Recenzja książki Michała Jagiełły "Wołanie w górach" 


"Świadomie przeżywane góry wyzwalają w człowieku jego lepszą stronę. Bezinteresowność wysiłku już sama w sobie jest sprawą wartościową. A bezinteresowność ponawiana konsekwentnie jest niczym innym jak silną potrzebą poszukiwania wartości poprzez doświadczanie siebie w niecodziennych warunkach. Jest jednak coś niezmiernie brutalnego i nieludzkiego, jeśli to typowo ludzkie próbowanie siebie kończy się śmiercią".

To nie jest książka dla kogoś, kto lubi tylko dobre zakończenia. Zbyt wiele jest tu zakończeń tragicznych. Co kilka stron, czasem częściej, czyjeś zwłoki znosi się z gór, z ułamaną gałązką kosodrzewiny na piersi, albo odnajduje ciało na wiosnę, w żlebie schodzącym z Kasprowego lub pod świerkiem w Cichej Dolinie. Narciarze, taternicy, turyści piesi. Starzy bywalcy i nowicjusze. Wielu młodych. Pora roku? W zasadzie nieistotna. Miejsce? Dziesięć metrów od schroniska w Dolinie Pięciu Stawów albo "gładkie" Czerwone Wierchy. 

Wydaje nam się, że nas wypadek nie spotka. Przecież znamy dokładnie jego możliwe przyczyny. Wiemy jak ich unikać. Mamy jakieś doświadczenie. Tylko w pewnym momencie okazuje się, że nici z całej naszej wiedzy i doświadczenia. Lecimy... Prawie nieświadomie. Ręce instynktownie osłaniają głowę. Słychać jakiś głuchy łomot. Chwila - i cisza, już po wszystkim. Lądujemy wprawdzie w dziwnej pozycji, ale jesteśmy szczęściarzami i możemy otworzyć oczy, możemy zapytać co z siostrą, możemy stanąć na własnych nogach i dalej razem żyć.
Są w tej książce i dobre zakończenia. Cudowne, nieprawdopodobne ocalenie kończące się konstatacją: "Tylko ból upewniał mnie, że żyję". Szczęśliwy upadek wołającej o pomoc taterniczki następujący tuż przed decyzją pogotowia o wycofaniu wyprawy ratunkowej ze względu na fatalną pogodę i lawiny. Cynizm niektórych ocalonych w stosunku do swoich martwych towarzyszy, połączony z opanowaniem i racjonalnym działaniem. Cynizm, który ochraniał ich przed załamaniem i poddaniem się.
Dziwne historie o skrajnie różnej wytrzymałości zdrowych ludzi na trudne warunki, chłód, głód, wyczerpanie, strach. "Góry to takie miejsce, gdzie rola psychiki ujawnia się w sposób wyjątkowy. Lęk może wprost zabić człowieka (...) Wydaje się, iż wola walki, niedopuszczanie do siebie myśli, że już wszystko stracone - jest tu momentem zasadniczym". Zaraz następna jest umiejętność realnej oceny swojego położenia: trzeba wiedzieć gdzie się jest, czyli że musimy w górach myśleć. Okazuje się jednak, że czasem myślenie może nam mocno zaszkodzić: "W sytuacjach, w których trzeba niesłychanie oszczędnie gospodarować ciepłem zmagazynowanym w swoim organizmie, broniąc się przed chłodem i szczególnie wyniszczającym tu wiatrem, często warunkiem przetrwania jest umiejętność myślenia na zwolnionych obrotach. Jeśli nie chce się stracić zbyt wiele energii, nie powinno się obciążać mózgu, który jest najbardziej zachłanną częścią naszego ciała na tlen i >>paliwo<<. Umiejętność zmniejszenia wysiłku psychicznego staje się więc często >>być albo nie być<<". Ratownicy... Jest ich naprawdę wielu. Czasem kilkadziesiąt osób szuka jednego człowieka. Nie są w książce anonimowi. Mogą sprawiać wrażenie wyzbytych wszelkich emocji. Ich pracy na ogół towarzyszy "goprowska" pogoda - mgła, ziąb, silny wiatr, deszcz albo kurniawa. We mgle i wietrze wnoszą na górę tony sprzętu. Zdarza się, że zsuną się z jakąś lawiną. Zakładają metry poręczówek. Zjeżdżają na linie, huśta nimi wiatr, leją się na nich potoki wody. Lina może się zaklinować w skale. Wisząc na jednej linie rzucają drugą taternikowi, który utknął w ścianie. Potem zjazd. Wciąganie liny, która może się zaklinować ponownie. Wtedy ktoś musi zjechać, aby ją odblokować. Kolejny ratownik zjeżdża po zwłoki drugiego taternika, zwozi je na plecach albo w szelkach Grammingera. 
Fantastycznie, jeśli pogoda pozwala na lot helikoptera. Wtedy ofiara jest w mig w szpitalu. Czasem decyduje to o jej życiu. 

A co, jeśli pogoda jest tak fatalna, zagrożenie lawinowe tak duże, że mimo czyjegoś wołania o pomoc, zapada decyzja o odwrocie wyprawy ratunkowej? Co, jeśli po wielodniowych poszukiwaniach nie ma śladu po zagubionych? Jest takie powiedzenie starych ratowników: "On ma jedną drogę, my tysiące". Przecież ratownicy mają szukać i ratować, muszą podejmować ryzyko. Lecz do jakiego stopnia? Matka dwóch mężczyzn, z których uratował się tylko jeden, zadała autorowi książki pytanie: "Czy pan zrobił wszystko, aby uratować moich synów?". Co to znaczy "wszystko"?
Może nie dowiemy się z tej książki, co znaczy zrobić wszystko, aby uniknąć tragedii, ale dowiemy się wiele. Oprócz informacji o górskich zagrożeniach i możliwościach walki z nimi, dostaniemy też zastrzyk pokory wobec żywiołu. "Tatry są małymi górami. To prawda. Pamiętajmy jednak, że człowiek może się w tych górach zatracić tak, że nikt nie będzie mu w stanie pomóc. Na wszystko będzie już za późno" - tak kończy się pierwsze wydanie książki, pochodzące z 1979 roku. W zeszłym roku ukazało się szóste wydanie "Wołania w górach", poprawione i uzupełnione o akcje ratunkowe ostatnich lat. 

* * * 

Michał Jagiełło w latach 1962-74 był ratownikiem TOPR-u, przez trzy ostatnie lata pełniąc funkcję Naczelnika Pogotowia. Zaczynał w wieku dwudziestu jeden lat. Przez pewien czas łączył ochotniczą służbę w Pogotowiu z pracą polonisty w liceum plastycznym w Zakopanem. Odbył ponad dwieście wypraw ratunkowych. O tym, że działalność Pogotowia jest mu bliska do dziś, świadczy ostatnie wydanie "Wołania w górach". 
Od 1975 roku autor książki mieszka w Warszawie. Pracował m. in. w Państwowym Instytucie Wydawniczym. Przez siedem lat był wiceministrem kultury. Od czerwca 1998 roku jest dyrektorem Biblioteki Narodowej.