekaw, co będzie dalej i postanowiłem zjawić się na zbiórkę. Pomyślałem, iż będę mógł się dołączyć.

Wyszliśmy do świecącego łuną ogniska. Wszystko było przygotowane: opał, pieczywo, kiełbaski. Pychota, palce lizać. Rozmawiałem z kilkoma osobami. Okazało się, że są ze Studenckiego Klubu Górskiego z Warszawy i uczestniczą w rajdzie retro. To wyjaśniało ich przebrania.

Godzinę później spotkaliśmy się w świetlicy schroniska. Zaprosili mnie do jury konkursu na najbardziej oryginalne przebranie turystyczne. Czułem się jak na profesjonalnym pokazie mody. Wybieg, wyuczone ruchy, flesze fotoreporterów. Cindy Crawford, Naomi Cambell, Małgorzata Niemen, Tomasz Tomaszewski - porównywałem w myślach. A ten najwyższy, w kurteczce po tatusiu, chyba ich Prezes, przypominał mi Johna Malkovich'a. Przednia zabawa.

Nasz werdykt był z pewnością kontrowersyjny. Wygrała czapeczka ze sweterkiem i getrami, przed peleryną i plecaczkiem z odkrytym ramiączkiem. Laureaci konkursu otrzymali, jak na rajd retro przystało, nowoczesny sprzęt turystyczny, pozostali - znaczki i koszulki klubowe, a wszyscy uczestnicy znaczki rajdowe.

A później wzięliśmy się do śpiewania. Najpierw przy świetle pokojowym, potem przy migotających świecach. Co śpiewaliśmy? Łatwiej wskazać, czego nie śpiewaliśmy. Dawno już tak radośnie nie nadwerężyłem strun głosowych.

Rankiem prawie wszyscy zamówiliśmy przepyszne naleśniki z borówkami, które nazwaliśmy naleśnikami z "bajerami". Później pozostało jeszcze wspólne zdjęcie przed miejscem naszego noclegu i pożegnalne rozmowy z uczestnikami. Zapraszali na kolejny klubowy rajd, może już na jesieni.


Turysta