Dawno, dawno temu (że najstarsi ludzie nie pamiętają) wyruszyła z grodu Warsa wyprawa w dalekie, nieznane strony. Bractwo "kociołka i raków", które przygotowywało ową ekspedycję, chciało mianowicie poddać próbie ognia i wody młodzieńców pragnących powiększyć jego grono. Za cel podróży obrano niedostępne góry Gorgany (nazwane zapewne tak od Gorgon), leżące w krainie zamieszkanej przez lud nie znający naszej mowy.

Zanim jednak śmiałkowie owi po wielu przygodach dotarli w te odległe strony, wzięli udział w stawianiu letniej rezydencji Bractwa. Z kronikarskiego obowiązku należy nadmienić, że znajduje się ona w mrocznej okolicy, w niedalekim sąsiedztwie Babiej Góry, gdzie, jak wieść niesie, zlatują się na sabat czarownice. Nie mnie, skromnemu skrybie, oceniać, czyli wybór siedziby był przypadkowy, czy też nie.

Powróćmy jednak do naszych młodzieńców, którzy w towarzystwie trzech wysłanników Bractwa (zwanych powszechnie instruktorem i waletami) oraz dwóch niewiast towarzyszących swym lubym (będących też na prawach waletów) dotarli ze ściśniętymi sercami do osady Jasinia (Jasinie), skąd rozpoczęli swą górską wędrówkę.

Blade słońce rozczarowało naszych podróżników, dźwigających w swych worach różnego rodzaju maści (UV 25,30) przeciw jego zdradzieckim promieniom. Niestety nie byli oni odpowiednio przygotowani do odpierania ataków maleńkich muszek, zostawiających na ich umęczonych ciałach setki swędzących ran. Te nieznane bliżej stwory zniknęły wraz z pierwszymi kroplami deszczu, a nasi bohaterowie wnet wyjęli ze swych tobołków różnego rodzaju okrycia typu ortalion, folia, aquatex, czy goretex. Wtedy to też dzielne niewiasty towarzyszące wybrankom serca (określanych mianem chłopaków) zeźliły się na swe trzewiczki, które zaczęły tak cisnąć i cisnąć, że nie pozwalały iść. W rezultacie, pomimo wielu prób i dobrej woli wszystkich, obie panny w towarzystwie mężczyzny, żegnane łzami przez resztę grupy, ruszyły w drogę powrotną.

Pozostali zaś, nie bacząc na warunki pogodowe, "w strugach wody, ale z czołem podniesionym", ruszyli zdobywać kolejne wzniesienia przedzierając się tym razem przez gęstwinę dokuczliwych krzewów o dźwięcznej nazwie kosówka. Zmoknięci, utrudzeni walką z iglastym żywiołem chętnie wieczorami zasiadali do kolacji przygotowywanej głównie przez... wszystkich.

Kronikarskim niechlujstwem było by pominąć gościnę u tamtejszych pasterzy, którzy prócz strawy w postaci sera zaoferowali naszym wędrowcom dach nad głową oraz odsłonili przed nimi tajniki swego zawodu.

W tym miejscu trzeba powiedzieć o niespotykanym o tej porze zjawisku, jakie miało miejsce następnego ranka. Mianowicie 09.07.1998 r. spadł śnieg, co wędrowcy odebrali jako znak, że czas już wracać do domu, Korzystając z miejscowych środków transportu (m.in. wozu z żelaznymi kołami jadącymi do tyłu po żelaznej drodze), baz noclegowych (takich jak gospoda "Pod siekierą" (każda interpretacja nazwy jest dopuszczalna)) oraz zwiedziwszy osławiony gród Lwa, wrócili po wielu przygodach, na opisanie których nie starcza niestety atramentu, w rodzinne strony w sześcioosobowym składzie, No cóż, straty są nieuniknione. (wyruszyło 11 osób - przyp. red.).