Stronnicza kronika SKG 


Zimówka

1-9 lutego 2003 roku. W tym roku akurat na kursantach nie zbywa, ale za to ambicje są duże. Więc instruktorzy nie chcąc być gorszymi podzielili się tym skromnym składem osobowym i ruszyli, aby realizować swoje zimowe plany utwardzania. Pierwsza, "tradycyjna" grupa, raczej piesza, obładowana do bólu waletami, wyruszyła w Beskid Niski pod wodzą Księcia i ze skromnym udziałem autorki. Równolegle na Spisz wybrał się oddział narciarzy, dowodzony przez Mikołaja. Nie wiem, jak się spędza zimówkę na biegówkach, ponieważ nigdy nie miałam okazji. Podobno super, jak donosili potem kursanci, pokazując jakieś niesamowite zdjęcia naleśników i opowiadając o cisach, których nie było...
Wiem natomiast, jakie wrażenia zyskuje do swej kolekcji "ekstrimów" zimówkowy kursant pieszy. Są to więc niezapomniane chwile, gdy po całym dniu torowania o zmierzchu zdobywa się pierwszy tego dnia szczyt, a wiadomo, że trzeba z niego jeszcze zejść. Jest to mozolne poszukiwanie zasypanej śniegiem przełęczy w płaskim i nadal wiejącym śniegiem krajobrazie. Oczekiwanie na werdykt instruktorski: czy idziemy dalej? Uff! Jednak tu nocujemy! Super, tylko przydałby się jeszcze jakiś obiadek albo co. I niezłomni twardziele klękają w śniegu, by przez cztery godziny machać, dokładać, znowu machać, z coraz mniejszym entuzjazmem, aż spalą całe drewno, jakie pracowicie wytargali spod śniegu. Rano pobudka. Tym co mają śpiwory puchowe strasznie się nie chce z nich wychodzić... A inni całą noc przez sen marzyli, żeby już wstać i wreszcie nie marznąć. Trzeba się streszczać, a tu zdrętwiałe palce nie dają się łatwo zaprząc do zwijania namiotu i pakowania tego stosu bambetli, który się w plecaku dźwiga, a wieczorem nierozważnie z niego wywaliło.
Następnego dnia mniej więcej tak samo, tylko zamiast namiotu, dla odmiany, jest schronisko. Hurra! Szkoda, że przybytki takie posiadają magiczną zdolność pożerania czasu. Nie jest zimno, więc nie trzeba się tak strasznie spieszyć, a więc pójście spać i wstanie zabiera godziny. Nic dziwnego, że znów zdobyliśmy tylko jedną górę. Tak by to dalej radośnie trwało, ale wyższa konieczność zmusiła grupy do połączenia się i powstała jakaś nowa forma wyjazdu, narciarsko-piesza, trudna logistycznie, ale owocna w przygody... Wszyscy wrócili cało. A waleci najszybciej. 

Karnawał-ostatki

1 marca 2003 roku. Podróże kształcą, te do byłego ZSRR także. Jednak prawie wszyscy z lekcji w szkole zapamiętali tylko czerwone pionierskie krawaty... Więc pośród gromady młodzieży w białych koszulkach i tychże krawatach z rzadka krążyły bardziej egzotyczne stroje (wydaje się, że redakcja i autorka byli na różnych imprezach - przyp. red.). Razem się bawili, miód i "Światła Moskwy" pili, a wszystkie te brewerie miały miejsce w domu Marka Wołosza na Ekologicznej, w zastępstwie chwilowo niedostępnego Zamku Kabackiego Gosi Preuss. 

Kursówki dodatkowe

15-16 marca 2003 roku. Już chcieliśmy kontynuować zeszłoroczne tradycje trzydziestosześciogodzinne, ale się nie udało, bo czasu było za mało (przepraszam za te rymy częstochowskie). W każdym razie odbyło się coś na kształt takiej kursówki, która pierwotnie miało być rajdem, ale w praktyce wszystko się pomieszało. Chyba polegało to na tym, że zwerbowani podstępnie kursanci, zamiast odpocząć sobie i popatrzeć, jak to robią profesjonaliści, znowu musieli prowadzić (redakcja jest innego zdania - przyp. red.). 

Wielkanocne Jajeczko

16 kwietnia 2003 roku. Mgła tajemnicy. Gdybym przeczytała uważniej maila z zaproszeniem, to... i tak bym nie przyszła, bo o tej porze pracuję. Niestety, nie doczytałam takiego drobiazgu jak godzina rozpoczęcia i w wielkanocnym spotkaniu udział wzięła moja miska z sałatką. Może mi opowie jak było, gdy już wróci do domu. 

Przejście wiosenne

26 kwietnia - 4 maja 2003 roku. To jak zawsze niespodzianka. Nigdy nie wiesz, czego się spodziewać. Kursanci dostali należną im porcję "ekstrimu" i są chyba zadowoleni. My z kolei zapoznaliśmy się z bazą w Łopience oraz jej miłymi mieszkańcami i też bylibyśmy zadowoleni, gdyby moment połączenia się z grupą nie był aż taką niespodzianką (bardziej szczegółowe relacje uczestników znajdują się w numerze). Co udało mi się zaobserwować? Tym razem hasłem wyjazdu był "burak" we wszystkich możliwych wariantach (np. gdzie buraków sześć, tam jarów dwanaście). Ciekawe dlaczego? W tym roku, po powrocie z przejścia, kursanci nie przyszli do Klubu z odbitymi na opalonych szyjach sznurkami kompasów, ponieważ nie oglądali za wiele słoneczka. To prawda, że w nocy wolniej się chodzi, łatwiej buraczy i w ogóle, lecz żeby cały czas? No, ale wiosenne ma być wyjazdem, którego się nie zapomina. I tak by pewnie nie zapomnieli, ale teraz jest wzmocniona na to gwarancja.