Po siedmiu latach przerwy nasz klub wznowił szkolenia wysokogórskie - oto kontekst wyjazdu. Trzytygodniowa wyprawa w Alpy była dla kursantów Sekcji Wysokogórskiej SKG, podobnie jak przejście letnie, finałem kursu. Jednak nazwanie tego przejścia "letnim", było by dla Alp krzywdzące, wszak One w ciągu trzech tygodni potrafią zaoferować wszystkie pory roku. Dlatego też opowiem o przejściu alpejskim.
Gwoli ścisłości parę szczegółów. Wyjechaliśmy w piątek 22 sierpnia i na trzy tygodnie. Skład pięcioosobowy: instruktor (Paweł) i czwórka kursantów (Asia, Kasia, Filip i autor). Za cel obraliśmy dwie góry: Monte Bianco (nie Mont Blanc) i Monte Cervino (nie Matterhorn).
Do Courmayeur, kurortu po włoskiej stronie Mont Blanc, dotarliśmy w niedzielę. Rozbiliśmy się parę kilometrów za miastem, w pobliżu "Chalet del Miage" (1611 m n.p.m.) - "wysokodolinnego" baru. To miejsce stało się naszą bazą na długi, aż za długi czas. Uprzejmy właściciel gościł nasz samochód dziesięć dni.
Pierwsze trzy dni, naprawdę letnie, spędziliśmy trenując i łapiąc kondycję. Dwa razy udaliśmy się na pobliską ferratę (na szlaku do Rif. Monzino (2590 m n.p.m.)) Tam uczyliśmy się zjazdów na linie, asekuracji, asekuracji lotnej, chodzenia z lonżą po ubezpieczonym terenie. Jedną wycieczkę poświęciliśmy na rekonesans pokrytego kamieniami lodowca del Miage. Z lodowcem de Dome (dopływem tego ostatniego) wiążemy najdotkliwsze doznania: trenowaliśmy tam hamowanie czekanem - do siniaków (każdego koloru), do krwi, do znudzenia... do perfekcji? Faktem jest, że po trzech dniach treningu byliśmy już gotowi - ruszyć na Monte Bianco? - o nie... - byliśmy gotowi na nadejście jesieni.
Czekanie na pogodę stanowi nieodłączną część wypraw wysokogórskich. Co można wtedy robić? Zakupy w Aoście. Można grać w brydża. Popijać w miejscowym barze Latte (gorące, słodkie mleko), chyba, że woli się napoje mocniejsze. To czyniliśmy. Tymczasem w górach spadł pierwszy śnieg.
Przywilejem Alp jest to, że po jesieni nie musi następować zima. Po trzech dniach deszczu wróciło słońce, a my wróciliśmy w góry. Pierwszego dnia podeszliśmy lodowcem del Miage na wysokość 2600 m n.p.m. Namioty rozbiliśmy u wejścia w skały szlaku do schroniska Rif. Gonella (3071 m n.p.m.). Tego dnia ćwiczyliśmy jeszcze ratownictwo lodowcowe.
Kto był na zimówce SKG lub spał na lodowcu, ten wie, że z wczesną pobudką nie było problemów. Wie też, że to właściciele gorszych śpiworów budzili szczęśliwych posiadaczy super-śpiworów. Jeszcze przed wschodem słońca ukryliśmy namioty między skałami i ruszyliśmy do Gonelli.

Zabawa ta, zasadniczo monotonna, miała swoje gorętsze momenty. Bywało, że lodowiec pocięty szczelinami zamieniał się w prawdziwą otchłań pociętą "anty-szczelinami", których szerokość z trudem pozwalała postawić dwie stopy obok siebie. Był też pewien kluczowy mostek, co do którego nie mieliśmy pewności, czy w drodze powrotnej będzie jeszcze na nas czekał.
Tego dnia mieliśmy dojść aż do schronu Ref. Vallot (4362 m n.p.m.), ale się nie udało. Nie udało się znaleźć obejścia szczeliny na wysokości ok. 3300 m n.p.m. Na pocieszenie pozostał nam fakt, że idącej równolegle z nami ekipie holenderskiej też się to nie udało, oraz że grupa przewodników włoskich odstąpiła od wejścia na szczyt.
Ale mieliśmy podejrzenie którędy ominąć trudności. Następnego dnia podjęliśmy kolejną próbę. Holendrzy wyszli przed nami i wytyczyli drogę. Tym razem obie ekipy utknęły na wysokości ok. 3550 m n.p.m. W tym miejscu lodowiec pękał poprzecznie od jednej szczeliny brzeżnej po drugą. Do przełęczy Col de Aig. Grises (3809 m n.p.m.), za którą kończyły się trudności, zabrakło nam 250 m. Słońce, błękit, ani jednej chmurki, czasu mnóstwo, a my musimy zawrócić - tak smutno zakończyła się przygoda z Monte Bianco.
Po zejściu z Monte Bianco pojechaliśmy do włoskiej miejscowości Breuil, kurortu pod Monte Cervino. Wybór podyktowany był koniecznością. Wiedzieliśmy bowiem, że na drodze szwajcarskiej doszło z powodu upałów do obrywu skalnego. Tymczasem w biurze przewodników usłyszeliśmy, że to właśnie grań szwajcarska jest teraz w lepszym stanie, gdyż grań Leone po obrywie zamieniła się w drogę wspinaczkową. Tej, jak sądzę prasowej, pomyłce, zawdzięczamy niezapomnianą podróż przez przełęcz Św. Bernarda.
Udaliśmy się zatem do Zermatt (1620 m n.p.m.). To właśnie stąd widziany Matterhorn (4478 m n.p.m.) jest najłatwiej rozpoznawalną górą na świecie. Górą-symbolem Szwajcarii, górą z opakowania czekoladek Toblerone, górą uwiecznioną w Disneylandzie.

Pierwszego dnia zgodnie z planem doszliśmy do schroniska. Nocowaliśmy na bezpłatnym kempingu obok hotelu. Nazajutrz wyszliśmy na szczyt. Od schroniska droga wymaga już wspinaczki, ale niezbyt trudnej. Częściowo jest ubezpieczona, częściowo zbyt prosta, by ją ubezpieczać. Czasami tylko uciekaliśmy się do asekuracji lotnej, raz do stanowiskowej. Okazało się jednak, że nie zdążymy tego samego dnia wejść na sam wierzchołek, nocowaliśmy więc w schronie Solvay.
Do tej pory wszystko układało się po naszej myśli. Wprawdzie pogoda nie była tak idealna jak na Mont Blanc, ale góra "puszczała". Wyrwanie Matterhornowi kolejnych metrów wydawało się kwestią czasu. Zostało ich przecież tylko 475. "Jutro wchodzimy na szczyt i schodzimy do schroniska. Nie będzie drugiego noclegu w Solvayu" - napisaliśmy w księdze pamiątkowej. Nie mogliśmy się bardziej mylić.

W tym czasie do schronu doszedł słowacki przewodnik z klientem i trójka Polaków. Oni zrzucili nam linę poręczową wzdłuż dolnej płyty Moseleya (kluczowe trudności pod Solvayem). W ten sposób zaoszczędziliśmy sporo czasu.
Następnego dnia wszystkie trzy zespoły zdecydowały się na odwrót. Zjazd za zjazdem, potem trawers, następne zjazdy, wreszcie "zwykła" droga. Śniegu spadło jeszcze więcej, ale to raczej ułatwiało zejście (jesień jest trudniejsza technicznie od regularnej zimy). Schodziliśmy szybciej niż dzień wcześniej, mimo "poczekalni zjazdowych". Do namiotów dotarliśmy niewiele przed zmierzchem. Dwa z nich wiatr położył, śnieg zasypał, trzeci odfrunął (autor włożył do środka za mało kamieni). Tej nocy spaliśmy w hotelu.
Ostatni dzień to zejście do Zermatt. Pożegnanie z górami: schodzimy z żalem, ale też z myślą o małym odpoczynku od Nich. Przez Lucernę i Berlin dojeżdżamy do Zielonej Góry, gdzie czekają na nas niezwykle gościnni rodzice Kasi. Tutaj odwiedzamy jarmark z okazji Winobrania, a potem... do Warszawy. Koniec.