Fuji - dla niektórych wspaniały wulkan, dla innych miejsce pielgrzymek. Dla nas jest kolejnym etapem podczas blisko dwumiesięcznej podróży po Japonii. Etapem koniecznym. Bo jak wytłumaczyć się nie zdobyciem Fuji, będąc tu, w kraju kwitnącej wiśni.

Około godziny trzeciej budzę się z płytkiego snu. Przecieram oczy i nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Na niebie ani jednej chmury, słońce leniwie wynurza się znad horyzontu. Poniżej nas spowite chmurami miasta na wybrzeżu Pacyfiku. Niestety huraganowy wiatr nie słabnie. Trudno, teraz szczyt jest bardziej realny. Ruszamy. Droga bardzo wygodna, prowadzi szerokimi zakosami, powoli zdobywając wysokość. Gdyby nie ta wichura i wysokość nad poziomem morza, to na szczyt można by praktycznie wbiec. Teraz trzeba jednak ważyć każdy krok i nie dawać się naporom cyklonu. Podejście tysiąc czterystu metrów powinno nam zająć około sześciu godzin. Nie jesteśmy sami, lecz dzięki załamaniu pogody szlak nie jest tak zatłoczony jak zawsze. O roślinności dawno już zapomnieliśmy. Las skończył się na wysokości dwu tysięcy czterystu metrów, wyżej sięgają bardzo rzadko pojawiające się kępy traw i drobnych krzewów. Cały czas poruszamy się po brunatnym wulkanicznym stoku. Lekkie skały tufowe, podrywane silnym wiatrem wsypują się w każdy zakątek naszego ubrania. Wreszcie po czterech i pół godzinie mozolnego podejścia i zmagań z wiatrem stajemy na krawędzi krateru, na najwyższej górze Japonii - Fuji-san.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcia, obejście krateru i zasłużony odpoczynek. Japonia z tej wysokości wygląda zupełnie inaczej. Gęsto zaludnione wybrzeże, statki na Pacyfiku znikające za horyzontem - to wszystko jest zbyt nierealne. Czujemy jak gdyby to wszystko, prawie cztery kilometry niżej było jakąś makietą, a nie tętniącymi życiem miastami. Do Fujinomiyi schodzimy w niecałe półtorej godziny z przyświecającą nam japońską myślą, iż "Raz na Fuji wchodzi mędrzec, a dwa razy głupiec."
Galeria zdjęć
{gallery}galerie/wyprawy/fuji_san{/gallery}