Stronnicza kronika SKG - zima 2003 


Ale się porobiło, śnieg spadł, mróz chwycił, święta za pasem, a przez ten czas, który upłynął od ostatniego wydania mojej plotkarskiej rubryki, dość sporo się wydarzyło. 

* * *
No więc po kolei, przenieśmy się myślami w ciepłe letnie miesiące, na działkę naszej klubowej specjalistki od cateringu i wyczarowywania magicznych nastrojów - Izy Kruszewskiej.
Tradycyjne powitanie lata u Izy zbiegło się w czasie z wielką uroczystością. Jak zwykle u Izy, było ślicznie, strumyk szumiał, graliśmy wytrwale w siatkówkę, póki było widać piłkę... I jedzonko też było pycha. Słowem, doskonała oprawa do wydarzenia, na które już parę pokoleń klubowiczów czekało - blachowania przewodników SKG. Uklękli przed Prezesem i Komisją Szkoleń wszyscy, którzy w te działkowe ostępy dotarli: świeżo upieczeni, trochę starsi stażem i doświadczeni, że hej! Potem Prezes i Komisja uklękli przed sobą nawzajem i też się zablachowali. W tym miejscu musimy rozstać się z pewną legendą, krążącą w Klubie od lat. Otóż niektórzy pesymiści twierdzili, że dzień, w którym powstaną klubowe blachy, będzie dniem upadku SKG... Tak się nie stało. Przeciwnie, Klub prężnie się rozwija, niczym czerwony dywan przed stadem VIP-ów na festiwalu w Cannes, i wygląda na to, że rychło tej drogi nie porzuci. 

* * * 

Potem przyszedł czas jechać na naszą najpiękniejszą na świecie Bazę Namiotową w Podwilku na Orawie. Niestety, muszę z przykrością stwierdzić, że wciąż za mało osób interesuje się aktywnie losem naszej klubowej bazy. O ile na rozstawianie grupka najwierniejszych i najbardziej zaangażowanych przybyła, dzielnie Bazę powołała do życia i z fasonem obeszła imieniny Piotra i Pawła, to zwijanie... Albo spuśćmy na to zasłonę milczenia czy też niepamięci, albo postarajmy się w przyszłym roku trochę bardziej zmobilizować siły. 
Na Bazie jest pięknie i słodko, czy pada deszcz, czy świeci słońce. Dzisiaj brzmi to pewnie trochę abstrakcyjnie, ale zapraszam wszystkich gorąco na przytulną orawską polankę, gdzie czas płynie inaczej, dni mają smak i zapach malin... Wszystko odzyskuje właściwe proporcje. Wystarczy przyjechać latem do Podwilka, by poczuć, jak niezwykłe i intensywne może być życie, bez ekstremalnych wyczynów, twardzielstwa i tego typu rzeczy. Myślę, że ci, którzy przez cały rok są twardzielami w Warszawie (i w Krakowie!!!), pracując ciężko i próbując ułożyć sobie codziennie życie, mogą na Bazie od tego wszystkiego odpocząć. Misja i przesłanie bardzo pozytywne. 

* * * 

W tym czasie przejście letnie szalało po Ukrainie. Relacja Szymona wewnątrz numeru i na stronie internetowej SKG. 

* * * 

Dla ludności cywilnej Paweł Kucharski zorganizował wyjazd w Tatry. Niektórzy twórczo łączyli pobyt na Bazie z łojeniem po Orlej Perci, starając się być tu i tu. Potem odbyło się jeszcze wielkie sprzątanie świata, a konkretnie Doliny Pięciu Stawów, w którym też bardzo aktywnie wzięła udział wakacyjna reprezentacja SKG.
Oczywiście i w tym roku nie zabrakło dalekich wypraw, ich autorzy dzielą się wrażeniami z publicznością na slajdowiskach, opisują, co przeżyli i widzieli w Biuletynie i na www.skg.uw.edu.pl. 

* * * 

Naturalnie, każde lato ma swój kres i przychodzi czas na kolejny Kurs Przewodników Górskich SKG. W tym roku kierują nim Kasia Słomska i Przemek Witrowy. Kursanci jak zwykle dopisali, zjawili się tłumnie, no i jak widać, nie przeraża ich trud i znój kursanckiego żywota. Po manewrach nizinnych wykrystalizowała się całkiem spora grupa zapaleńców jeżdżących z zapałem na kolejne kursówki. W sumie wyjazdów było pięć, dwie grupy potasowały terminy, żeby umożliwić chętnym uczestnictwo w jak największej liczbie kursówek. Jako tajny wysłannik redakcji i instruktor w jednej osobie, przedstawię tu pokrótce, czego dokonała moja grupa. 
Najpierw zwiedzaliśmy Beskid Wyspowy i Gorce, walcząc z wiatrem i czymś dziwnym, co ów wiatr niósł ze sobą i siekał po twarzy. Na szczęście, ciepłe bacówki same znajdowały się na naszej trasie. No, może z wyjątkiem tej ostatniej. Nie dość, że droga do niej była kręta, i wymagała, aby znać się na kolorach, to jeszcze musieliśmy uszczelniać ściany panthenolem. Wszystko jednak dobrze się skończyło i kursanci tłumnie zjawili się na dworcu, by pojechać w ...
Właściwie sami nie wiemy w co. Tytularnie był to Beskid Mały, ale w praktyce poruszaliśmy się na granicy Małego i Średniego. Każdy miał inną mapę, bo PPWK się zbuntowało. Na niewielu mapach nasz teren działań się znajdował. Za to kartografowie wykazali wielką inwencje, nazywając szczyty wedle uznania. Każdorazowa zmiana prowadzenia wymagała długich i głośnych konsultacji, na jaką górę w końcu idziemy. Odbyły się też manewry ogniowe, pokazujące, że kursanci są dzielni, z głodu w lesie nie umrą, bo zawsze przyrządzą sobie gorący kubek lub słodką chwilę. 
Trzecia kursówka tradycyjnie odbędzie się w Beskidzie Niskim. Znów spróbujemy zdobyć Lackową, choć doświadczenia ostatnich lat pokazują, że chyba łatwiej wejść na Mont Blanc niż pokonać tę niedostępną damę. Sprawdzimy, ile wierzchołków ma Siwejka i czy bacówka w Bielicznej jeszcze stoi. O dziwo, kursanci, choć nie muszą, jadą. Mam nadzieję, że na zimówkę też pojadą. 
Od redakcji: Tekst był pisany jeszcze przed trzecią kursówką. No i autorka rubryki wykrakała. Zachorowała i znów nie zdobyła Lackowej. 

* * * 

Kolejną atrakcją tej jesieni były rajdy zaliczeniowe, których zaistnienie zawdzięczamy Szanownej Komisji Szkoleń. Na razie odbyły się trzy: Kasi i Przemka w Małą Fatrę (relacja w numerze i naszej stronie internetowej), Szymona i Piotrka Rajd Andrzejkowy w Beskid Niski (może też coś napiszą) oraz...
... Rajd Mikołajkowy Marka w Góry Stołowe, na którym byłam, więc nieco szczegółów mogę zdradzić. Tydzień po kursówce z wylegiwaniem się na słoneczku przeżyłam mały szok termiczno-klimatyczny lądując na nieprzyjaźnie zimnym przystanku autobusowym w Wambierzycach (zwanych niekiedy Wampirzycami). Byliśmy podzieleni na dwie grupy. Jedna, pod kierunkiem Przemka, pojechała do Kudowy, a my zamierzaliśmy przejść swój kawałek trasy w przeciwnym kierunku. Miejscem spotkania obu grup było urocze schronisko w Pasterce, na końcu świata, tuż przy czeskiej granicy. Rozpoczęliśmy działalność turystyczną od zwiedzenia wambierzyckiej bazyliki, w której najciekawsze były wota dziękczynne. Przeważały rączki, nóżki i oczki ze srebra, choć jeden z kształtów nieśmiało interpretowaliśmy jako biust. Może ktoś cierpiał na "piersiową chorobę" i cudownie ozdrowiał? A może w Wampirzycach rozwijał się nieformalny nurt cudownej chirurgii plastycznej bez skalpela? Pani przewodniczka nas pożałowała, że nawet śniegu nie ma, a my biedni mamy iść w te góry, jednak Marek chyba wrzucił gdzie trzeba złotówkę, bo śnieg padał nieprzerwanie, aż stworzył godną oprawę do Mikołajek. 
Szliśmy tak i szliśmy, widzieliśmy Skalne Grzyby (według niektórych cheeseburgery porzucone przez olbrzyma), znowu szliśmy, zapadł zmrok, a my ciągle szliśmy. Wreszcie w śniegu i mgle zajaśniały światła schroniska. Byliśmy uratowani, zresztą tak jak grupa Przemka pół godziny wcześniej. W schronisku rozegrały się straszne sceny przemocy. Marek odsłonił swoją prawdziwą twarz. Z miłego prowadzącego stał się okrutnym tyranem, porwał przygotowane przez nas i pięknie opakowane prezenty mikołajkowe i zaszył się z nimi w swoim pokoju. Na pewno każdy rozpakował albo chociaż dobrze obmacał i wybrał sobie najfajniejszy. No, ale serce nie do końca mu skamieniało i zgodził się podzielić z nami swoim łupem. Lecz nie za darmo, o nie! Najpierw zażądał okupu z ciast i czekolad. Potem jednak przygotował wielki gar kisielu z bakaliami. Na koniec usadził nas wszystkich w jadalni i kazał śpiewać piosenki i mówić wierszyki. Istne tortury. Nie chcę o tym dłużej pisać, powiem tylko, że słowa-klucze były następujące: zima, bałwanek (często przekręcany na baranka), Mikołaj, śnieg, jeżyk. Kiedy Marek nasycił już swoje mordercze instynkty, dał każdemu po prezencie. Wszyscy odetchnęli z ulgą, z nerwowego napięcia popadli w chorobliwą euforię, śpiewali głośno, a potem grali w mafię. 
Tak się skończył dzień pierwszy. Drugi dzień to wspólne zdobywanie Szczelińca przez obie grupy i powolny odwrót. Grupy Przemka do Kłodzka, grupy Marka - do Kudowy. Było pięknie i słonecznie. Śnieg, który padał całą sobotę, mógł teraz skrzyć się do woli. Finansowo chyba najbardziej na Rajdzie Mikołajkowym SKG skorzystała właścicielka baru "Ania" w Kudowie. Ale należało jej się, bo karmią tam naprawdę pysznie. Po upojnej nocy w dwóch pociągach wylądowaliśmy, trochę nieprzytomni, o szóstej rano w Warszawie. Fajnie było, no nie? 

* * * 

Dla zmyłki tegoroczna wigilia klubowa była w innej sali, żeby trudniej trafić, ale kiedy spotkaliśmy na korytarzu Wieśka w czapce Mikołaja i Anię z groźnie wyglądającym nożem ("Bo wszyscy przynieśli niepokrojone ciasto..."), to już wiedzieliśmy. 
Było wyjątkowo dużo na stole, może po siedmiu latach chudych przychodzi siedem lat tłustych. I bardzo dobrze. Moja miska wróciła wreszcie z wielkanocnego zesłania u Afryczki i została wypełniona smakowitą mieszanką różnych rzeczy z tuńczykiem. Były śledzie w różnych smakach, ze sto gatunków ciast, cola i ptasie mleczko. W obliczu tych wspaniałości nieznośnie dłużyła się część oficjalna, przynajmniej tym, którzy jak ja nie mieli w środę okazji zjeść obiadu. W części oficjalnej bowiem postanowiono wszystkim podziękować za wszystko. Taki mamy obecnie trend. Licznie zgromadzeni dowiedzieli się, co komu zawdzięczają, i że mogą także sami podziękować we własnym zakresie, np. zaprosić na kawę. Niektórzy nagrodzeni się spóźnili i nie do końca wiedzieli, za co i dlaczego, ale też się cieszyli. Zablachowano też nowych przewodników, a niespodziankę mieli Agnieszka i Rafał Kasztelanicowie, którzy przyszli po prostu na wigilię, a też dostali blachy. 
Potem dzieliliśmy się opłatkiem. Jest to moja ulubiona część wigilijnego spotkania. Niektórych znajomych można spotkać tylko przy tej okazji, no i od razu wycałować i uściskać na zapas. No i wypada być miłym, a nawet należy. Jeszcze raz dziękuję wszystkim za bardzo ciepłe i kochane życzenia. Przesyłam za pośrednictwem mojej rubryki życzenia tym, których nie udało mi się spotkać osobiście. Miło jest poczuć w tak wyjątkowy sposób sympatię i serdeczność, choć osobiście dziwię się kursantom, że są tacy mili... Ja będąc na kursie życzyłabym pewnie moim instruktorom jakiejś niegroźnej, a uciążliwej kontuzji, żeby nie trzeba było jechać na tę straszną zimówkę... Ale teraz ludzie są odporniejsi i bardziej życzliwi. 
W tak zwanym międzyczasie, nie umiem już odtworzyć kolejności, grupa artystyczna kursantów zaprezentowała przedstawienie, pokazujące wigilijną kursówkę połączoną ze spotkaniem trzech króli. Nie wiem czemu trzej królowie tak często występują w wigilijnych jasełkach, może dlatego, że są fotogeniczni i fajnie szeleszczą NRC-tkami? Przedstawienie dowiodło dużego talentu aktorsko-muzycznego kursantów, udowodniło też, że mają oni dystans do swej społecznej roli. Śpiewali (pełny tekst poniżej): "Chwała instruktorowi, mapie i kompasowi...", z wyraźną ironią, bo przecież wiadomo, że zawsze jedynie szczęśliwy przypadek sprawia, że grupa w poniedziałek rano może stawić się do warszawskich obowiązków, a nie zimuje gdzieś w burakach... Zaś reakcja publiczności pokazała, że najbardziej i tak nas śmieszą kawałki o seksie i to najlepiej o kochających inaczej, albo sceny przemocy. Mam na myśli gotowanie misia. Artyści wyznali potem na forum, że starali się przedstawić typowy dzień na kursówce pod wodzą Damiana. Nie chciałabym wprowadzać niezdrowych podziałów, ale w mojej grupie niedźwiadków się nie je. U nas topową potrawą są kabanoski. Mniam, mniam. 

Nie był to bynajmniej koniec części artystycznej. Iza Kruszewska pokazała film z ostatniej czerwcowej imprezy. Główną rolę grał Piotrek Kwitowski. Później się tłumaczył, że to dlatego, iż miał taką fajną zieloną koszulkę. Sceny, w których epatuje nagością wyjaśniał tak, że wszyscy byli w koszulkach, a on bez, więc się wyróżniał. Myślę, że dobrze Izie zapłacił za autopromocję i chce, żeby wszyscy uwierzyli w moc jego koszulki. Film był więc bardzo fajny, wiadomo, że dobrze zagrana główna rola potrafi zamaskować nawet dłużyzny scenariusza. Atrakcją był dźwięk na żywo improwizowany przez Zygę.
Potem jeszcze były slajdy z Gór Stołowych i z Indii, a potem już poszliśmy do domu, i nie wiemy, co było dalej. Fajna wigilia w każdym razie. Jak co roku. 

Kolęda kursówkowa 

Przybieżeli na Zachodni studenci
Jeszcze czyści i tak syci, że wzdęci.
Chwała instruktorowi, mapie i kompasowi 
A pokój kursantom. 

Damian z mapą sam ogłosił te dziwy
Których oni nie słyszeli jak żywi.
Chwała instruktorowi, mapie i kompasowi 
A pokój kursantom. 

Oddawali swe mielonki w pokorze
I myśleli, co to będzie, o Boże!
Chwała instruktorowi, mapie i kompasowi 
A pokój kursantom. 

Na kursówce cały dzionek chodzili
Przy plecakach dwa wiaderka nosili.
Chwała instruktorowi, mapie i kompasowi 
A pokój kursantom. 

Swe namioty rozbijali na chłodzie
Zapomnieli o jedzeniu i wodzie.
Chwała instruktorowi, mapie i kompasowi 
A pokój kursantom. 

O kursówki rozwiązaniu myśleli
Bo przepłukać swe gardziołka pragnęli. 
Chwała instruktorowi, mapie i kompasowi 
A pokój kursantom.