Przejście wiosenne 2003
Było nas dwanaścioro: dwóch kolesi w czerwonych polarach, czyli Wiesiek i Książę, dwoje waletów (Piotrek i Monika), oraz banda dzikich kursantów: Kasia Najtwardsza Kobieta na Świecie, Kuba, Piotrek, Szymon, Marek, Mieszko, Przemek i osoba dzięki której nigdy nam się nie nudziło, czyli Grześ. Ale o tym później. W międzyczasie przewinęli się jeszcze Marta i Strzelec.
26 kwietnia rano znaleźliśmy się w Dukli, gdzie otrzymaliśmy niewątpliwy znak z niebios. Wysiedliśmy z autobusu dokładnie w miejscu, gdzie stała kapliczka z rzeźbą Matki Boskiej i napisem "Matko Boska módl się za nami". Nic lepiej nie mogło odzwierciedlać stanu ducha większości kursantów. Niedługo potem na potwierdzenie naszych obaw Wiesiek i Książę poinformowali, co nas czeka w najbliższych dniach. Tutaj swoją niezwykłą umiejętnością pocieszania kursantów popisał się Książę. Usłyszeliśmy kilka stwierdzeń w stylu "Nie martwcie się, może niektórym się uda...", albo "Może nie będzie tak źle, choć macie jeszcze duże braki".
Pokrzepieni na ciele i umyśle raz dwa zdobyliśmy Cergową. Pogoda była bardzo w porządku, nasze humory też, tylko Wiesiek z Księciem ciągle coś knuli i wypełniali podręczny zeszycik. W tym miejscu czuję się zobowiązany przedstawić i wyjaśnić czytelnikowi kilka nowych tworów językowych, które powstały podczas tej wspaniałej imprezy. Najbardziej popularnym stwierdzeniem była "łojodoba", czyli doba łojenia od pobudki do pobudki. Co najważniejsze, łojodoba nie pokrywa się ze Standardową Dobą Warszawską i prawie zawsze jest od niej dłuższa. W podobny sposób powstały inne twory, jak "wiadrodoba", czyli czas noszenia wiadra przez każdą osobę, "burakogodzina" (ciekawe, co to może znaczyć), dzieńleg (nie NOCleg) i wiele innych świadczących dobitnie o charakterze tego wyjazdu.
Pierwsza łojodoba była jeszcze w miarę ludzka. Razem z noclegiem trwała ok. 24 h i skończyła się o 6 rano w okolicy Ostrej. Następna polegała na tym, że łoiliśmy przez 24 h i spaliśmy 5 h niedaleko rezerwatu "Źródliska Jasiołki". Przez większość czasu mżyło, ale za to obiad jedliśmy w suchym miejscu, czyli w domu u bardzo miłego pana. Z kolei nad ranem, kiedy to prawie wszyscy przysypiali w marszu, Kuba, który wtedy prowadził, zastosował dość specyficzny, acz niezwykle skuteczny sposób budzenia. Mianowicie w pewnym momencie wrzasnął "cenzura mać cenzura cenzura". Podziałało to na wszystkich.
O poranku powiedzieliśmy "do widzenia" Beskidowi Niskiemu i pokonaliśmy pod Szczawnem w bród Osławę. Resztkami sił załoiliśmy Suliłę. Pod szczytem pokrzepiliśmy się trochę i bez rozstawiania namiotów w pięknym słońcu walnęliśmy się spać.
Zdecydowanie za mało godzin później rozpoczęła się łojodoba, którą wszyscy zapamiętamy na długo. Suliłę opuścilismy późnym popołudniem. Później opuściliśmy ją jeszcze raz, gdyż instruktorom nie spodobał się pewien jar na jej zboczu. I tak zaczęła się kolejna noc, podczas której łoiliśmy zamiast spać. Następnego dnia zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę pod sklepem w Mchawie, gdzie oprócz uzupełnienia zapasów zajęliśmy się wyjmowaniem z siebie kleszczy, które oblazły nas w potwornych ilościach pod Suliłą. W tym miejscu muszę koniecznie wspomnieć o pewnym wydarzeniu, które miało wtedy miejsce. Mianowicie Grześ szukając kleszczy oglądał swoją pachwinę. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że w momencie, gdy mijały go dwie małe dziewczynki, krzyknął zaglądając pod spodenki: "Ja pierdolę! Mam dwa!". Dziewczynki zaniemówiły, po czym szybko uciekły do domu. Tak więc przez kilka robali SKG ma w Mchawie przerąbane.
Z Mchawy ruszyliśmy w kierunku bazy studeckiej "Łopienka". Szliśmy, szliśmy, szliśmy. Później zaś szliśmy i jeszcze trochę szliśmy. Zrobiło się ciemno, lecz my wciąż szliśmy. Zaczął wiać halny, mimo to nadal szliśmy. W końcu po 31 godzinach od ostatniego noclegu instruktorzy się nad nami zlitowali i pozwolili przygotować dla siebie kolację. Dla reszty w sumie też, ale jakie to ma znaczenie. Po jedzeniu poszliśmy spać, i to na 7 godzin! Była to najdłuższa łojodoba podczas wyjazdu (nie licząc tej z manewrami).
Następny dzień był dość delikatny. Nie łoiliśmy specjalnie dużo. W międzyczasie spotkaliśmy pod klasztorem przy Łopience Martę ze Strzelcem, po czym zostaliśmy zdradzeni przez Marka, który w wielce perfidny sposób symulował kontuzję kolana, a wszystko za namową Wieśka z Księciem. W końcu dotarliśmy do Łopienki, skąd ruszyliśmy na manewry.
Była to dla mnie jedna z bardziej niesamowitych dób w życiu. Po pierwsze nigdy wcześniej nie miałem tak bogatych i realistycznych halucynacji. Za każdym drzewem widziałem Wieśka, później wielką willę przy drodze, rowerzystę, rysia i grupę ludzi z plecakami. Po drugie rano w okolicy Małego Jasła spotkaliśmy niedźwiedzia i to już nie były haluny. Po trzecie zaatakował nas pies. Po czwarte bardzo dużo chodziliśmy (kto by pomyślał), a poza tym dopisała nam pogoda i widoki. Było super. Jednak najbardziej niesamowite było to, co się działo po powrocie do bazy. Mianowicie instruktorzy częstowali nas jedzeniem, herbatą, byli nad wyraz mili i opiekuńczy. Aż mi było głupio. No i pozwolili nam długo spać.
W końcu trzeba było jednak powrócić do stadardowego trybu spędzania czasu, więc dla odmiany załoiliśmy Łopiennik, z którego zeszliśmy do Cisnej, w której zostaliśmy zaatakowani przez gradoburzę. Grudy lodu miały wielkość pestek brzoskwini (nie przesadzam)! Z tej okazji spędziliśmy dwie godziny w luksusie, znaczy się w pizzerii. Z kolei w tak zwanym międzyczasie Marta i Strzelec, a także Szymon w bardzo dobitny sposób okazali nam, że mają nas już dość, mianowicie wyjechali do Warszawy.
Kilka godzin później jechaliśmy już pociągiem do Warszawy. Podczas tej podróży narodziła się nowa świecka tradycja, mianowicie zasiedliśmy w kółku i zjedliśmy surowego buraka.
Przez następne kilka dni idąc ulicą układałem ręce jak do kijów teleskopowych i miałem problemy z zasypianiem. Poza tym nie mogłem myśleć o niczym innym, niż o wiosennym. I było o czym myśleć. Tak naprawdę nie potrafię wyrazić słowami tego, co przeżyłem przez te dziewięć wspaniałych dni. Nigdy wcześiej nie czułem jeszcze tak głębokiej więzi z górami, jak podczas wyjazdu. Z kolei ludzi, których znałem już tak długo, poznałem na nowo.
Na koniec chciałbym podziękować wszystkim współkursantom, dwójce świetnych waletów oraz niezastąpionym Wieśkowi i Księciowi za te dziewięć wspaniałych dni.
Był wyczes na maksa, gites majones i ubaw po pachy że zrywać boki ze śmiechu.