Maciej "Max" Dobrzyński

Zapiski z Irlandii

Nie jest to typowa relacja z podróży opisująca wydarzenia dzień po dniu. Nie może taka być, bowiem tekst ten pisany jest kilka miesięcy po powrocie z Zielonej Wyspy. Czas zaciera w pamięci mnóstwo szczegółów, nawet takich, którymi zachwycaliśmy się w chwili, gdy je spostrzegaliśmy. Jednak to co najważniejsze pozostało. Przepiękny poranek w Rossslare, gdy prom wpływał do portu (pierwsze zetknięcie z Irlandią), skąpane w słońcu i deszczu ulice Cork, wiatr na przełęczy Carrauntoohil, gorzki smak Guinnessa, najbardziej tłuste, ale i najbardziej smaczne na świecie frytki u Leo Burdocka w Dublinie, uprzejmość i życzliwość ludzi. Wszystko to, a także mnóstwo innych wspomnień opiera się czasowi. Mało tego, wydaje się wręcz, że wraz z upływem kolejnych dni i miesięcy wrażenia coraz bardziej zagnieżdżają się w pamięci, nawołując do powrotu do tego niezwykłego kraju. Powróćmy zatem...

I. KERRY COUNTY (CIARRAI)

Prawie 50 godzin jechaliśmy z Warszawy do Killarney (Cill Airne), naszego pierwszego punku docelowego na Zielonej Wyspie. Zmęczeni? Absolutnie nie, mimo że atrakcji po drodze nie brakowało. Zwiedzanie Londynu z wypchanymi do granic możliwości plecakami, noc na promie płynącym wzburzonym morzem, pierwsze wrażenia z zachwycającej intensywną zielenią i rześkością powietrza Wyspy.

Gdy błąkaliśmy się po mieście niezdecydowani, w którym kierunku iść, podszedł do nas młody mężczyzna. Szybko nawiązał z nami kontakt, zaprowadził do ładnego i nowego schroniska "Neptune Hostel". Okazało się później, że znalezienie noclegu nie było takie proste, gdyż Irlandczycy zaczynali swój "przedłużony weekend", a Killarney to bardzo popularna miejscowość turystyczna. Młodzieniec wskazał nam również pobliski pub, w którym, ku naszemu zdziwieniu, rozpoczął wraz ze swoimi przyjaciółmi koncert muzyki tradycyjnej (zdaje się, że określenie "ludowa" nie oddałoby zbyt dobrze istoty rzeczy, bowiem w polskich realiach przymiotnik ten kojarzy się z wiejską kapelą piłującą na weselu, w najlepszym bądź razie z muzykującymi góralami).

Mówi się, że głównym atutem Irlandii są jej mieszkańcy. Wystarczyło kilka minut pobytu na Zielonej Wyspie, aby przekonać się o tym. Każdy kolejny dzień tylko utwierdzał nas w tym przekonaniu. Irlandczycy są niezwykle otwarci i życzliwie nastawieni do ludzi całego świata.

Pub to w Irlandii instytucja. Można zaryzykować stwierdzenie, że ten kto nie był chociaż w jednym irlandzkim pubie, nie może powiedzieć, że odwiedził i poznał ten kraj. W żadnym wypadku nie można ograniczać roli tego miejsca do pijalni piwa i whiskey. Tu ludzie jedzą, dyskutują o ważnych i mniej ważnych sprawach, kibicują szczerbatym rugbistom, piłkarzom i zawodnikom grającym w futbol gealicki (odmianę piłki nożnej dla wyjątkowych twardzieli, której zasad żaden mieszkaniec Europy kontynentalnej nie jest w stanie pojąć, muzykują), bawią się, ale oczywiście wymienionym czynnościom towarzyszy jeden atrybut - pinta Guinnessa. Trzeba jednak wyraźnie podkreślić, że Irlandczycy swój narodowy trunek piją rozważnie i z wyczuciem.

Podobno wcześniej czy później każdy trafi na pub, który będzie pamiętał do końca życia i który zawsze będzie mu się kojarzył z Irlandią. W naszym przypadku stało się to wcześniej, a pubem tym okazał się Tattler Jack's - "zwykły pub z przyjemną atmosferą", jak napisano w przewodniku. Rzeczywiście "zwykły', ale słowo to należy odnieść do realiów irlandzkich, bowiem w Polsce nie ma szans na odnalezienia takiego miejsca. Miejsca, gdzie można spotkać się w gronie znajomych, pobawić się przy tradycyjnej muzyce, odpocząć przy kuflu znakomitego piwa i to wszystko w przyjaznej, niepowtarzalnej atmosferze. Lokal ten zauroczył nas prawdopodobnie dlatego, że był to pierwszy pub, w którym zetknęliśmy się ze wszystkimi atrakcjami, jakie oferuje to miejsce, bowiem w czasie późniejszej podróży natknęliśmy się jeszcze na co najmniej kilka pubów, które przewyższały Tattler Jack'sa zarówno wspaniałym wystrojem (niesamowity The Quays w Galway), jak i niepowtarzalną atmosferą (Mannion's w Clifden czy Veldon's w Letterfrack). Jednak pierwsze wrażenie zawsze jest najważniejsze i pozostaje najdłużej w pamięci.

Pierwszym naszym celem był Carrauntoohil - najwyższy szczyt Irlandii (1041 m n.p.m.). Poranna pogoda niezbyt sprzyjała górskim wędrówkom. Nisko wiszące chmury wieszczyły deszcz i zazdrośnie zasłaniały szczyty gór. Kierowca, który wiózł nas na miejsce początku wędrówki ostrzegał przed mgłą i radził, abyśmy daleko się nie zapuszczali. Ze swej strony byliśmy pełni optymizmu i wiary, że uda nam się wejść na narodową górę Irlandczyków. Okazało się, że nasz optymizm zwyciężył i w trakcie marszu chmury podniosły się, zaświeciło słońce i naszym oczom ukazał się Carrauntoohil - wspaniała, dumna góra, będąca w stanie oczarować każdego miłośnika górskich wędrówek. Niezwykłe wrażenie, jakie wywołuje ta góra bierze się stąd, że króluje ona na horyzoncie, przez co sprawia wrażenie wyższej, niż jest w rzeczywistości. Jej wysokość nie powinna nikogo zwieść. Przewyższenie jest bowiem dość znaczne (do morza, a w zasadzie oceanu, jest przecież stąd bardzo blisko) i w związku z tym trzeba się trochę namęczyć, aby wejść na szczyt (nie ma oznakowanych szlaków). Wysiłek jednak opłaca się, bowiem z wierzchołka można podziwiać niezwykle barwną panoramę pasma Macgillycuddy's Reeks, którego większość leży w granicach Parku Narodowego Killarney.

Następnego dnia podążaliśmy Gap of Dunloe (Doliną Dunloe) - wąskim wąwozem utworzonym przez lodowiec, liczącym ponad 8 kilometrów. Mimo dość dużego ruchu dwukołowych bryczek, samochodów i mikrobusów (jest to z głównych okolicznych atrakcji turystycznych), malejącego w miarę posuwania się w głąb doliny, dawało się odczuć niezwykłą atmosferę tego miejsca. Wysokie ściany skalne z obu stron drogi, liczne lodowate stawy i wodospady, tańczące po szczytach słońce - to wszystko było jakby z innego świata. Myśli zupełnie odrywają się wtedy od rzeczywistości i uciekają w przestworza. Dotarliśmy do najwyższego punktu wąwozu. Było późne popołudnie, zmieniała się pogoda. Wiatr przywiał masy ciemnych chmur, które zawisły tuż nad górami. Wydawało się, że za chwilę spadnie deszcz.

Spojrzeliśmy na Black Valley (Czarną Dolinę), która rozciągała się przed nami. Niczym nie zmącona cisza i spokój. Byliśmy na końcu świata.

Nazwa doliny ma ponury rodowód. Podczas klęski głodu, który nawiedził Irlandię w latach 1845-1848, w następstwie zarazy ziemniaczanej, wszyscy mieszkańcy tej doliny zginęli. Obecnie mieszka tu tylko garstka ludzi. Czarną Dolinę zelektryfikowano jako ostatnie miejsce w Irlandii.

II. WYSPY ARAN

Z Galway popłynęliśmy promem (w rzeczywistości będącym małym statkiem) na Inishmore, największą z trzech wysp Aran. Oczekiwaliśmy czegoś niezwykłego, co dorówna pięknu hrabstwa Kerry, a może nawet je przewyższy.

Przybiliśmy do Kilronan i po chwili ruszyliśmy w głąb wyspy, do Kilmurvey, gdzie znajduje się schronisko o baśniowo brzmiącej nazwie Dun Aengus Hostel. Wzdłuż drogi można podziwiać misternie poukładane z kamieni murki, ciągnące się aż po kres horyzontu. Sprawiało to niesamowite wrażenie. Nieuchronnie pojawiała się myśl, że są tu wręcz wymarzone warunki do zabawy w chowanego.

Późnym popołudniem udaliśmy się do fortu Dun Aengus. Jest to masywna, kamienna budowla w kształcie półokręgu, składająca się z trzech koncentrycznych murów, które sięgają aż do samej krawędzi klifu. Stąd już tylko 90 metrów w pionie do Atlantyku.

Ostrożnie zbliżyliśmy się na skraj klifu. Słychać było łomot uderzających o skały fal oceanu. Ciekawość zwyciężyła i spojrzeliśmy w dół. Widok był tyleż piękny, co przerażający.

Nie tylko klify robią wrażenie. Niesamowita jest cała kamienna (głównie wapienna) wyspa, płaska jak lotniskowiec. Atmosfera tego miejsca jest niezwykła. Ile lat upłynęło od czasu, gdy ludzie zbudowali tę fortecę? Niektórzy uważają, że może nawet 2700. Szmat czasu. Gdy człowiek stoi otoczony prastarymi kamieniami, staje się nagle dla niego zrozumiałe, dlaczego przez bardzo długo mieszkańcy tej wyspy wierzyli w Hy Brasil - mityczną wyspę, miejsce odwiedzane przez starożytnych herosów, rzekomo położoną na zachód od klifów Inishmore. Aż do XVI wieku Hy Brasil zaznaczane było na mapach! Wpatrywaliśmy się w ocean, ale wyspy nie dojrzeliśmy. Może zabrakło wiary?

Następnego dnia pogoda była znakomita. Niemal bezchmurne niebo, świecące słońce, delikatne podmuchy wiatru. Wymarzona aura na wędrówkę po wyspie. W drodze powrotnej do Kilronan odwiedziliśmy fort Dun Eochla - młodszego brata Dun Aengus, dwunastowieczny kościółek. A potem? Cóż, rozpoczęliśmy wylegiwanie się na piaszczystej plaży, z malowniczymi widokami na różowozłote góry Connemary.

III. CONNEMARA

Po powrocie do Galway, przez Clifden dotarliśmy do Latterfrack, gdzie znajduje się centrum Parku Narodowego Connemara.

Connemara ma opinię terenu dzikiego, o niezwykłej wprost urodzie. Jest to opinia prawdziwa, jednak aby poznać to piękno trzeba włożyć trochę wysiłku.

Connemara nie poraża swoją wspaniałością od pierwszego wejrzenia, jak np. hrabstwo Kerry, dlatego początkowo może trochę rozczarować, zwłaszcza gdy człowiek ma w pamięci zachwyty autorów przewodników.

Connemara to przede wszystkim dwa łańcuchy górskie - Twelve Bens (Dwanaście szczytów) i Maam Turks, które królują nad resztą przestrzeni - bagnistymi terenami, mnóstwem wysepek wdzierających się daleko w ocean. Przy ładnej pogodzie widoki są rzeczywiście oszałamiające. Góry, mimo że niewysokie (niewiele ponad 800 m n.p.m.), są dużym wyzwaniem dla zwolenników górskich wędrówek. Brak jakichkolwiek szlaków i wyraźnych ścieżek, bagniste obszary i strome podejścia czynią je niebezpiecznymi i bez pewnego doświadczenia zdobycie najwyższych wzniesień jest dość trudne.

Park Narodowy oferuje również wiele innych atrakcji. Niezwykle widowiskowy jest przełom rzeki Polldark, mnóstwo wrażeń towarzyszy wejściu na piękne, granitowe wzgórze Diamond, z którego urok Connemary może być w całości dostrzeżony.

IV. DUBLIN

Stolica Irlandii jest miastem młodych ludzi. Ponad połowa z półtoramilionowej społeczności nie ukończyła 25 lat. I to widać na każdym kroku, Szczególnie nocą, kiedy w centrum miasta można spotkać co chwile rozbawione grupki młodych ludzi. Okolice Grafton Street i Temple Bam wprost tętnią życiem przez 24 godziny na dobę.

Dublin doskonale nadaje się na odpoczynek po wyczerpujących wędrówkach po zachodniej części kraju. Oferuje ponad 800 pubów i barów, z których przynajmniej połowa warta jest odwiedzenia.

Miasto ma niepowtarzalną atmosferę i mimo że nie może poszczycić się zabytkami klasy "0" czy też bogatymi zbiorami muzealnymi, na długo zapisuje się w pamięci.

Światła Dublina, a w zasadzie Baile Ătha Cliath, bo tak po irlandzku brzmi nazwa stolicy Irlandii, to nasze ostatnie wspomnienia z Zielonej Wyspy. Staliśmy na pomoście promu płynącego Zatoką Dublińską i ze smutkiem patrzyliśmy na oddalającą się wyspę, znikającą szybko w mroku nocy...