Jak co roku zbliżał się sylwester. Postanowiliśmy spędzić go oryginalnie, nie na sali balowej, nie na zwykłej imprezie, ale tak jak na członków klubu górskiego przystało w górach. Nie chcieliśmy jednak jechać znowu w Beskidy, w Tatry czy na Słowację, gdzie byliśmy rok temu. To musiało być coś egzotyczniejszego. Patrząc w atlas, przeglądając różne mapy, nasze oczy zwróciły się ku Ukrainie i najwyższemu szczytowi w Czarnohorze a mianowicie Howerli (2062 m npm.). "Może by spróbować zdobyć Howerlę zimą?", zastanawialiśmy się wspólnie. Nikt z nas tam nie był o tej porze roku, więc miała to być podróż w nieznane. Na początku grono uczestników było całkiem spore, ale jak to zwykle bywa do dnia wyjazdu dotrwała tylko najodważniejsza piątka klubowiczów:

Rafał (Fazi), Gosia, Paweł (Książę), Marcin (Szymer) i Ania. Reszta przestraszyła się srogiej zimy i spartańskich warunków, jakie nas czekały.

Podróż

28 grudnia wyruszyliśmy z Warszawy wypchanym po brzegi ukraińskim autokarem. Byliśmy jedynymi Polakami, gdyż resztę pasażerów stanowili Ukraińcy wracający do domów na święta. Kilka osób 12 godzin drogi spędziło stojąc w przejściu lub siedząc na swoich bagażach. Na szczęście kierowca często włączał ogrzewanie, więc całkiem smacznie się spało. Bez żadnych problemów, nie licząc długiego postoju na granicy, następnego dnia rano dotarliśmy do Stanisławowa (Iwano-Frankowsk). Od razu znaleźli się chętni kierowcy, by zawieźć nas dalej na południe do Łazesztiny. Po krótkich negocjacjach i ustaleniu korzystnej dla obu stron ceny, ruszyliśmy wygodnym busem. Przed nami było 130 km drogi i do pokonania dość wysoka przełęcz. Pogoda była śliczna, świeciło słońce na błękitnym niebie, za oknem pędzącego samochodu migały jak w kalejdoskopie białe czapy śniegu pokrywające pola, domy i drzewa. Niestety po godzinie, niebo zachmurzyło się, zaczął padać śnieg a czarna do tej pory droga zrobiła się bielutka. Zbliżaliśmy się do przełęczy. Zrobiło się ostro pod górkę. Na poboczu widzieliśmy coraz to nowe samochody, które utknęły w zaspach. Na szczęście nasz kierowca z zimną krwią, mrucząc pod nosem zapewne niecenzuralne słowa, pruł do przodu, na nic nie zważając. W południe dotarliśmy do Łazesztiny. Będąc w Warszawie zaplanowaliśmy, że dotrzemy do Turbazy Kozmierszczuk, położonej 9 km w głąbi doliny. Już zakładaliśmy ciężkie plecaki, gdy na horyzoncie pojawił się olbrzymi ZIŁ. Zapytaliśmy kierowcy czy podwiózłby nas do Turbazy. Ku naszemu zdumieniu młody Ukrainiec zgodził się i po dziesięciu minutach siedzieliśmy na pace groźnie warczącego samochodu. Okazało się, że do Turbazy prowadzi całkiem wygodna droga, która jednak może pokonać tylko samochód z napędem na cztery koła. W ten wygodny i niezbyt męczący sposób, dotarliśmy do Turbazy.

Kozmierszczuk

Za zakrętem zniknęła ciężarówka, powoli ucichł warkot silnika. Staliśmy na przykrytej śniegiem ścieżce, otaczały nas drzewa udekorowane białym puchem, który przez cały czas leniwie sypał się z nieba. Było cicho, spokojnie, jak w bajce. Rozglądaliśmy się wokół nie wierząc, że jesteśmy w tak cudownym miejscu sami, bez zgiełku i wrzawy cywilizacji. Naszą zadumę przerwała gospodyni Turbazy, która odśnieżając wejście, zapraszała nas do siebie. Pani Maria, miła starsza osoba, mieszkała tu tylko w towarzystwie dwóch psów i trzech kotów. Zajęliśmy najlepszy pokój, wykończony sosnowym drewnem, z piecem i umeblowaniem wystarczającym dla naszej piątki. Po małym "co nieco" wyruszyliśmy na pierwszy spacer. Szliśmy do góry grzbietem, brnąc w śniegu po kolana. Nikt tędy nie szedł od dłuższego czasu. Postanowiliśmy wytorować sobie drogę do bacówek pod Howerlą, by spędzić tam Sylwestra. Niestety po półtorej godzinie śnieg zaczął sięgać do uda, a czasem do pasa, więc trzeba było się wycofać. Kolejne dni upływały nam na próbach zdobycia okolicznych szczytów Pietrosa i Howerli. Niestety bezskutecznie. Śnieg udaremniał wszystkie nasze starania. Pewnej nocy spadło prawie 50 cm białego puchu, a wiatr sprytnie zawiewał wszystkie ślady. Jednego dnia staraliśmy się dojść jak najdalej pod Pietrosa. Na początku ścieżka wydawała się wygodna, gdyż ktoś dwie godziny wcześniej nią szedł. Jednak po godzinie wydeptana dróżka skończyła się. Postanowiliśmy sami zacząć przecierać szlak. Cóż, były tak ciężkie warunki, że 400 m w prawie płaskiej dolinie szliśmy dwie godziny, brnąc w śniegu po pas, pachy i szyję (w zależności od wzrostu). Ta eskapada, nie skończyła się zdobyciem szczytu. Przez wszystkie dni padał śnieg i był duży mróz, jednego wieczoru temperatura spadła poniżej -20°C.

Sylwester i Nowy Rok 2002

31 grudnia nadal byliśmy w Turbazie. Nie udało się zdobyć żadnych bacówek. Do schroniska zjechali goście, tak iż było nas około 30 osób. Okoliczne koliby też były zajęte głównie przez młodzież ukraińską. Sylwestra spędziliśmy pijąc szampana, racząc się łososiem z cytrynką i puszczając w niebo sztuczne ognie. Śmieszne było tylko to, że obchodziliśmy sylwestra sami... Ukraińcy świętowali godzinę wcześniej, według czasu kijowskiego. Pierwszy dzień 2002 roku przywitał nas cudowną pogodą. Błękitne niebo, słońce, iskrzący wieloma kolorami śnieg i siarczysty mróz. Był to dzień dla fotografów, gdyż zarówno Howerla i Pietros były bardzo fotogeniczne. Tego dnia kilkoro ukraińskich "mastierów sporta" wyruszyło na Howerlę zdobywając ją. Nie chcieliśmy być gorsi i następnego dnia, wykorzystując przetartą drogę postanowiliśmy wejść na szczyt. Niestety Gosia i Książę musieli wracać do Warszawy. Rano mieliśmy wszyscy wcześnie wstać. Gosia i Książę o 6 rano wyruszyli w dół doliny, a my ... poszliśmy spać dalej. Za oknem szalał wiatr i padał śnieg, było strasznie zimno.

Wejście na Howerlę

Wstaliśmy około ósmej, zjedliśmy śniadanie. Pogoda jakby troszkę się poprawiała, jednak nadal padał śnieg i wiał silny wiatr. Postanowiliśmy: "TERAZ ALBO NIGDY!!!". I wyruszyliśmy w drogę na szczyt. Najpierw powoli ostrym, odsłoniętym grzbietem, potem lasem, gdzie ścieżka kluczyła wśród drzew. Niestety wczoraj świetnie widoczne ślady, dziś były na nowo zasypane lub zawiane śniegiem. Często brnęliśmy w śniegu po uda. Po dwóch godzinach skończył się las. Zaczęliśmy wspinać się na grzbiet prowadzący na Połoninę Gropę. Wzmagał się wiatr, a widoczność była bardzo słaba. Po krótkim odpoczynku na herbatkę i coś słodkiego ruszyliśmy dalej. Coś na kształt ścieżki wiodło przez niski lasek. Choinki były całkowicie przysypane śniegiem i powykręcane w dziwne strony, wydawało się, że zaraz złamią się pod naporem śniegu. Mieliśmy wrażenie, iż znajdujemy się w bajkowym lesie, a zza kolejnego świerka wyskoczy zaraz jakiś leśny duszek. Te miłe dla oka widoki rekompensowały wpadanie w śnieg po pas. Po pół godzinie lasek się skończył i wyszliśmy na odsłonięty grzbiet Połoniny. Powoli wspinaliśmy się do góry, zmagając się z hulającym wiatrem. Trzeba było dokładnie zasłonić ręce i twarz, gdyż odczuwalna temperatura spadła grubo poniżej -30°C. W pewnym momencie Marcin zaczął do mnie wymachiwać rękoma i pokazywać na moją twarz. Zatrzymaliśmy się. W huczącym wietrze zdołałam usłyszeć, że mam odmrożony policzek. Nic mnie nie bolało, nic także nie czułam, pomyślałam, że żartuje. Jednak po chwili, gdy Rafał potwierdził wersję Marcina, uwierzyłam. Zasłoniłam lepiej twarz, tak, że mogłam patrzeć tylko pod nogi przez małą szparkę, między czapką, a chustką polarową. Ruszyliśmy w dalszą drogę. Stale nachodziły chmury i sypał śnieg, widoczność spadła do 2 metrów. Trzeba było iść mocno pochylonym i pewnie stawiać stopy. Ja miałam najgorzej ze względu na małą masę. Musiałam bardzo uważać, by wiatr mnie nie oderwał od ziemi i nie przewrócił. Po pewnym czasie znaleźliśmy się na wyraźnym małym szczycie. Z jednej strony widać było obrywające się w dół skały, z drugiej przyszliśmy, a dwie pozostałe wyglądały identycznie jak ta nasza. Wiatr szalał, zrobiło się strasznie zimno. Nasze kurtki, czapki i rękawiczki były mocno oblodzone. Dalsza droga była zbyt niebezpieczna, moglibyśmy mieć problemy ze znalezieniem właściwej drogi powrotnej. Zapadła decyzja - wracamy póki wiemy skąd przyszliśmy. Zaczęliśmy dość sprawnie schodzić, po drodze dwa kijki teleskopowe, które wcześniej zostawiliśmy w kluczowych miejscach, wskazały nam właściwą drogę. Po godzinie znów znaleźliśmy się w magicznym lasku, gdzie wiatr, trochę ustał. Zrobiliśmy postój na herbatę i czekoladę. Posilając się patrzyliśmy w stronę szczytu Howerli, nad którym przewalały się ciemno szare chmury. Cóż, tym razem nie dane nam było stanąć na jej szczycie. Pipant, na który weszliśmy to Mała Howerla, o 200 m niższa od głównego szczytu. Jednak na panujące tego dnia warunki i porę roku był to niemały wyczyn. Wyczyn przypłacony odmrożeniem policzka, na szczęście nie groźnym. W zupełnych ciemnościach dotarliśmy do Turbazy. Planowaliśmy następnego dnia spróbować jeszcze raz zaatakować Howerlę, ostatecznie pogoda nie dała nam żadnych szans. Zdecydowaliśmy, że wracamy do Polski.

Powrót

Chcąc zaoszczędzić czas i pieniądze postanowiliśmy pojechać do Lwowa nocnym pociągiem z Łazesztiny. Mieliśmy jednak sprzeczne informacje, co do odjazdu pociągu. Mógł być o 2 lub o 3 w nocy czasu ukraińskiego. Postanowiliśmy iść na drugą. Wyruszyliśmy o jedenastej. Przestał padać śnieg, chmury podniosły się i zrobiło się strasznie zimno. Mimo to szło się bardzo wygodnie, gdyż tego samego dnia drwale zwozili drzewo i droga była przetarta. Po dwóch godzinach byliśmy już w Łazesztinie. I tu zaczęły się problemy. Nie mogliśmy znaleźć stacji. Na ulicach nie było żywego ducha, z mapy niewiele wynikało, a w wiosce nie było żadnego oświetlenia. Po 45 minutach, idąc po torach, udało nam się znaleźć coś, co wyglądało jak stacja. Był to stary, obdrapany budynek, do którego strach było wejść. Stanęliśmy więc na niby peronie i czekaliśmy. O godzinie drugiej nic nie przyjechało. Czekaliśmy dalej licząc, że pociąg będzie o trzeciej. Po pewnym czasie dołączyła do nas trójka Ukraińców, także turystów, którzy przyszli na ten sam pociąg. Okazało się, że ma on być o 330. Czekaliśmy kolejne pół godziny stercząc na dwudziestostopniowym mrozie. Nareszcie w ciemnościach zobaczyliśmy trzy magiczne światełka lokomotywa!!! Cóż, pociąg przyjechał, postał minutę na stacji i odjechał, ale bez nas... Kierownik pociągu stwierdził, że nie mamy biletu, więc on nas zabrać nie może. Nie pomogły tłumaczenia, nasze i znajomych Ukraińców. Cała szóstka, klnąc pod nosem, została w środku nocy na peronie w obcej i uśpionej wiosce, na trzaskającym mrozie. Na szczęście udało nam się znaleźć jakieś domostwo, gdzie gospodarz zaprosił nas do ciepłego dużego pokoju. Przespaliśmy się do rana i udaliśmy się na kolejny pociąg, tym razem zwykły podmiejski. Miał przyjechać o dziewiątej, ale z niewiadomych powodów spóźnił się o godzinę. Pociąg składał się z trzech wagonów, ale jak się później okazało, tylko pierwszy był ogrzewany. Zajęliśmy miejsca w zimnym wagonie, gdyż do ciepłego nie udało się już wejść. Tak przez cztery godziny, obskrobując z lodu wiecznie zamarzającą szybę, dojechaliśmy do Stanisławowa. Dalej, o dziwo, nie mieliśmy już żadnych problemów. Kupiliśmy w kasie bilety na autobus do Warszawy i mieliśmy jeszcze dwie godziny na mały rekonesans. Stanisławów zrobił na nas bardzo miłe wrażenie. Wiele starych kamienic jest odnowionych, jest piękny deptak w centrum miasta i polecamy super pizzę w jednym z lokali. Wieczorem wsiedliśmy do ekskluzywnego autokaru, który mimo klimatyzacji i lotniczych siedzeń miał pękniętą przednią szybę. Tak w wygodny i szybki sposób znaleźliśmy się następnego dnia rano w Warszawie. 

  • Kurs Hrywny w styczniu 2002: 1 USD = 5,13 Hr
  • PRZEJAZD
    • Rejsowy autobus na trasie Warszawa Zachodnia - Hrebenne - Iwano Frankowsk.
      Cena 53 zł./osoba.
    • Wynajęty bus na trasie Iwano Frankowsk - Łazesztina.
      Cena 25 USD za cały bus.
    • Inna możliwość dojazdu:
      Warszawa - Przemyśl - Medyka - Lwów - Iwano Frankowsk.
      Cena 80 zł./osoba (pociąg + autobus).
      Pociąg na trasie Iwano Frankowsk - Łazesztina. Cena 1 USD/osoba.
  • ZAKWATEROWANIE
    • Turbaza Kozmierszczuk. Cena 7 Hr/osoba. Pokoje 7 - 8 osobowe, z piecem,
      piętrowymi łóżkami, toaleta na zewnątrz, woda w strumieniu.
    • Domki leśników w dolinie Łazesztiny. Cena i warunki j.w.
    • Liczne bacówki na szlaku na Pietrosa i Howerlę (niektóre z piecem).
    • Własny namiot.
  • WYŻYWIENIE
    • Podstawowe produkty można kupić w każdym sklepie.
    • Jedzenie górskie należy zabrać z Polski.
    • Ostatnia możliwość zakupów w Łazesztinie.
  • PARK NARODOWY - CZARNOHORSKI REZERWAT BIOSFERY
    • Przy wejściu do Parku obowiązują opłaty: bilet normalny 1 Hr/osoba/dzień, studencki 0,5 Hr/osoba/dzień.
    • Możliwość poruszania się i biwakowania poza wyznaczonymi szlakami.
  • SZLAKI TURYSTYCZNE, NIEBEZPIECZEŃSTWA GÓR
    • Na obszarze Czarnohory znajduje się kilka znakowanych szlaków turystycznych, min. z Kozmierszczuka na Pietrosa i Howerlę, nie są one dostatecznie oznakowane w terenie.
    • W okresie zimowym większość szlaków jest nie przetarta a ruch turystyczne znikomy. Istnieje niebezpieczeństwo spotkania watahy wilków.
    • Rejon Howerli i Pietrosa jest szczególnie zagrożony lawinami.
    • Przy poruszaniu się powyżej górnej granicy lasu pomocne okazać się mogą raki i czekan.
    • Istnieją doskonałe warunki do uprawiania narciarstwa turystycznego i śladowego.
    • W górach turysta zdany jest wyłącznie na siebie i nie może oczekiwać żadnej pomocy z zewnątrz.
  • MAPY I PRZEWODNIKI
    • "East-Carpathians Swidivets, Chorna Hora, Rakhivsiy Mountains",
      skala 1:50 000, Karpathia Budapest 2001.
    • Nadwornaja, skala 1:100 000, Topograficieskaja karta, Wojenno-Kartograficieskaja Fabrika, Kijów 2000
    • Rachow, skala 1:100 000, Topograficieskaja karta, Wojenno-Kartograficieskaja Fabrika, Kijów 2000.
    • Zakarpacka Obłast, skala 1:200 000, Topograficieskaja karta Wijskowo-Kartograficzna Fabrika, Kijów 1999.
    • Gudowski J. "Ukraińskie Beskidy Wschodnie", wyd. Dialog, Warszawa 1997.
    • Olszański M., Rymanowicz L. "Powroty w Czarnohorę", wyd. Rewasz, Pruszków 1993.