p1040485Masyw Jesioników rozciąga się między Masywem Śnieżnika i Rychlebskimi Górami od północy, Zlatohorską Vrchowiną na północny wschód oraz pogórzami na zachodzie i południowym wschodzie. Pomysł odwiedzenia tego rejonu zrodził się w bardzo nietypowy sposób. Pewnego dnia siedziałem patrząc się w hipsometryczną mapę Polski jak cielę w malowane wrota i nagle zauważyłem, że w Sudetach jest jeszcze jedna plamka, której odcień czerwieni był taki sam jak Karkonoszy. Cóż jeszcze mogło tak śmiało konkurować ze Śnieżką? Nie powiem że nie zburzyło to mojej dotychczasowej wizji świata. Kierowany dziwnym przeczuciem, z niedowierzaniem zbliżałem się więc do mapy aż wreszcie znalazłem się na tyle blisko, że mogłem odczytać napis opasający ową potwornie krwawoczerwoną plamę. Jesionki. Pomyślałem, że czymkolwiek by to nie było, warto zaszczycić tą okolicę swoją skromną osobą.


Termin podróży wypadł na połowę marca. Zima w tym roku znowu jakaś taka bidna była więc wiele wskazywało, że będzie można się nacieszyć wczesnym przedwiośniem. Ekipa może nie była jakaś wyjątkowo liczna, ale i tym razem ilość przeszła w jakość, więc humory nas nie opuszczały.
Góry górami, ale jeszcze trzeba tam jakoś się dotelepać, a nasz narodowy przewoźnik, jak wiadomo- raczej nie rozpieszcza. Nie zmrużywszy oka w okolicach 3 w nocy opuściliśmy wygodne „Karkonosze", by przez następne dwie godziny podziwiać architekturę dworcowej poczekalni w Opolu. Rzeczywiście była przeurocza, ale dwa kwadranse w zupełności by wystarczyły. Spotkaliśmy się tu z dwoma uczestniczkami rajdu (podróżowały z Wrocławia) po czym zapakowaliśmy się w osobówkę z Opola do Ostrużnej w Czechach. Wyjątkowo bez opóźnienia dojechaliśmy do Ramzovej, gdzie dzień powitał nas pięknym słonkiem.
Widoczność była przednia, termika komfortowa, nic tylko radośnie wyruszyć w góry. Odczucie wiosny skutecznie jednak niwelował widok śniegu, którego z każdym metrem drapanki było coraz więcej, by wreszcie w partiach szczytowych osiągnąć pokrywę o grubości 130cm. Raźnym krokiem zdobyliśmy Serak, kilka razy po drodze z duszą na ramieniu przecinając narciarskie trasy zjazdowe. Panorama była rozległa, w oczy rzucał się przede wszystkim Masyw Śnieżnika, ładnie było widać pasma górskie otaczające Kotlinę Kłodzką, na północy mienił się błękitem zbiornik Otmuchowski, zaś na południowym wschodzie wyzierał zza innych gór charakterystyczny maszt Pradziada- naszego jutrzejszego celu. Paleni słońcem ruszyliśmy dalej grzbietowym szlakiem mijając Keprnik, oglądając na szczęście tylko z daleka pewną Biskupią Kupę by wreszcie odnaleźć się pod Cerveną Horą. W większości przypadków szlak przebiegał jednak, mimo relatywnie znacznej wysokości, przez świerkowe lasy więc widoczność ograniczała się tylko do kilku panoramicznych wierzchołków. Swą urodą i nastrojem góry bardzo przywodziły nam na myśl Góry Izerskie, wbrew herezjom głoszonym przez autora przewodnika Pascala śmiało twierdzącego, że są to góry „zupełnie jak Beskidy".
Dalsza część szlaku była nieprzetarta więc zaczęła się improwizacja grzbietowo- azymutalna. Nie skończyła się tragicznie, ale momenty były. O ile bowiem grzbiety Jesioników są płaskie i rozległe, o tyle ich zbocza są często strome oraz mają wysoką wysokość względną. Boczny grzbiecik, którym radośnie paradowaliśmy w dół zaopatrzony był w kilka atrakcyjnych wychodni skalnych oraz malutkie wiatrołomy, więc zaznaliśmy też namiastkę krzolingu. Emocje budziły jednak wspomniane skałki, które ośnieżone i oblodzone pokonać bez sprzętu nie było całkiem łatwo i bezpiecznie. Nie obyło się bez ciężkich przypadków zaklinowań, ale tym razem jakoś się wszystkim udało przetrwać.
Wczesnym wieczorem dotarliśmy do Domaszowa, gdzie mieliśmy umówiony nocleg. Problematyczne jednak okazało się odnalezienie naszego miejsca spoczynku. Numeracja domów nie odznaczała się żadną logiką (przynajmniej my jej nie odkryliśmy), obok numeru 324 stał 64 itd. Jedyną możliwością odnalezienia naszego domu było po prostu przejście przez całą wieś szukając tabliczki z numerem na każdym domu. Nie ułatwiałby tego fakt, że mało który dom w ogóle miał tabliczki. Kilka przygodnych lokersów zagajonych o naszą gospodynię bez zawahania wskazywało właściwy kierunek, a właściwie kierunki, bo każdy wskazywał co innego. Dodzwonić się też nie można było bo po wybraniu numeru można się było dowiedzieć, że numer neegzistuje. My natomiast egzystowaliśmy jak najbardziej i nie mieliśmy się gdzie podziać. Udaliśmy się więc do hostinca, tam przecież muszą coś wiedzieć. I był to chytry napad . Barmanka zareagowała żywiołowo i kazała nam cierpliwie czekać. W międzyczasie zagadał ( a właściwie tylko próbował zagadać) nas pewien jegomość, który strasznie dzielnie walczył z wichurą. Z kilkukrotnie bełkotanego zdania zrozumieliśmy tylko czy coś chcemy ale nie wiedząc co możemy chcieć woleliśmy dla spokoju podziękować.
Wreszcie przybyła nasza gospodyni, która powiodła nas srebrną bryką na kwaterę. Okazało się, że ten skromny obiekt to samodzielny, piętrowy dom z czterema sypialniami, salonem z kominkiem, dwiema łazienkami, sauną i mnóstwem innych bajerów. A to dopiero początek, bo pani Moravikova chwaliła się, ile to jeszcze rzeczy w okolicy jest w rekonstrukcji. Gdybyśmy byli wiedzieli co nas tu czeka to byśmy nie szlajali przez cały dzień po górach tylko od razu przyjechali tu posiedzieć .
Grzechem jednak byłoby nie spędzić wieczoru w knajpie. Wspomniany hostinec u Cimbury był taką typową, czeską knajpą trzeciej cenowej skupiny: ćmawe, byle jakie światło sączące się ze słabych żarówek, kraciaste obrusy na stołach poprzedzielanych ławami z wysokimi oparciami, włączony telewizor i kłębowisko papierosowego dymu. Za ladą barmanka rozlewa złocisty napój z pianką odznaczając kolejne kreseczki na ladzie. Nie można było oprzeć się wrażeniu, że przy jednym ze stolików, ukryty w tytoniowej chmurze sączy browara sam Hrabal. My wybraliśmy jednak bliższy nam odległościowo lokal U Julka. Uraczyliśmy się tam wyprażanym syrem, zaś przebojem na nasz stół wdarły się opiekane brambory (ziemniaczki) z czosnkiem, duużą ilością czosnku.
Nie było nam jednak dane długo spać. O 6:00 zwlekliśmy się z przepastnych łóżek by znowu wyruszyć na szlak. Nasze ogorzałe od wczorajszego słońca mordy dziś były narażone raczej na wiatr i opady wszelakie. Poranny autobus szczęśliwie przyjechał i wkrótce wylądowaliśmy w Karlowej Studziance. Jest to bardzo malownicza, klimatyczna mieścina uzdrowiskowa, położona na wysokości Zakopanego. Stoją tam same drewniane wille, pawilony i inne budynki; sanatoria, domy zdrojowe, deptaki, dancini; atmosfera wytworności czasów arcyksięcia Józefa. Po skosztowaniu lokalnego zdroju udaliśmy się na główną atrakcję wyjazdu- przejście dolinką Białej Opawy na Pradziada. Sama dolinka jest w istocie momentami skalnym kanionem wrzynającym się głęboko w skały. Wodospady, mostki, drabinki i przepaściste trawersy podnosiły nam adrenalinę tym bardziej, że wszystko było oblodzone lub ośnieżone. Szczęśliwie jednak i tym razem przetrwaliśmy i w gęstej mgle dotarliśmy do Barburki- gigantycznego ośrodka stylizowanego na socjalistyczne FWP, usytuowanego w samych górach. Harmider był potworny a atmosfera niedzielnego wypoczynku doprowadzała nas do szału. Zjedliśmy więc w kącie po kryjomu kanapki i poszliśmy dalej.
Czesi w ogóle mają zupełne inne podejście do turystyki. Ma to zresztą swoje uzasadnienie w jej historii. W czasie gdy w Karpatach szaleli Midowicz z Orłowiczem każąc dźwigać ciężkie plecaki tak, by być samowystarczalnym przez wiele dni, w Sudetach lansowana była „szkoła bawarska": Podjeżdżamy bryczką do kolejki, wjeżdżamy na górę, opiekamy prosiaka w restauracji, pijemy browara i zjeżdżamy na dół do pensjonatu gdzie zabawa trwa dalej. Pełno jest więc w górach asfaltowych dróg, wyciągów, knajp, ryczących głośników, wszędzie pachnie jarmarczną tandetą i plastikiem, a coca cola leje się strumieniami. W pejzaż ten pięknie wpisują się masowe, hałaśliwe wycieczki. Zdaje się, że góry są tu niepotrzebnym dodatkiem do tego wszystkiego.
My jednak jakoś tolerowaliśmy tą odmienność i szliśmy dalej nic nie widząc. Pradziada minęliśmy bokiem, bo przy takiej mgle i tak nie było żadnych widoków, a oglądać gigantyczną, betonową wieżę otoczonej blokowiskiem z wielkiej płyty na najwyższym szczycie pasma jakoś nam się nie chciało. Zamykając się więc w swojej małej społeczności posuwaliśmy się naprzód. Kolejna refleksja dotyczyła stosunku Czechów do turystyki. Zadziwiające jest, jak bardzo przywiązani są oni do sprzętu; wszyscy wyglądają tam jak modele z katalogu Bergsona albo manekiny z wystawy w HiMountain. Nie noszą też tak jak my- plecaków z odzieżą, jedzeniem, piciem itp. Co najwyżej malutki plecaczek na markowy blezerek, nic ze spożywczych. Potrzeby swoje (mam na myśli te żywieniowe) zaspokajają w górskich restauracjach, takich z obrusami i kelnerami, gdzie herbatę z własnego termosu trzeba pić konspiracyjnie. Schroniska tutejszemu krajobrazowi są instytucją nieznaną.
Wreszcie dotarliśmy do Cervenohorskeho Sedla, co oznaczało kres naszej górskiej działalności. Luksusowy autobus odwiózł nas do Jesenika, gdzie jak na ironię pogoda była dziś ładna. Po zgrubnych oględzinach bardzo nielicznych zabytków mieścinki udaliśmy się na dworzec, skąd odjechaliśmy pociągiem do Opola. Sekcja wrocławska miała luksus, bo po chwili podjechał pociąg do Wrocławia i w domach byli jeszcze przed 22:00. Reszta tymczasem stała przed perspektywą 4,5 godzin w Opolu. Mieście, w którym są cztery punkty gastronomiczne (włączając dworcową budkę z kebabem), o tej porze oczywiście już wszystkie zamknięte, a sklepy na starówce zamieniono na agencje pośrednictwa pracy w Holandii. Niewiadomo jakim cudem ale jakoś przebiedowaliśmy ten czas i szczęśliwie dotarliśmy do Warszawy.

 

p1040467

p1040473

p1040475

p1040477

p1040519

p1040530

p1040532