Marta Cobel-Tokarska

Chciałabym takie chwile ocalić od zapomnienia
XVIII Kurs SKG


Wigilia SKG, 15.12.1999 r., środa. Chyba zwariowałam, kupuję wszystkie stare numery Biuletynu. Ale przypominają mi się słowa Agnieszki: "Mamy z Rafałem wszystkie Biuletyny, od samego początku". Wieczorem, o 2200, wracam, tym razem nie z Murzynka, a z Barbakanu, tak potwornie padnięta, że rozsądek nakazywałby natychmiastowy sen. Czytam Biuletyny. 100 - czytam Biuletyny.

W czwartek rano rodzi się radosna myśl: napiszę do Biuletynu tekst o moim kursie.

Dwa dni później. 2200. Chyba zwariowałam, bo przerywam w połowie tłumaczenie i ponownie zasiadam do lektury Biuletynów. Czytam tak zachłannie, jakbym chciała jak najwięcej z nich wyciągnąć, wyczytać także i to, co między wierszami, odtworzyć ten czas, kiedy nie było nas w klubie. Czytam o Wężu, Rudawce, poluję na znajome nazwiska. Po raz setny o wyjeździe na Ukrainę. 100 - chyba zwariowałam, ale muszę coś napisać.

Podręczny przewodnik po XVIII Kursie SKG to mój zielony album ze zdjęciami. Zaczyna się serią portretów Krzysia S. - to Bartek z historii robił zdjęcia na pierwszej kursówce, a Krzyś jako "jedyny chciał pozować". Według Biuletynu (nr 11) "kursówka odbyła się w konwencji krajoznawczej". Hm... Jesteśmy z siebie dumni, że wygrywamy zakład z Pysiuchą i dochodzimy dwie godziny wcześniej na Jasień (choć Wojtek w połowie trasy widzi już bacówkę). Tam czeka Mikołaj. To niezapomniane uczucie, przyjść nocą tam, gdzie jest już ktoś z naszych. To tak, jakbyśmy w górach byli u siebie. Jeszcze cicho wymruczała piosenka przy ognisku i śpimy. To nie to, co nasza pierwsza "bacówka z baldachimem", ale jest cudownie. Grupa Staszka nie przychodzi także i w południe, więc ruszamy. Spotkamy się z nimi na trawersie prowadzącym do bacówki, żeby znowu poczuć, że góry są nasze. Rano Agnieszka ma za zadanie strawersować jar. Pysiucha chce nam pokazać, jak nie powinniśmy chodzić, szczególnie na wiosennym!

Jedziemy do Podwilka, ale zanim odpoczniemy w Bacówce, pierwsze manewry ogniowe. Oczywiście nie udaje się. Pysiucha mówi pocieszająco: "No co, Wodniku, ogień to nie Twoja działka?". Potem idziemy po mleko, wpadamy do rowu, jemy, śpimy, wracamy, gramy w kości. Najweselsza kursówka.

Z następnej nie mam zdjęć. A szkoda, wszyscy powyciągali w pośpiechu aparaty, gdy nagle ze szczytu niepozornej górki zobaczyliśmy Tatry i zachód słońca, i drzewa obsypane czerwonym śniegiem. Zamarzły mi spodnie, śniegu jest dużo. Jałowce przy drodze zaczynają się poruszać... pierwsze halucynacje. Rano szarlotka na Hali Łabowskiej. Okazuje się, że droga do Piwnicznej zimą wygląda inaczej. Chłonę widoki.

Obóz zimowy. Śniegu po pas. Marcin mówi, żeby zejść do wsi, więc bohatersko prowadzę jarem. Śpimy w namiotach - będzie o czym opowiadać. Potem były naleśniki... a potem gorączka, więc nie byłam już świadkiem dwumetrowych zasp i dzikich harców. Moje ulubione zdjęcie - nogi wystające z pionowej ściany śniegu. Kto to? Nasz instruktor (Marcin).

No i już po egzaminach. Tak nas mało, jak to możliwe? Magda z Marysią zdają maturę, Agnieszka nie może się urwać z pracy. Bartek. Czemu rezygnuje? Jedziemy na wiosenne w szóstkę. Pierwszy dzień jest cudowny. Jesteśmy sami, bez instruktora, idziemy trasą znaną z zimówki. Dwuminutowy deszczyk i komentarz: "Pogoda się biesi". Mimo protestów Justyny Arek oraz Paweł zawiązują Klub Biesów i od tej chwili Biesy obejmują patronat nad przejściem. Po południu docieramy do Doliny Regietowskiej. To raj, zielona łąka kaczeńców i zawilców, wszędzie pełno rajdowiczów. Jesteśmy jeszcze tacy spokojni, robimy zdjęcia.

Kiedy na drodze spotykamy Magdę i Marcina, wszystkim rzedną miny. Nagle uświadamiamy sobie, że to nie prywatny wyjazd. To WIOSENNE, "trudne i męczące" (Informator XVIII Kursu Przewodników SKG). Zaraz nam dołożą.

Trwa ostatnia noc rajdu SKPB. Przy ognisku spotykamy Darka P. Dodaje nam otuchy, Magda udziela dobrych rad, ale to na nic. Ploną trzy ogromne ogniska, a my musimy iść.

Manewry. Ruszamy o 2200. Ścieżka na Banne podejrzanie zygzakuje. Z ulgą natrafiamy na reper. Potem aż do rana idziemy przez wieś. Kurs przewodniczek wiejskich! Jest tak zimno, że w ogóle nie przystajemy, maszerujemy jak automaty aż do piątej rano. Na skraju lasu ognisko i śniadanko. Już nam lepiej. Kolejne repery - mniej więcej. Justyna ma chyba szósty zmysł, znajduje nagle słupek, wcale nie w najwyższym punkcie. Jeszcze zdjęcie z owieczkami i możemy wracać. Znów noga za nogą, powolutku, wokół Rotundy. Jakby w nagrodę otwiera się przed nami cudowny widok: brzózki ledwo obleczone w zieleń, złote mgły i zachód słońca, niestety wróżący deszcz.

Szczęśliwe, że się udało, wracamy do obozu. Dobrze, że Marcin na nas czeka. Po tych męczących 24 godzinach z niezwykłą siłą wyzwalają się emocje - jesteśmy takie szczęśliwe. To jedna z najpiękniejszych chwil na Kursie.

Następne dni mijają dużo szybciej. Jedziemy w Bieszczady, gdzie przyroda ma trzy tygodnie opóźnienia: zamiast zieleni nieśmiałe cebulice wyglądające spod brązowych, bukowych liści. Pod Jasłem "skręcam nogę". Tylko Paweł się czegoś domyśla. Wszyscy inni strasznie przejęci, akcja ratunkowa jest super sprawna. Leżę sobie owinięta NRC, piję rosołek.... Dobrze, że ten śmigłowiec GOPR-u przeleciał pięć minut wcześniej. No i niestety, chłopcy muszą wnosić "chorą" na szczyt. Okropne - tak mi ich żal, a nie mogę się nawet uśmiechnąć, choć Marcin puszcza do mnie co dwa kroki potężne oko. Cóż, ta legendarna złośliwość instruktorów...

To na tym przejściu "kursanci wstawali o piątej rano, żeby nie chodzić po nocy" (Biuletyn nr 12). Bieszczady żegnają nas deszczem, ale i tak to najlepszy kursowy wyjazd. Biesy górą!

Lipiec. Na dworcu okazuje się, że nie mamy siekiery i stelaża do jednego z namiotów. Nieźle się zaczyna. Bardzo szybko dojeżdżamy do granicy. Na Ukrainie dworce i miasteczka przygnębiają swoją brzydotą i biedą. Czuje się, że ludzie nie maja tu nadziei na lepsze jutro. W Stanisławowie jest tak, jakby czas się zatrzymał. Poruszona i przejęta staram się zorientować czy nie mijamy Niżniowa - tam urodził się mój tata. Wsie o wiele ładniejsze; ogródki, przedwojenne drewniane domki, ale generalnie nie mam dobrych wrażeń

Pierwszą noc spędzamy koło Osmołody. Przy ognisku nerwowo przeglądamy mapy. Rafał prosi, żeby każdy wybrał sobie dzień prowadzenia. Co to za różnica i tak wszystkie nazwy brzmią równie abstrakcyjnie: Grofa, Strimba, Busztuł. Wybieram dzień z Popadią, bo to jedyny znajomy wyraz.

Góry są genialne. Ogromne przestrzenie, tyle powietrza, nie ma wsi, ludzi, turystów. Jesteśmy tu sami, i chyba bardzo szczęśliwi. Widokami pasiemy oczy, ale trzeba też wysilić nasze topograficzne talenta. Robimy po raz trzeci panoramkę, te same szczyty widziane są od innej strony, nazwy zaczynają układać się w głowie. Wyłania się powoli główna obsada przejścia: Rewolucja, czyli castroczapka, to Wojtek, najlepszy walet świata (A ja? - przyp. jednego z członków Redakcji). Słuchamy jego opowieści o Kocie Jeleńskim, o Rosji i monotonny szlak graniczny zdaje się o wiele krótszy. Książe to ksywka dużo starsza, Paweł ma pańskie gesty we krwi.

Nie ma już klauzy Ozero! Woda poniosła ją na jesieni, została jedna trzecia drewnianej konstrukcji. Ciągle słucham opowieści z dawniejszych przejść w Gorganach - tu też jesteśmy u siebie. Kosówka, Peredna, Seredna, Zadna, koszmarny sen kursantów - Mołoda jakoś nas oszczędzają. No i pogoda! Agnieszka z Rafałem z nostalgią wspominają przejście '97. Nasze to nie to samo (wtedy było 12 dni deszczu i 2 dni słońca, teraz proporcje się odwróciły - przyp. Red.).

Oglądam zdjęcia, a wspomnienia jakoś już nie bardzo chcą się ułożyć chronologicznie. Arek ujeżdża konie na Kańczu, jemy kiełbasę na Piskonii. Na Niemieckiej Polanie mamy niespodziankę: Rafał miłosierny daje niemożliwie marudzącej grupie dzień na regenerację sił. Trzy razy pozujemy do wybitnie udanego zdjęcia; grupa z kisielkiem. Gramy w Botticellego - zakazane nazwiska fizyków i zbyt wyszukanych literatów.

Następnego popołudnia "ukraińska droga" przemienia się podstępnie w potoczysty strumień, a przerażona kierowniczka wzdycha, myśląc o cichym dialogu z Agnieszką: - Będzie spadoryj? - Będzie! Kwitnie twórczość poetycka. Dwa lata temu kursanci ułożyli piosenkę, my ograniczamy się do mozolnie rymowanej epopei. Mijamy się trochę z prawdą: nie było żadnych buraków (ani spaghetti na kolację, niestety), ale to licentia poetica.

Gdy nocujemy pod Ruszczyną przychodzą harcerze ze Lwowa, trzeba im pomóc szukać dwunastoletniego chłopca. Gorgany są jednak trochę zbyt dzikie na gry terenowe. Na szczęście dziecko się znalazło, ale góry pokazały, że tak całkiem nie jesteśmy u siebie.

Mam zaszczyt zasnąć z gorączką na Małej Sywuli - głównego szczytu zrobili mi zdjęcie, ale wtapiam się w gorgan. Są trzy owce kulawki, stąd "siedzi kursant na gorganie, biały bandaż na kolanie" (patrz: Biuletyn nr 13 - przy. Red.). I jeszcze szalona jazda z drwalami ukraińskimi i wyżerka w piekarni w Rafajłowej; gorący chleb i sztuczny miód.

Cały dzień szukamy krowiego dzwonka, w końcu znajduje się jeden i piękny drewniany krzyż. No i cóż, piat' dwadcat' piat' ruszamy autobusem w stronę Polski.

Z Rafajłowej zapamiętam jeszcze rozmowę z siwiutką babcią (tylko dzieci i staruszkowie są ufni, średnie pokolenie zamyka drzwi mamrocząc: "nie znaju, nie znaju"). Mówi szybko, opowiada po ukraińsku historię swego życia, wspomina, gdzie mieszkała przed wojną, bez żalu stwierdza, że kto mądry to wyjechał, a kto durny to i został. Ma niebieskie oczy i tyle ciepła w sobie, że zaczynam tęsknić za moją własną babcią. Mowa ukraińska jest śpiewna i łatwo trafia do serca. Nie rozumiem słów, ale pojmuję co one znaczą. I jeszcze przyjaźń polsko-ukraińska w turbazie i dyskoteka (!), na szczęście tylko do 2200.

W Warsie opychamy się krakersami. Czy to już? Tak, już. "Kserokopiarka" przepisuje na dziewięciu karteczkach adresy. W Krakowie wycieczki się rozdzielają.

Kilkanaście dni później w Warszawie oglądamy slajdy. Ukraina już za nami, cały kurs za nami. Czuję się niesamowicie, kiedy dwunastego października witamy z Krzysztofem nowych kursantów. Inna jest szkoła w Porządziu, kiedy ogląda się w niej spokojnie slajdy z Norwegii, a nie wraca się bez tchu z lasu o 610 rano. Inaczej jest na kursówce, kiedy nie musi się... (patrz Biuletyn nr 10).

I znowu Wigilia. Czytam stare Biuletyny i przychodzi mi do głowy, że trzeba napisać o swoich przeżyciach, wyjazdach, o kursie. Ciągłe nawoływania Redakcji o współpracę nie wynikają tylko z chęci łatwego zapchania numeru (Nareszcie spotykamy się ze zrozumieniem, dziękujemy - przyp. Red). Trzeba usiąść spokojnie nad albumem ze zdjęciami, posegregować wspomnienia i pisać. Utrwalać to, co było, bo potem dobrze jest mieć do czego wracać i wspominać z mieszanką rozczulenia oraz nostalgii pierwszy nocleg zimą w bacówce, pierwszą drogębez szlaku, pierwszy jar, pierwsze buraki, pierwszy spadoryj. Czego i Wam życzę.