Relacja z wyjazdu w Alpy Walijskie, 21.07-04.08.1996 r.
Skład: Motorówka vel Marlena Leszczyńska, Artur Kalinowski, inżynierowie: Tomasze Lelonkiewicz & Pietrewicz, Adam Malinowski, Łukasz Stebelski.

Niewiele brakowało, a nigdzie byśmy nie pojechali. Kilka dni przed planowanym wyjazdem słynna śnieżnobiała "Ściera" się zdematerializowała. Wciśnięcie się w szóstkę do osieroconego w ten sposób VW Disco Polo nie wchodziło w grę - Motorówka jest za gruba. Na nic narzekania nad stanem moralności polskiego społeczeństwa, na nic płacz i zgrzytanie zębów, trzeba wykombinować jakiś zastępczy samochód - powiedział sobie nasz spieszony czołowy bohater pozytywny. I jak powiedział, tak uczynił - polski inżynier jest naprawdę zdolny do wszystkiego. Wypożyczony samochód, a ściślej "Skoda", nie wzbudzał specjalnego zaufania, no ale w końcu nie chcieliśmy startować w Formule I, a jedynie dostać się z punktu A do punktu B (i ewentualnie z powrotem).

Podróż do Täsch w dolinie Mattertal minęła w zasadzie bez przygód, jeśli nie liczyć nagłego ataku choroby wysokościowej, któremu uległ jeden z pojazdów na podjeździe pod przełęcz Furka (ok. 2430 m n.p.m.). Pomogło podanie tlenu (podniesienie maski) oraz odkręcenie i przykręcenie z powrotem losowo wybranej śrubki - jeszcze raz okazało się, że na polskich inżynierach zawsze można polegać.

Naszym pierwszym celem był Dom (4545 m n.p.m.) - najwyższy szczyt leżący całkowicie na terytorium Szwajcarii. Standardowa droga jest niezbyt trudna, ale rekordowa pod względem przewyższenia - ponad 3000 metrów. Ruszyliśmy w górę wczesnym popołudniem z zamiarem dojścia tego samego dnia na wypłaszczenie lodowca, co wymagało pokonania około 2000 metrów w pionie. Mżawka, przechodząca wyżej w grad, i zapadające ciemności zmusiły nas jednak do zanocowania w schronisku Domhutte, ok. 2940 m n.p.m. ("Czy znajdzie się miejsce dla mnie i moich pięciu chłopaków?"). Następnego dnia, już przy pięknej pogodzie, przenieśliśmy się na lodowiec. Obóz wypadł na wysokości 3550 m. n.p.m., dającej się już nieco we znaki: po przyniesieniu kilkunastu litrów wody ze strumyka ciurkającego na pobliskiej morenie człowiek sapie jak Matka Polka wnosząca zakupy na czwarte piętro. Wszyscy zaczęli się mniej lub bardziej intensywnie aklimatyzować (nie, nie to co myślisz, wstrętny alkoholiku) - jedni poszli szukać drogi na szczyt, inni podziwiali panoramę. Motorówka błysnęła klasą: rozłożyła się na karimacie przed namiotem i wystawiła swe wdzięki do słońca. Drogie dziatki, same nigdy nie próbujcie opalać się na lodowcu - normalnemu człowiekowi od razu odpadłby nos, ręka albo noga!

Nazajutrz, jeszcze przed świtem obudził nas tupot stada westmanów zdążających na szczyt. Szybkie śniadanko i koło 6:15 ustawiamy się w kolejce do poręczówki. Wyżej zrobiło się trochę luźniej: tłum rozproszył się na większej przestrzeni, a część wybrała łatwiejszą, ale bardziej okrężną drogę lodowcem. Nasza droga wiodła śnieżną granią, z dwoma niedługimi fragmentami stromego i twardego lodu. Widoki ze szczytu zapewne były niezłe, ale nie byłem w nastroju do kontemplacji uroków natury - najchętniej odkręciłbym sobie głowę i zakopał ją w śniegu. Droga powrotna to przemierzanie hektarów rozmiękłego śniegu w jadowitym słońcu - jednym słowem - katorga. Wszystko co dobre, musi się jednak wreszcie skończyć: docieramy do namiotów, pijemy do oporu (nie, nie to co myślisz, wstrętny alkoholiku) i z filozoficznym zainteresowaniem obserwujemy kilkutonową lawinę kamienną niszczącą nasz wczorajszy punkt poboru wody wraz z przyległościami. Pakujemy manatki i zbiegamy do Randy, po drodze lawirując nieco po lodowcu, którego konfiguracja w ciągu ostatnich dwóch dni mocno się zmieniła. Na camping docieramy w nocy.

Następny, deszczowy dzień przeznaczyliśmy na odpoczynek. Lokalne piwo "Cardinal' jest drogie i cienkie ("ten koń miał chyba cukrzycę..."), ale pić trzeba - w tych górach człowiek się strasznie odwadnia. No, teraz już można znowu iść w góry. Większa połowa ekipy nie zrażona niepewną pogodą ruszyła na Monte Rosę. Po wielodniowych (konkretnie - czterodniowych) wysiłkach i dramatycznych przygodach zdołali zatknąć sztandar na Dufourspitze i wrócić bez strat w ludziach w doliny. Ich wyczyn czeka jednak jeszcze na swojego kronikarza (i zapewne się nie doczeka). Tomasz P. i ja nie wzięliśmy udziału w tej wycieczce: on już tam kiedyś był (vide: Biuletyn Nr 3), ja zaś wolę wchodzić w miarę możności raczej na góry ładne niż wysokie. Chwilowo poprzestaliśmy zatem na wycieczce do Zermatt.

Zermatt to szalenie sympatyczne miasteczko-skansen, może tylko trochę za drogie, za schludne, za dużo w nim Japończyków i najrozmaitszych wizerunków Matterhornu: na pocztówkach, makatkach, T-shirtach, breloczkach i czapeczkach. Wszystko to jest odrobinę kiczowate i takie malutkie w zestawieniu z prawdziwą Górą.

Zwiedzanie miast jest, jak wiadomo, niesłychanie męczące, zdecydowaliśmy się więc wreszcie wyjść w góry. Chcieliśmy wejść na Zinalrothorn (4221 m n.p.m.), południowego sąsiada Weisshorna. Wieczorem dotarliśmy do schroniska Rothornhutte (3200 m n.p.m.). Tu zaserwowano nam pokaz z cyklu "Szwajcarzy gościnni inaczej": mimo rzęsistego deszczu gospodarze usiłowali uniemożliwić nam zjedzenie kolacji pod dachem, bo nie mieliśmy zamiaru nocować w schronisku. Takie klimaty to niestety rzecz w Szwajcarii powszechna; miło pomyśleć, że przynajmniej pod tym względem jesteśmy lepsi (a może tylko mniej cywilizowani?). Tak czy owak, przepełnieni poczuciem moralnej wyższości zmyliśmy się w podskokach na lodowiec.

Cały kolejny dzień praskało pingwinami - nic tylko leżakowanie i rozmowy o d. M. Rano wreszcie lampa, więc można ruszać do góry. Najpierw szeroki, kamienisty grzbiet, dalej śnieżna "żyleta", trochę mikstu, wreszcie stop: ustawiamy się w kolejce pod skalną grzędą, wyprowadzającą na przełączkę w grani. Wiążemy się liną - nie jest co prawda specjalnie trudno, ale nigdy nie wiadomo, czy ktoś nie spadnie nam nagle na głowę. Wyżej, już na grani, zalodzony trawers wyprowadza pod szorstkie, gnejsowe płyty. Trawersując przedwierzchołek Kanzel widzi się pod nogami całą pionową 800-metrową ścianę Zinalrothorna. Jeszcze parę kroków i szczyt. Panorama jest nieziemska, Matterhorn i Dent Blanche wyglądają jak ciastka z kremem. Szkoda, że tak szybko trzeba się zbierać z powrotem - ale barszcz stygnie.

W zejściu jest trochę walki podczas zjazdów na krótkiej i nasiąkniętej jak gąbka linie. Do namiotu dochodzimy nieco zmaltretowani, ale kubek gęstego picia poprawia humor.

Nie chcąc narażać się już dłużej na reumatyzm kolejnym noclegiem na lodowcu postanowiliśmy zejść jeszcze wieczorem na zieloną trawkę. Następnego dnia docieramy na camping, gdzie już zalegają spowici w laur pogromcy Monte Rosy. Wieczorem wodny roztwór wodorotlenku etylu z naturalnymi domieszkami smakowo-zapachowymi i grupowa lektura "Mikołajka", nadzwyczaj przemyślnie przywiezionego z Polski przez pragnącą zachować anonimowość uczestniczkę naszej wyprawy.

Wracaliśmy przez Chamonix, Genewę i Monachium. Znowu potwierdziła się moja teza, że zwiedzanie miast męczy znacznie bardziej, niż chodzenie po górach. Z Genewy zapamiętałem głównie leżący na wystawie zegarek za 80000 CHF, który podziwialiśmy z nosami przyklejonymi do szyby. Zapewne w cenę jest wliczony goryl dla właściciela. Jeszcze granica w Zgorzelcu (brrr) i witaj Polsko! A dokąd by tu w przyszłym roku...?